A jeśli doszczętnie zbrzydziło cię odklepywanie paciorków, proboszczowska pycha i wyłażące spod sutanny pedofilstwo? Nie musisz stać się ateistą: olewaj swojego biskupa, masz przecież Chrystusa! – pisze Jerzy Surdykowski
Bogów na świecie stworzył naprzód strach – napisał starorzymski poeta Publiusz Stacjusz. Zapewne miał rację, choćby dlatego że było to pierwsze uczucie, jakie owładnęło rodzącą się świadomością rozumnego bytu. Małpoluda, któremu – nieudolną jeszcze myślą: „ja jestem…” – po raz pierwszy udało się wyartykułować własną odrębność, ogarnął najpierwotniejszy, egzystencjalny strach.
W tym właśnie momencie pojął bowiem swoją kruchą samotność w świecie tajemniczym, groźnym i nieprzyjaznym, a w najlepszym razie lodowato obojętnym.
RELIGIA JEST TYM, CO CZŁOWIEK CZYNI ZE SWOJĄ SAMOTNOŚCIĄ
Ból uczłowieczenia okazał się bardziej przeszywający i nieusuwalny niż męka biologicznych narodzin. Skoro istocie nie całkiem jeszcze rozumnej udało się dostrzec i wyodrębnić swoje indywidualne istnienie, to jednocześnie dotarła do niej przerażająca świadomość własnej bezbronnej znikomości. Wtedy właśnie wystraszonemu grzmotem burzy, umykającemu spod pazurów drapieżnika, zagrożonemu wybuchem wulkanu albo trzęsieniem ziemi, wydało się jednak, że gdzieś słyszy wołanie bożka i ten głos, albo to złudzenie, był jedyną nadzieją w tak zarysowanym świecie, jedynym lekiem uśmierzającym ból i trwogę. Natura jest zawsze dzika i bezlitosna, bożka można ubłagać modlitwą albo przekupić ofiarą. W tym momencie praczłowiek przestał już być tylko zwierzęciem i wreszcie poczuł się bezpieczniej w świecie dotąd niezrozumiałym i wrogim. Czy zatrwożony burzą małpolud (przepraszam: od tego momentu już człowiek) stworzył w ten sposób Boga ma miarę swego – budzącego się dopiero do życia – umysłu, czy też tym prymitywnym jeszcze umysłem, rodzącą się intuicją, przeczuł istnienie Boga prawdziwego?
Religia jest tym, co człowiek czyni ze swoją samotnością – przejmująco napisze o tym w latach dwudziestych ubiegłego wieku Alfred North Whitehead, brytyjski filozof i matematyk.
Duchowa historia ludzkości nie zaczyna się bowiem w chwili, gdy półzwierzę wzięło do ręki krzemień i zaczęło go obrabiać; ani nie wtedy, gdy narzuciło na ramiona skórę ubitej kozicy albo zrobiło z kija oszczep. Na pewno zaczyna się wcześniej niż wówczas, gdy już uczłowieczona istota sformułowała pierwsze dźwięki artykułowanej mowy. Ona rozpoczęła się w momencie, gdy praczłowiek zaczął doszukiwać się w otaczających go zjawiskach rzeczywistości nadprzyrodzonej, a przez to czynić świat zrozumiałym, a może nawet przyjaznym. W tym jednym przynajmniej ateista i osoba wierząca są zgodni, obojętnie jak oceniają to, co przyszło potem wraz z wielkimi religiami, które niezbornymi głosami – nieraz przekrzykując i zagłuszając się nawzajem – usiłują nam opowiadać o Bogu.
ZAGLĄDANIE POD SPÓDNICĘ RZECZYWISTOŚCI
Trzeba choć chwili spokoju, bezpieczeństwa i nasycenia, aby spojrzeć bez lęku w rozgwieżdżone niebo albo próbować przebić myślą wnętrze znalezionego kamienia, zastanowić się, z czegóż to on jest zbudowany. Jedną z najważniejszych cech człowieka jest niepohamowana ciekawość, jedną z najpierwszych potrzeb – usiłowanie zajrzenia pod spódnicę rzeczywistości. Tak powstała nauka. Zadziwiają nas intuicje starożytnych filozofów, bo Heraklit z Efezu, żyjący pięć stuleci przed naszą erą, uważał, że sednem świata jest wieczna zmiana, formy materii przenikają się nawzajem i przekształcają w inne. Prawie o stulecie młodszy Demokryt przeczuwał, że wszystko składa się z maleńkich, niepodzielnych i wiecznotrwałych atomów. Arystarch prawie trzy stulecia przed naszą erą uważał, że to Ziemia krąży dookoła Słońca, a nie odwrotnie; według niego gwiazdy nie są dziurkami w niebiosach, lecz odległymi słońcami. Nie umiał tylko tego udowodnić, trzeba było czekać prawie 1800 lat na naszego Kopernika i wkrótce potem Keplera.
Przyszły bowiem wieki wędrówek ludów i regresu, przez pewien czas nauka rozwijała się bujniej u Arabów, ale bardziej sprzyjające okazało się chrześcijaństwo, gdzie zwyciężyła teologiczna teza o rozumności Boga, co zachęcało do badania przyrody. Stąd renesans i późniejsze oświecenie – nazwane też Wiekiem Rozumu – narodziło się w Europie, a nie nad Nilem czy Eufratem.
Myśl naukowa nie od razu wyzwoliła się z uległości wobec religii.
Wielki prekursor współczesnej wiedzy, jakim był Izaak Newton, wprowadził prawo powszechnej grawitacji, stworzył rachunek różniczkowy, który pozwalał precyzyjnie obliczyć wzajemne relacje Słońca i krążących wokół planet, ale uważał, że wysłani przez Stwórcę aniołowie muszą bezustannie nadzorować ten niebieski mechanizm, by nie uległ zakłóceniom. Uważał, że analizując Biblię można precyzyjnie obliczyć datę końca świata. Jego biblioteka tylko w niespełna połowie składała się z dzieł, jakie moglibyśmy dziś określić jako „naukowe”; reszta to magia, alchemia i astrologia. Drogi usamodzielniania się nauki były kręte i nieproste, ale już 150 lat po Newtonie inny luminarz Wieku Rozumu, francuski fizyk i matematyk Pierre de Laplace, odpowiedział Napoleonowi pytającemu o miejsce Boga w jego teoriach: Nie, sire. Ta hipoteza nie jest mi do niczego potrzebna.
SAMOZBAWIENIE PRZEZ ROZUM
Tenże Laplace uważał, że znając parametry ruchu wszystkich atomów wszechświata, będziemy w stanie matematycznie wyliczyć i poznać całą jego przyszłość. Trudno o celniejszą metaforę światopoglądu wyzwolonego z okowów religii i uznającego świat za jeden wielki mechanizm, który wcześniej lub później zrozumiemy i wyliczymy do końca, a wówczas wszystko, co było, jest i będzie, przestanie skrywać przed nami jakiekolwiek tajemnice. Wtedy ów nikomu niepotrzebny muskularny starzec z długą białą brodą – jak sobie tradycyjnie wyobrażano Pana Boga – będzie musiał wycofać się w najodleglejsze zaświaty, a pomniejsze świątki zostaną przegnane do sfery co najwyżej ludzkiej prywatności, jeśli nie wręcz do jasełek.
Wieki XIX i XX zdawały się potwierdzać tę nadzieję.
Potomek zestrachanego małpoluda – osiągnąwszy w wyniku ewolucji poziom Laplace’a, Kanta i innych gigantów umysłu – jest w stanie nie tylko dostąpić spokoju i pewności w istniejącym świecie, bo jawi się on nareszcie jako przewidywalny, wolny od niespodziewanych zagrożeń i czyhających pułapek, więc nie trzeba zapełniać go bezlikiem bożków pośredniczących między nami a mocą natury. Jest on w stanie bez nadprzyrodzonej pomocy osiągnąć jeszcze więcej: pozytywną nareszcie odpowiedź na dręczące go od pradawnych początków pytanie o sens.
Skoro bowiem istnieje postęp zmierzający ku lepszemu jutru, a osiągnięcia ludzkiego ducha nakładają się na siebie i wzmacniają z pokolenia na pokolenie, to właśnie tutaj znajduje się sedno niewymagające tak kłopotliwego i niedającego się udowodnić Absolutu: sensem, celem i racją jest tworzenie kultury coraz lepszej i wyższej, a w niej nauki oferującej odpowiedzi na coraz więcej dręczących nas pytań, cywilizacji sprzyjającej temu, co w nas najlepsze. To prawda, że nieraz błądzimy i cofamy się, popadamy w szaleństwa wojen i dyktatur, ale potrafimy z nich wybrnąć, choć nie bez ofiar; uczymy się na błędach i postępujemy coraz dalej i skuteczniej na tej drodze samozbawienia przez rozum. Im więcej nauki, tym mniej Boga. Nauka wyjaśniła już tyle tajemnic, więc na pewno wyjaśni te, które jeszcze pozostały.
NIESPODZIEWANA KOLIZJA Z TAJEMNICĄ
Jeszcze w starożytności Platon w swoich Dialogach obrazowo ujął istotę ciągnącego się aż po nasze czasy sporu filozofów. Siedzą oni bowiem w mrocznej jaskini i mogą widzieć na ścianie tylko cienie stojących za nimi posągów, jakie rzuca pełgający jeszcze dalej ogień. Mają to za całą rzeczywistość i dyskutują tylko o tym, bo krępujące ich łańcuchy nie pozwalają odwrócić się do tyłu i zobaczyć, jak faktycznie wyglądają te posągi i oświetlający je żar. Gdyby potrafili wyzwolić się z więzów, mogliby nie tylko zobaczyć istotę rzeczy, ale ruszyć dalej, wyjść na słońce i w świat. Wtedy dopiero poznaliby wszystko, osiągnęliby pełnię, która jest poza ich jaskiniową logiką i możliwościami.
Potem opisywał to po swojemu Kant i późniejsi mędrcy, ale są to warianty platońskiej przypowieści o „jaskini filozofów”. Nie tylko pokazuje ona, że nasz los – niedające się zerwać przywiązanie do bytu i ograniczonej fizyczności – uniemożliwia dostrzeżenie i zrozumienie istoty rzeczy. Przede wszystkim ułatwia pogodzenie się z tym, czego pojąć nie jesteśmy w stanie i o czym dyskutować nie powinniśmy. Skoro jedyną dostępną nam rzeczywistością są migające na ścianach cienie, to tylko nimi możemy się zajmować i tylko je badać. Nieodstępne posągi, oświetlający je płomień, a zwłaszcza wyjście z jaskini na prawdziwy świat są poza naszymi możliwościami i nic pewnego o nich nie wiemy. Kiedy stoimy wobec przerastającej nas tajemnicy, wypada za Sokratesem – wielkim nauczycielem Platona – powiedzieć „wiem, że nic nie wiem”.
Spór o sprawy i pojęcia, które Platon nazywał „ideami”, a Kant „noumenami” jest daremny, choć jakże często i chętnie bierzemy się o to za łby.
Tylko w mechanistycznym świecie Laplace’a ta metafora okazuje się nietrafna, bo nie istnieją żadne niedostępne nam tajemnice. Wraz z postępem nauk – który przecież nie ma granic – wszystko stanie się jawne i obliczalne. W tak rozumiany postęp wciąż wierzy wielu z nas, bo pozwala on nie zaprzątać sobie głowy tym, przed czym nasi dalecy przodkowie padali na twarze, a co Marks nazwał przytomnie „opium ludu”, zaś współcześnie Richard Dawkins skwitował: Jeśli jedna osoba ma urojenia, mówimy o chorobie psychicznej. Gdy wielu ludzi ma urojenia, nazywa się to religią.
Taki świat funkcjonuje jak wielki samonapędzający się mechanizm, którego składowa nadprzyrodzona (o ile ktoś jeszcze traktuje ją poważnie) musi nieuchronnie maleć aż do zera. Za to w świecie Newtona jest ona oczywista, choć też nie stawia wielkich wymagań naszym umysłom, bo podział jest prosty: wszystko czego nie umiemy naukowo wytłumaczyć, jest domeną Zaświatów. W takim uniwersum wprawdzie Ziemia krąży dookoła Słońca, ale nad wszystkim króluje Dobry Bóg, który w razie potrzeby wysyła swoich aniołów niby nadprzyrodzoną brygadę awaryjną. Zarówno gdy chodzi o poratowanie niewinnych dziateczek pokonujących kładkę nad przepaścią, jak i skorygowanie obrotów ciał niebieskich. Taki świat wystarcza większości osób uważających się dziś za religijne, z takiego też świata bez większego wysiłku mogą wyśmiewać się ateiści w rodzaju nieocenionego Dawkinsa.
POSZERZAĆ WIEDZĘ AŻ SKRUSZYMY KRĘPUJĄCE NAS ŁAŃCUCHY
Przez prawie dwa stulecia, jakie upłynęły od wiekopomnego oświecenia, wydawało się że racja jest po stronie Laplace’a, choć kwanty i teoria względności mocno skomplikowały tamten prosty obraz i trzeba jednak przeprosić się z metaforą „jaskini filozofów”. Owszem, nasz horyzont poznawczy jest ograniczony, ale wciąż się powiększa. Trzeba więc odłożyć na jutro nadzieje na wiedzę wszechobejmującą i – wzorem Platona, Kanta i potem dwudziestowiecznych neopozytywistów – uznać najdalej sięgające pytania filozofii za pozbawione sensu, a przynajmniej źle postawione. Owszem, siedzimy w platońskiej jaskini i nie należy się tam spierać o Boga, prawdę, piękno czy sens życia lub inne podobnie nierozstrzygalne idee, tylko zajmować się „tym co pozytywne” czyli konkretnymi faktami, które można potwierdzić lub obalić doświadczalnie w obrębie metod, jakimi dysponuje aktualna nauka. W ten sposób drobnymi kroczkami będziemy poszerzać wiedzę i doskonalić metody poznawcze, aż stopniowo skruszymy krępujące nas łańcuchy i wtedy odpowiedzi nawet na najważniejsze i najbardziej otchłanne pytania staną się jasne.
Wszystko zdawało się potwierdzać taki model poznania, dopóki umysł ludzki, wyposażony w coraz doskonalsze narzędzia badawcze, nie zaczął sięgać jeszcze dalej, z jednej strony w mikroświat kwantów i najmniejszych subatomowych cząstek, a z drugiej w niewyobrażalne odległości wszechświata, rozciągającego się na kilkanaście miliardów lat świetlnych, a może i dużo więcej. I nie wiadomo, czy jedynego istniejącego wszechświata. Nie istnieje zresztą wspólna matematyka, która pozwalałaby ująć w ten sam model i system równań zjawiska w mikroskali, gdzie rządzi teoria prawdopodobieństwa, ze zjawiskami skali kosmicznej, gdzie rządzi teoria względności.
Za taką wspólną teorią gonił już Einstein, potem inni wielcy, jak dotąd bez rezultatu.
KOSMOS WYPEŁNIAJĄ SPRAWY NIEPOJĘTE
Kosmos jest wylęgarnią zagadek: jeśli powstał w „Wielkim Wybuchu” przed prawie 14 miliardami lat, to skąd idealne dostrojenie kwantowej eksplozji – być może początku wszelkiego czasu i przestrzeni – aby na peryferyjnej planecie zakiełkowało zdolne do rozwoju życie, a z nim umysł? Gdyby parametry wybuchu były choć cokolwiek inne, nie powstałyby nawet gwiazdy, tylko czarne dziury. A jaka siła spowodowała to nagłe zaistnienie precyzyjnie dostrojonej kwantowej kuli? Tylko przypadek?
Spoglądając nocą w rozgwieżdżone niebo, nie zdajemy sobie sprawy, że ta świetlista „galanteria kosmosu”, to tylko 4 procent jego masy. Reszta to zagadkowa „ciemna materia” i „ciemna energia”, o których naturze nic nie wiemy, prócz przekonania, że muszą istnieć, by wszechświat zachował stabilność. Pogodziliśmy się już z tym, że prócz gwiazd istnieją „czarne dziury”, które nie świecą, tylko wsysają do swego wnętrza wszelką materię. Uważamy, że powstały one przez grawitacyjny kolaps istniejących wcześniej gwiazd. Ale jak wytłumaczyć istnienie w centrach galaktyk (także w centrum Drogi Mlecznej) gigantycznych „czarnych dziur” o masie miliardów słońc? Nie ma i nie było tak gigantycznych gwiazd, z których mogłyby one powstać. Skąd więc wzięły się tak masywne twory, które muszą istnieć, bo wokół nich obracają się galaktyki?
Kosmos dowodnie pokazuje, że wypełniają go sprawy niepojęte, wobec których bezsilna jest wszelka nasza matematyka.
Jeszcze gorzej w świecie cząstek najmniejszych. Pół biedy, że nie rządzi tam mechaniczna przewidywalność – jak chciał stary Laplace – ale teoria prawdopodobieństwa. Jeszcze pół biedy, że nie da się tego świata ująć w model wspólny ze światem, jaki znają nasze zmysły. Ale jak wytłumaczyć, że obecność obserwatora wpływa w tym świecie na wynik pomiaru, co zrobić z faktem, że raz mamy do czynienia z falą, a raz z cząstką i nie jesteśmy w stanie określić jej wszystkich parametrów? Najbardziej zagadkowe jest zjawisko „splątania kwantowego”, gdzie zmiana parametru przenosi się na inny kwant, choćby znajdujący się w kosmicznej odległości. A najbliższa nam – bo każdy jej doświadcza, choć nikt nie umie wyjaśnić – tajemnica ludzkiego umysłu? Jak powstał? Czy tylko mocą przypadku? Mózg człowieka zawiera tyleż neuronów, co galaktyka gwiazd, a jest w stanie pomieścić więcej informacji niż najlepsze komputery świata, chociaż informacja ta zwykle jest trudno dostępna i ujawnia się powoli. Przecież nie umiemy przekroczyć nawet granicy między żywym a martwym, stworzyć z materii nieożywionej chociaż jednej komórki, chociaż wirusa. A ewolucja tak łatwo dała sobie z tym radę…
NAJBARDZIEJ NIEZROZUMIAŁA CECHA WSZECHŚWIATA
Od czasów wiekopomnego oświecenia aż prawie po dni dzisiejsze nauka była przekonana, że wcześniej czy później pokona wszelkie granice, odpowie na każde pytanie. Mniej więcej od ostatnich dziesięcioleci minionego wieku ze zdziwieniem spostrzegamy, że w miarę postępów wiedzy – w miarę powstawania coraz trudniejszych i skomplikowanych hipotez – bynajmniej nie ubywa obszarów tajemnicy, a wręcz ich przybywa. Coraz bardziej upewniamy się, że w platońskiej jaskini zostaliśmy zamknięci na zawsze.
Ludzkość boryka się z zagadką materialnego świata już prawie od trzech tysięcy lat. Na tej utrudzającej drodze utworzyła i obaliła wiele bożyszcz, które dawały jej poczucie bezpieczeństwa, ale okazały się nieprzydatne w wyjaśnianiu tajemnic istnienia. Zbudowała mnóstwo daremnych hipotez, które dziś zapełniają rupieciarnię historii.
Jedno tylko wyszło nienaruszone z tych dziejów borykania się rozumu z materią: przekonanie o racjonalności wszechświata. Mieli już je niektórzy ze starożytnych; od ich czasów aż do dziś nie znaleźliśmy w przyrodzie nic irracjonalnego, a jeśli czasem odkrywcom tak się wydawało, wkrótce następcy dostrzegali tam racjonalny porządek, zwykle probabilistyczny. Najbardziej niezrozumiałą cechą wszechświata jest jego zrozumiałość – napisał w 1936 roku wielki Albert Einstein. Wielu rzeczy nie wiemy i być może nigdy nie będziemy wiedzieć, ale wobec nich przystoi tylko rzec za wielkim Sokratesem: „nie wiem”. Ale to, co wiemy, jest niezmiennie racjonalne. Dlatego ten zadziwiający fakt jest argumentem także za sensownością ludzkiego istnienia. Kosmos przekonał nas, że jego głęboka struktura ma w sobie coś przyjaznego: pozwala się rozumieć, przynajmniej częściowo, a to, co już zrozumieliśmy, zawiera w sobie obietnicę, że proces rozumienia będzie postępować nadal – napisał kosmolog i myśliciel, ksiądz Michał Heller, pierwszy i jedyny polski laureat Nagrody Templetona przyznawanej za badanie związków między nauką a religią.
WOŁANIE O SENS
Jak pięknie to ujął w XIX wieku Ralph Waldo Emerson, pierwszy wielki filozof i jednocześnie poeta, jakiego wydał kontynent amerykański: Człowiek zawsze musi zaprząc swój pług do jakiejś gwiazdy. Jeśli człowiek nie jest w stanie odkryć dla siebie sensu, to nie potrafi chodzić na własnych nogach. Przypomina przechodnia na rogu ulicy, czekającego na tłum, który go poniesie; ten tłum nadaje mu sens. Parę ulic dalej pojawia się następna tłuszcza i znów go porywa. Tak można płynąć przez życie, nie używając własnych nóg ani rozumu.
Zwierzę nie potrzebuje sensu, wystarczy mu samo bycie w czasie teraźniejszym; ono nie pojmuje, że jutro może trafić do rzeźni albo paść łupem drapieżcy. Tylko człowiek wie, że skądś przyszedł, jutro też będzie dokądś zmierzał, aż w końcu umrze, więc lęka się jutrzejszych zagrożeń i ma nadzieję, która go prowadzi pomimo ich. Dlatego tylko człowiek zapytuje o sens, szuka racji wyższych niż własne istnienie, tylko on stawia pytanie: „jak być?”. Bowiem samo bycie w świecie nie przybliża nawet zarysu odpowiedzi, tylko wabi drobnymi przyjemnostkami i łudzi nadzieją szczęśliwego trafu.
Jeśli istnieją tajemnice niepoznawalne i niedostępne umysłowi wyposażonemu nawet w najdoskonalsze narzędzia badawcze, to znaczy że świat nie składa się tylko z materii i rządzących nią praw fizyki, że jest miejsce dla metafizyki i Absolutu, obojętnie jak go nazywamy; nawet gdy go nie wyznajemy i nie nazywamy, on jednak istnieje. Tak rozumianą Tajemnicę można przyjąć, pisać z dużej litery i nabożnie czcić. Ale można ją też odrzucić, a nawet po libertyńsku wykpić i w niczym to nie zmieni naszego losu na tym padole.
Niedostępna Tajemnica – obojętnie jak ją nazwiemy – zachowuje niewzruszoną obojętność wobec ludzkich zawierzeń, przynajmniej w obrębie doczesności.
Jeśli uznajemy, że nie ma żadnej Tajemnicy wartej, by pisać ją z wielkiej litery, to lepiej nie pytajmy o sens. Pytając o sens, nieuchronnie wkraczamy bowiem w sferę wiary. Tak jak filozofowie zamknięci w jaskini Platona możemy tylko wierzyć w taką lub inną postać posągów znajdujących się poza zasięgiem wzroku. Przecież widzimy i badamy naukowo zaledwie ich cienie, nic nie wiemy nawet o oświetlającym je ogniu. Dlatego dialog o sensie istnienia i o prawdziwej naturze tych monumentów jest dialogiem wiar, dlatego też mądry racjonalista Immanuel Kant zabraniał zajmowania się tak postawionymi pytaniami. Wobec tych pytań wciąż czujemy zatrwożenie małpoluda, który niezdarnie wyszeptał: „ja jestem”, pojmując swoją samotną odrębność. Dlatego też Bóg, nawet jeśli odmawiamy Mu istnienia, jest odwieczną i nieuniknioną zagadką daną człowiekowi już przy narodzinach umysłu albo – jak można inaczej powiedzieć – duszy. Musimy nieść przez życie ciężar tego pytania bez zadowalającej odpowiedzi. Dlatego nie znajdując odpowiedzi w filozofii, szukamy jej w poezji albo mistyce.
BÓG NIEOBECNY
Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami (…). Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami waszymi (Iz 55,8-11) – tak przestrzega Bóg starotestamentowy ludzi pragnących się doń zbliżyć.
Człowiek, niepomny ostrzeżeń – odkąd tylko przeczuł istnienie czegoś więcej ponad huk gromu, potęgę ognia i zaciekłość drapieżników – wciąż usiłuje wyobrazić sobie tę tajemną moc. Współczesny Newtonowi Gottfried Leibniz proponuje inny jej obraz i zapewne miał więcej racji z punktu widzenia współczesnej nauki. Bóg Leibniza jest wszechpotężną i wszechmądrą siłą, która tylko uruchomiła kosmiczne procesy, jakie po długim czasie doprowadziły do zaistnienia naszej cywilizacji. Poczęty w ten sposób świat jest najlepszym z możliwych mieszczących się w istniejących prawach fizyki. Potem Stworzyciel już nie interweniuje w swoje dzieło, bo mógłby je tylko zepsuć.
Taki wszechpotężny, ale odległy od spraw świata Bóg Leibniza albo wręcz bezosobowy Bóg deistów jest w praktyce Bogiem nieobecnym. Nie wygasił pieców Oświęcimia, nie otworzył łagrów Kołymy, nie rozbroił plemiennych watażków.
Nie ratuje dziatek na chybotliwych kładkach ani nie koryguje planetarnych orbit jak pracowity Bóg Newtona. Przypomina bezosobowego Brahmana hinduistów, który modlitw nie przyjmuje, za dobro nie nagradza ani za zło nie każe, ale stoi ponad wszystkimi bytami. Ale to właśnie Leibniz, a nie Newton trafniej przewidział przyszły rozwój nauki. Jakby wiedział, że kiedyś powstanie teoria Wielkiego Wybuchu i ludzie dziwić się będą zestrojeniu powstałej wtedy nieskończenie gorącej kuli kwantowej. Tylko że – jak trafnie napisał później Martin Heidegger – taki Bóg nie jest postacią, przed którą można śpiewać i tańczyć. Jest zimnym, bezosobowym dyrektorem korporacji o nazwie „Wszechświat”, który gdzieś tam istnieje, trochę się go boimy, ale firma doskonale funkcjonowałaby również bez niego.
Albowiem żyjąc tutaj, wszyscy jesteśmy wydani na rozpanoszone zło, którego nie tłumaczy poczciwa teodycea Leibniza, mającego świat za najlepszy z możliwych. Mam jutro umrzeć na raka, aby całość wypadła najlepiej? Mam pogodzić się z ludobójczą nienawiścią, bo tak stanowią prawa fizyki? Przed takim światem nie ma innej ucieczki jak rozpacz. Jeśli jest gdzieś jakiś Bóg, to pozostaje tylko desperackie Mu zaprzeczenie. Bluźnierstwo nie jest złem; jest skowytem pokrzywdzonego i podeptanego dobra. Ostatnim jękiem rozstrzeliwanych, gwałconych, zesłanych do obozów, umierających z pragnienia i palonych w wybuchach bomb albo wulkanów. Jest ostateczną ekspresją ludzkiej wolności, która nie widzi już dla siebie innej szansy prócz daremnego złorzeczenia. Bluźnierstwo tyleż warte i tyleż znaczące co pisk rozgniatanego robactwa.
SOLIDARNOŚĆ BOGA
Właśnie wtedy pojawia się ewangeliczna opowieść o Chrystusie, najdobitniej trafiająca w sedno ludzkiego bólu, w dramat egzystencji. We wszystkich istniejących religiach ludzie składają ofiary bóstwom, ale tylko w tej jednej, jedynej Bóg złożył ludziom ofiarę z siebie. Katechizmowe wyjaśnienie, że trzeba było przebłagać srogiego Ojca obrażonego naszymi grzechami, jest nie tylko nieprzekonujące, ale ubliża Bogu, przedstawiając go jako mściwego i pamiętliwego tyrana.
Ofiara Chrystusa jest dla mnie wstrząsającym do głębi przesłaniem Bożej solidarności. Nie wynosi ona na piedestał jałowego cierpiętnictwa, jak twierdzą osoby chrześcijaństwa nierozumiejące albo wręcz mu wrogie. Co też sami chrześcijanie zdają się potwierdzać, boleściwie roztkliwiając się nad wszystkimi ranami Chrystusowego ciała, ale nie pojmując tego, co najważniejsze, bo ich samych wynoszące aż ku boskości. Dlaczego pełne zarówno męki, jak radości życie człowieka ma dla Najwyższego tak wielką wartość, że sam je przebył? Dlaczego Bóg tak zbliżył się do nas, że postanowił cierpieć wraz z nami? Dlaczego wyniósł nas tak wysoko? Czyżbyśmy byli godni Bożych uczuć? Ale przecież tylko Bóg zniżający się do losu człowieka i cierpiący razem z nim, może być jednocześnie Bogiem miłości i wolności – a nie jedynie wyniosłym Rozkazodawcą – i tylko takiego Boga można kochać. We wszystkich religiach świata ludzie mają wierzyć w Boga, ale tylko w tej jednej, jedynej Bóg uwierzył w nas, że jesteśmy warci Jego męki, że będziemy w swojej wolności wznosić się wzwyż, a nie tylko ćwiczyć w ślepym posłuszeństwie.
Zgadzam się z cytowanym tu Whiteheadem, że Chrystus jest jedyną siłą nadającą światu sens. Ale jak czytać Ewangelię, skoro nie jest to tam wprost wypowiedziane? Żydzi – jak inne narody Śródziemnomorza – nie mieli zaufania do metafor, choć Pismo nimi się posługuje; są narodem Prawa, podobnie jak Rzymianie, a nawet Grecy. Co innego Daleki Wschód; tam święte teksty są przenośnią, albo lepiej – poezją. Stąd nie ma u nich dogmatów, są tylko dobre rady.
U nas wszystko zostało spisane raz na zawsze, językiem zrozumiałym dla patriarchalnych pasterzy i wojowników.
Ewangelia i tak była dla nich szokiem, więc Żydzi ją odrzucili. A my boimy się przyznać, że jest ona raczej darem niż nakazem. Olśnieniem proroka, iskrą bożą, ale tylko taką, jaka była w stanie zaistnieć w świadomości nawet najlepszych ludzi tamtych czasów i tamtej – dawno nieistniejącej – kultury.
KU NOWEJ REFORMACJI
Wieśniaka klęczącego pod przydrożnym krzyżem, teologa i fizyka, także ateistę, łączy to samo poszukiwanie sensu, tylko innymi językami opisują swoje doświadczenie i otaczający ich świat. Religia dana człowiekowi przez Boga, a potem przez nas rozbudowana, upiększona i opatrzona podniosłymi rytuałami, istnieje tylko po to, aby pomóc w tym dramatycznym poszukiwaniu. Że mamy ją czasem za głupią? Jest taka, jaką potrafili zrozumieć palestyńscy pasterze i greccy handlarze oliwą. Pewnie pojutrze będzie już trochę inna. Religia nie odzyska swojej dawnej potęgi, dopóki nie zdoła stawić czoła zmianom w takim samym duchu, w jakim czyni to nauka – napisał Whitehead. Może niektórzy filozofowie potrafią obywać się bez niej, bo sami w swym rozumowaniu dochodzą do odpowiedzi, ale przeciętnemu człowiekowi jest z nią łatwiej. Bóg jest przeogromny i niepojęty, tak jak wszechświat jest wielowymiarowy. Obraz Boga zmieniał się w dziejach i zapewne zmieniać się będzie nadal, wraz z urastaniem nas samych. Gdyby nawet niebo było puste, święty jest człowiek, który się modli – napisała Simone Weil. Ale istnienia Zaświatów, podobnie jak ich pustki nauka udowodnić nie jest w stanie, to kwestia wiary.
Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani – napisał kiedyś Leszek Kołakowski, który przebył długą i utrudzającą drogę od marksizmu do wielkiej bliskości z chrześcijaństwem.
W czasach zróżnicowania wiary, nabrzmiewających prądów, a jednocześnie wzburzenia, jakie budzi postawa owych „złych kapłanów”, zaczyna się reformacja. Kościół nie tylko polski, ale światowy bardzo jej potrzebuje. Ruch Lutra, Kalwina i „braci polskich” był właśnie reakcją na zepsucie kościelnych instytucji, na coraz głębsze pęknięcie między rozumem a nauczaniem kleru. Przecież już Chrystus, nie przebierając w słowach, gromił funkcjonariuszy ówczesnych synagog: podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa (Mat 23, 27).
WIARA WOLNYCH LUDZI
Niegdyś Luter, Kalwin i ich pomniejsi współtowarzysze twardo upierali się każdy przy swoich dogmatach i gotowi byli w imię tych pustych formułek nie tylko wyklinać się nawzajem, ale posyłać na stos. Dziś potrzebna jest reformacja w duchu Erazma z Rotterdamu, który nigdy nie odszedł z Kościoła, nie pragnął nikogo potępiać ani wykluczać, najwyżej dobrotliwie wykpiwał. Przyjaźnił się z Lutrem i nie raz występował w jego obronie, ale w końcu poróżnił się z tą wielką postacią protestantyzmu, bo był zwolennikiem wolnej woli człowieka. Podobnie uważał, że trzeba rozluźnić sztywne formuły religii, by zrobić więcej miejsca dla wiary przeżywanej przez serca i umysły wolnych ludzi.
A jeśli doszczętnie zbrzydziło cię odklepywanie paciorków, proboszczowska pycha i wyłażące spod sutanny pedofilstwo? Nie musisz stać się ateistą: olewaj swojego biskupa, masz przecież Chrystusa!
Jerzy Surdykowski
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Odra”
Na początku września nakładem wydawnictwa Copernicus Center Press w Krakowie ukaże się książka Jerzego Surdykowskiego Nadzieja na sensowność świata z podtytułem Bóg, wszechświat, nauka, sens.
Zdjęcie główne: Jerzy Surdykowski, Fot. Adam Walanus