Wielka klęska demokracji liberalnej po 89 roku nie wzięła się znikąd. Nie chodzi tylko o rozczarowanie ludzi, którzy zostali skrzywdzeni poprzez transformację. Mówi się, że ludzie nie chodzą na wybory, bo się rozczarowali, a ja się pytam: czym się rozczarowali, skoro w pierwszych wyborach z 4 czerwca 1989 roku 40 procent nie wzięło udziału? To czym i kim się mogli rozczarować? Tu chodzi zupełnie o coś innego, o masową świadomość, że “moja chata z kraja”. To, niestety, dziedzictwo Polski pańszczyźnianej, gdzie jak się było chłopem, to należało cicho siedzieć z nosem przy ziemi i było wszystko jedno, kto rządzi – mówi w rozmowie z wiadomo.co prof. Zbigniew Mikołejko, filozof religii z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN
JUSTYNA KOĆ: Jak się pan czuje w dzisiejszej Polsce?
ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: Źle się czuję i jakby nie u siebie. Doświadczam też dziwnej schizofrenii. Porządek polityczny, porządek rozmaitych masowych zachowań, jak miesięcznice smoleńskie czy Marsz Niepodległości, czynią bowiem mój kraj tym, co mnie boli, co odpycha. Na szczęście są miejsca, gdzie mogę egzystować. Czuję takie rozdarcie i to jest znamienne. Marzę o czasie, kiedy to rozdarcie przestanie mnie nękać. Z tego powodu wpadam w złość, rozgoryczenie, rodzaj smutku. Mam wrażenie, że mój kraj jest upokarzany.
A może sam się upokarza?
Upokorzony przez rządzącą formację, w tym sensie jest upokarzany. Skala przyzwolenia na to upokorzenie też jest duża. To upokarzanie na wiele sposobów – w wymiarze symbolicznym, ale i realnym, bo
mój kraj staje się “chorym człowiekiem Europy”.
Panie profesorze, jak znaleźliśmy się w tym miejscu, w którym pan tak się czuje, na ulicach młodzi mężczyźni wznoszą faszystowskie i rasistowskie hasła, a Polska staje się “chorym człowiekiem Europy”? Kraj, który ma taką historię: doświadczenie Holocaustu, Powstanie Warszawskie, Okrągły Stół, “Solidarność”, tak bardzo zboczył?
Promuje się zakłamaną historię. Proszę zobaczyć, że narody silne, jak Anglicy czy Niemcy, zwłaszcza zachodni, dokonali pewnego rozrachunku ze swymi dziejami i są teraz w zupełnie innym miejscu. Oczywiście każdy naród ma swoje mity, mitologię, opowieści legendarne i wyobrażenia, które podnoszą go na duchu, pokrzepiają, ale i w znacznej mierze falsyfikują jego dzieje oraz tożsamość. Są też narody, które nie mają żadnej historii, tylko wyobrażenia mityczne. Takim krajem o bardzo zmitologizowanej historii jest Litwa. Gdzieś między Anglią, Niemcami, Włochami z jednej strony i Litwą z drugiej rozciąga się cały obszar tych mitologicznych wyobrażeń na temat historii. Niestety, my
coraz bardziej przybliżamy się do tego krańca litewskiego, tych historii sfalsyfikowanych, które sprowadzają się do prostych haseł, w której jesteśmy szlachetną ofiarą i krajem do głębi chrześcijańskim.
Chrystusem narodów?
Dokładnie tak. Kiedy czytam XIX-wieczne teksty różnych intelektualistów narodów sąsiednich, z Europy Środkowo-Wschodniej, to tam wszędzie jest bardzo wielu mesjaszów. Ukraińcy, Litwini, Bułgarzy, Serbowie – wszyscy są narodem męczennikiem, Chrystusem narodów.
Trzeba tutaj dokonać prostego rozróżnienia. Historia może być przedmiotem wiedzy albo przedmiotem wiary. Nie da się obyć oczywiście bez historii jako przedmiotu wiary, ale im bliżej jest ta historia pojmowana jako obszar wiedzy, tym trzeźwiej, lepiej dla naszego obecnego życia. Historię zawsze bowiem na nowo konstruujemy. Ona jest zawsze przez kolejne pokolenia opowiadana inaczej. Te opowieści są różne. Jeżeli porównamy, co mówiono o tym samym wydarzeniu w XIX, XX wieku i teraz, to są zawsze różne opowieści, zawsze przy tym mocno zmitologizowane.
W tym znowu mamy dwoistość. Takie przedziwne poczucie wielkości i małości.
To poczucie wielkości kompensuje to poczucie małości, bo gdzieś w podświadomości jednak funkcjonuje idea, że jesteśmy jednak średniej wielkości krajem, dość zamożnym, ale chcielibyśmy być bogatym olbrzymem, stąd też te bóle fantomowe po utraconym imperium, którym kiedyś przecież byliśmy.
Ale to w XVII wieku, te bóle powinny już dawno przejść.
Jak popatrzy się na mity kresowe, to widać, że nie. Do tej pory mnóstwo ludzi potrafi opowiadać mity o Kresach Wschodnich, a historia Ziem Zachodnich i Północnych jest absolutnie nieznana. Kolejną kwestią jest opowieść o tym, że jesteśmy narodem szlacheckim. Przecież większość z nas wywodzi się z chłopstwa pańszczyźnianego i to stosunkowo świeży rodowód. Kolejna: przez kilkaset lat dostawaliśmy raczej łupnia w różnych bitwach, ale przecież byliśmy dzielni, heroiczni. Jak przyjrzymy się jednak historii, batalistyce od czasów Sobieskiego do wojny 1920, to oczywiście zdarzały się wygrane bitwy, ale w zasadzie to mamy same przegrane wojny i powstania. Ponad 200 lat historii, która była historią klęski, a potem zaraz przyszła klęska z rąk niemieckich i bolszewickich i upokorzenie przez bycie krajem zależnym. To wszystko odkłada się w naszej pamięci i świadomości, którą nazywa się świadomością historyczną.
Nasza historia jest opowiadana więc kompensacyjnie, na zasadzie pocieszenia i mocnienia ducha w sferze iluzji, a te religijne wyobrażenia, do których pani nawiązała, właśnie to rekompensują: może wprawdzie przegrywamy w porządku materialnym i historycznym, może nie odgrywamy wielkiej roli na arenie świata, ale za to duchowo jesteśmy wielcy, wspaniali.
A to rodzaj opium, które jest masowo łykane.
Ale niektóre mity sami niszczymy, a w ich miejsce tworzymy nowe. Np. historię Okrągłego Stołu, która powinna być powodem do dumy.
Oczywiście, i takich przykładów mamy więcej. Zalecam w tym celu wycieczkę do Rakowa, jednego z ośrodków kultury europejskiej z wielką Akademią i wydawnictwem-drukarnią z książkami, które stamtąd wędrowały do całej Europy – mówię o środowisku ariańskim, które potem budowało nowe europejskie idee. Przecież John Locke, ojciec naszego liberalnego myślenia, czytał książki właśnie z wydawanej – niestety już na wygnaniu w Holandii – Biblioteki Braci Polskich. Dzisiaj w Rakowie został zadeptany nawet ślad śladu po arianach, a powinno być to miejsce pielgrzymek wszystkich zwolenników opcji liberalnej, wyznawców racjonalności i sprawiedliwości, pacyfizmu i feminizmu (tak, tak). I co? Nikt o tym nie mówi, nie ma w ogóle tej tradycji w żywym obiegu.
Opowiada się za to dyrdymały o Polakach-katolikach, co jest fantazmatem z końca XIX wieku. Mnoży się fikcyjne wyobrażenia i mity o jedności narodowej. To wszystko są fikcje, którymi wolimy żyć, zamiast żywić się rzeczywistą opowieścią o świecie i historii.
A dlaczego wolimy żyć tymi fantazmatami?
Z bardzo prostego powodu: ponieważ musielibyśmy powiedzieć sobie parę przykrych rzeczy o sobie samych, a to nie jest przyjemne. Po drugie, łatwiej sobie zbudować krainę złudzeń niż zabrać się za porządną pracę organiczną. Całe szczęście to jest odbudowywane na poziomie tzw. małych ojczyzn. Jeżdżę bardzo dużo po Polsce i widzę, jak samorządy i lokalne instytucje kultury doskonale sobie radzą. Od mojej rodzinnej Warmii po Ziemię Lubuską czy Śląsk. Tam to widać wyraźnie, widać, jak zwykli ludzi angażują się w rozmaite projekty związane – poczynając od kulinariów czy tańców, aż po bardziej wzniosłe obszary – z pamięcią, z kulturą swych “małych ojczyzn”, z poznawaniem własnych niewielkich światów. Najsłabsza pod tym względem jest ściana południowo-wschodnia. I to nie jest przypadek. Tam nadal najmocniej mają się mity, te wyobrażenia o wielkiej historii, a zapomina się o codzienności i normalności.
Gdy jeżdżę więc na Podkarpacie czy południowe Podlasie, to odnoszę wrażenie, że gdyby nie Kościół, dość fundamentalistyczny, tradycjonalistyczny zresztą, to te regiony uległyby prawdopodobnie atrofii, rozpadowi.
Podobne regiony znajdujemy na Dolnym Śląsku, tam, gdzie jest mnóstwo ludzi przybyłych po 45 roku. W takich choćby miasteczkach, jak Ząbkowice Śląskie. W takich regionach bardzo wyraźnie widać, jak te światy się zapadają, a za tym idzie też bierność gospodarcza. Niestety, ta historia pracuje na dzisiaj, a jakie dzisiaj, takie jutro. Niestety, nie można budować tożsamości współczesnej na fałszywej pamięci, bo wtedy dzieje się to, co się działo 11 listopada na marszu w Warszawie czy Wrocławiu, gdzie chmary wyrostków krzyczały dzikie hasła, absurdalne, nazistowskie. Bez pamięci, choć w zapamiętaniu. I bez świadomości polskich doświadczeń wojennych.
Trudno uwierzyć, że w Polsce, kraju tak mocno doświadczonym przez wojnę i Holocaust, tej świadomości brakuje młodym.
Jestem z pokolenia, które wychowało się w cieniu wojny, które doświadczało nie tylko blizn, ale i ran wojennych, bo urodziło się zaraz po wojnie. Chodziłem do szkoły wśród ruin, żyłem wśród opowieści o rzeczywistości wojennej, byłem wychowywany przez mojego dziadka, który walczył i w I wojnie jako młody chłopak, i z bolszewikami, a w 39 roku został jako żołnierz rezerwy wzięty do armii. Tam nie było kłamstwa, tam były surowe opowieści o różnych sprawach, o wymiarach ludzkiej egzystencji w tyglu strasznej historii.
Teraz zamiast tego pojawia się przebranie, rekonstrukcja, fantazmat.
Tatuaże ze znakiem Polski Walczącej, koszulki, nawet naklejki na samochody…
Tak, i przebieranie się za małych powstańców. A wystarczy porozmawiać z prawdziwymi powstańcami, aby obnażyć ten łatwy teatr, jego kłamliwy fałsz. Niczego się dziś przy tym nie ryzykuje maszerując i wrzeszcząc, a wręcz przeciwnie – obecna władza jeszcze za to pogłaszcze po główce. Na szczęście pan prezydent jako jedyny w zasadzie ostro się od tego marszu z 11 listopada odciął i należy go za to pochwalić.
Tym, którzy krzyczeli te okropne hasła, brak też doświadczenia wielokulturowej i rozmaitej Polski, to bardzo ważne, bo warunkiem prawdziwej jedności jest wielokulturowość i wieloimienność. Tymczasem mamy do czynienia z zupełnie czymś innym: biała Polska, czysta rasa, “prawdziwa” polskość według najgorszych sloganów etnicznych czy pseudoreligijnych.
To wszystko, co widzieliśmy na transparentach i banerach.
Przecież ci, którzy szli z takimi hasłami, mieli historię w szkole, wielu z nich ma doświadczenia w pracy za granicą.
Zgadza się, tylko najczęściej jadą na Zachód i patrzą na ten Zachód z dołu, z perspektywy najniższej klasy, ludzi, którzy nie mają pojęcia o kulturze i historii kraju, w którym się znajdują, i chcą tam tylko pracować. Ba, w ogóle nie chcą wiedzieć nic nawet o swoich światach. Zresztą ja znam to z autopsji. Przez moje ręce przewinęły się tysiące studentów i zawsze na egzaminie pytałem: skąd jesteś, co tam jest ciekawego, kim był patron twojej szkoły? Większość z nich nie wiedziała. Oczywiście z czasem studenci zorientowali się, że o to pytam i douczali się przed egzaminem, przestraszeni legendą, że zwykle o to pytam.
Mówi pani o nauce szkolnej, ale ona odbywa się na zasadzie: zakuć i zapomnieć. Ostatnie badania mówią o tym, że 28 procent uczniów i studentów nie miało w ręku żadnej książki. Nawet książki z kierunku swoich studiów. Co więcej, 30 procent przechodzi przez studia, nie czytając, nawet w Internecie, dłuższego tekstu niż 3 strony.
Niemożliwe, trudno w to uwierzyć.
Proszę pani, każdy student czasem coś zawali, bo woli iść na dyskotekę czy do kina. I mnie, i pani zdarzały się takie sytuacje, ale to, co dzieje się teraz, a dokładniej obserwuje od lat 90. do teraz, nigdy jeszcze nie miało miejsca. Do mnie na egzamin przychodzi teraz około 40 procent studentów, którzy nie przeczytali nic, nawet ściągi.
Wśród nas, wykładowców, krążą historie, które wyglądają na anegdoty, na legendy – są tak nieprawdopodobne – i są ich setki. Ale czemu się dziwić, jeżeli mamy w Polsce około 470 uczelni, a eksperci powiadają, że powinno być ich 120? Nie ma w procesie żadnych mechanizmów selekcji, matura jest niczym, nie czyta się lektur, szczęśliwy jest nauczyciel, jeżeli któryś z uczniów obejrzał, zamiast przeczytania lektury, chociaż film.
Taki młody człowiek z drugiej strony dostaje pigułę pod hasłem “byliśmy dzielni, biliśmy Niemca”, dostaje opowieści, w których Niemcy są nierzadko śmieszni i tchórzliwi, jak w filmach “Gdzie jest generał?” albo “Jak rozpętałem II wojnę światową”. Abstrakcją są więc komory gazowe.
Krzyczą przeciwko Żydom, ale nigdy żadnego nie widzieli. A jeśli sądy i prokuratury orzekają, że swastyka to uniwersalny, archaiczny znak słońca, jeśli matka nazisty z Białegostoku bierze ją za zegar, to nie powinniśmy się dziwić, że tak się teraz dzieje. Przecież to nie stało się nagle: to długi, głęboki proces.
Rozczarowanie III RP?
Wielka klęska demokracji liberalnej po 89 roku nie wzięła się znikąd. Nie chodzi tylko o rozczarowanie ludzi, którzy zostali skrzywdzeni poprzez transformację. Mówi się, że ludzie nie chodzą na wybory, bo się rozczarowali, a ja się pytam: czym się rozczarowali, skoro w pierwszych wyborach z 4 czerwca 1989 roku 40 procent nie wzięło udziału? To czym i kim się mogli rozczarować? Tu chodzi zupełnie o coś innego, o masową świadomość, że “moja chata z kraja”. To, niestety, dziedzictwo Polski pańszczyźnianej, gdzie jak się było chłopem, to należało cicho siedzieć z nosem przy ziemi i było wszystko jedno, kto rządzi.
Sam słyszałem od starych ludzi, że najlepiej to było za cara, bo tania żywność, szybka kolej, poczucie bezpieczeństwa większe. Potomkowie tych ludzi przecież żyją teraz. Tak samo jak potomkowie tych, co mordowali Żydów, grabili i zasiedlali pożydowskie domy. Do tej pamięci niechętnie się wraca, lepiej wrócić do pamięci o dzielnych i heroicznych powstańcach.
Tymczasem np. w powstaniu styczniowym w polu na raz było 20-30 tysięcy ludzi – gimnazjalistów, studentów, leśniczych, drobnej szlachty, czasem chłopów. W armii oraz innych instytucjach rosyjskich dobrowolnie służyło natomiast 300-400 tysięcy. To samo dotyczy wszystkich okresów historycznych. Ale o tym się nie mówi, bo to nie przystoi Polakowi. Nie przystoi mu prawda, tylko ozdobna, kłamliwa fikcja.
Co będzie dalej, panie profesorze? Na razie to dość pesymistyczna wizja narodu polskiego.
Mam, niestety, gorzkie przeczucia – chyba że jakimś cudownym sposobem uda nam się wyjść spod brzemienia obecnej władzy. Obawiam się ponadto, że ci, którzy pojawią się potem, będą kontynuować politykę ciepłej wody z kranu oraz przyzwolenia na mity i fikcje, pod hasłem: urządzajmy się, a świadomość przyjdzie sama. Nie przyjdzie sama, trzeba nad nią popracować. Sama, jak widać, przez ponad dwadzieścia lat nie przyszła. Oczywiście jest duża grupa Polaków ciężko pracujących, nie roszczeniowych, którzy nie liczą tylko na łaskawą politykę społeczną opłacaną z cudzej kieszeni. Są też wreszcie ludzie zagubieni w tym wszystkim.
I większość bezrefleksyjnie łapie się na 500 Plus?
Wie pani, nie wszyscy, ale duża część. Zresztą proszę zobaczyć, co już się dzieje, jak rosną ceny – i za chwilę problem masła oraz jajek, jak kiedyś mięsa, stanie się problemem politycznym. Więc może to on zadecyduje, rozbudzi krytyczne nastroje?
Zresztą śmieszność tej władzy, jakże zarazem groźna, jest uderzająca – choć miliony Polaków, mając tego świadomość, trzymają oczy szeroko zamknięte i udają, że nie widzą tego żałosnego, kłamliwego pseudopatosu dzisiejszych rządów. Ale jestem przekonany, że go kiedyś zobaczą – wtedy, gdy boleśnie dobierze się im do skóry.
Zresztą mam wrażenie, że doszliśmy do szczytu, do apogeum – i już teraz ta władza nie jest monolitem, zaczyna się rozsypywać i pękać od wewnątrz, przestaje być spójna. To, co powiedział prezydent, ma się np. nijak do tego, co mówi pseudominister Błaszczak. Coś więc wisi w powietrzu. Warto nadto podkreślić, że w przypadku takich wydarzeń jak Marsz Niepodległości mamy do czynienia z chmarą wychowanych w prostackim patriarchalizmie młodych mężczyzn, którzy są słabi, nie tylko intelektualnie, i którzy nie potrafią sobie znaleźć miejsca w dzisiejszych świecie. A po drugiej stronie widzą radzące sobie lepiej i skuteczniej w życiu kobiety, domagające się swych oczywistych praw i wolności. Przecież nie jest to przypadek, że jedyny tryumf w zmaganiu z obecną władzą odniosły kobiety. Czarny Marsz to był przecież ten moment, kiedy PiS stulił uszy i poddał się. Więc stawiam na kobiety, na ich opór wobec panoszącej się teraz głupoty, iluzji i przemocy – przemocy nie tylko już niestety symbolicznej, ideologicznej czy prawnej.
Zdjęcie główne: Zbigniew Mikołejko, Fot. Wikimedia Commons/Małgorzata Mikołajczyk, licencja Creative Commons
Comments are closed.