Zanim Emmanuel Macron został prezydentem całymi dniami krążyłem po Paryżu w poszukiwaniu znaków czasu i znaków chwili.

1 maja, na tydzień przed drugą turą wyborów prezydenckich, Paryż – a dokładnie jego część między placem Republiki a placem Bastylii – przeszedł burzę, w której wzięli udział uzbrojeni po zęby policjanci z CRS i demonstranci, niektórzy wyposażeni w koktajle Mołotowa. Policja z kolei użyła gazu wystrzeliwanego z broni hukowej, który czuć było w całej dzielnicy. W pochodzie pierwszomajowym szła przede wszystkim radykalna lewica, komuniści ze związków zawodowych CGT, głównie zwolennicy przegranego w I turze, ale z dobrym wynikiem, komunisty-trockisty Melenchona, który na chwilę mignął mi w pochodzie, intensywnie kamerowany i fotografowany.

To dość typowe, właściwie tradycyjne –

radykalna lewica we Francji demonstruje i maszeruje, jest wpływowa, ale nie wygrywa, mimo hasła Melenchona – “Siła ludu”.

Było trochę zniszczeń, np. rozbite przystanki. Paryż na tydzień przed II turą Le Pen-Macron był chłodny, szary, deszczowy. Nie był to pogodny, wiosenny Paryż z turystycznych wyobrażeń. W Paryżu zresztą można wyczuć trwający od lat kryzys, który odebrał mu nieco legendarnego splendoru, poszarzył go. Inna sprawa, że stał się przez to nieco bardziej swojski, co dla mnie jest zaletą. Nie jest natomiast zaletą stan zwiększonego zagrożenia, który odczułem na własnej skórze, gdy przy bulwarze Bonne-Nouvelle (Dobrej Nowiny, jak na ironię) omal nie przejechał mnie na chodniku wypasionym autem ścigany przez policję młody Arab. Innymi słowy – Paryż jest dziś mniej “chic”, a bardziej “choc”.

Plakatów wyborczych było niewiele. W epoce Internetu ta forma staje się coraz bardziej anachroniczna, tym bardziej, że prawie nie widziałem plakatu niezniszczonego, niepomazanego. Były też dopiski typu “dziwka” albo znacznie gorsze na wizerunkach pani Le Pen, czy “pies kapitalizmu” na wizerunkach Macrona. Ten ostatni dominował na okładkach głównych tygodników.

Reklama

Satyryczne pismo “Le canard enchaine” (“Kaczor spętany”) kpiarsko dystansowało się tytułem “Ni Marine, ni Le Pen”.

Marine dość słabo nadaje się do błyskotliwej satyry, za to Macron bardzo. A to pokazują go z komputerowo dosztukowaną klatką piersiową, a to jako dziesięciolatka, któremu w parku towarzyszy przyszła, o te same 24 lata starsza żona. Pojawiły się też ulotki z fotografiami finalistów z podpisem “Dżuma lub cholera”.

W rodzinnym mieście Macrona – Amiens – natknąłem się na manifestację CGT w Whirpoolu przeciwko planom przeniesienia fabryki do Polski, ale śladów kampanii niewiele. Nie tylko ich poszukiwałem; rozmawiałem także z mieszkańcami Ile de France.  Małżeństwo, Anna i Guy, mieszka nieopodal placu Bastylii. Anna w I turze głosowała na Macrona, ale bez szczególnego entuzjazmu, Guy na kandydata socjalistów – Hamona.

– Le Pen nie wchodzi dla mnie w rachubę, a socjalista Hollande mnie rozczarował – mówi Anna. – Poza tym

wybór Le Pen to groźba Frexitu, a ja jestem za integracją Europy – dodaje.

W malutkim Saint-Soupplets, odległym kilkadziesiąt kilometrów od Paryża, prawdopodobnie niezły wynik uzyskała Le Pen. Jednak miejscowy proboszcz Marc zagłosował na Macrona.

– Nie odpowiada mi rasizm Le Pen, więc choć bez entuzjazmu, zagłosuję na Macrona – stwierdza Marc. – On jest gospodarczym liberałem, a ja w kwestiach społecznych jestem właściwie socjalistą. Ale nie ma innego wyjścia, tym bardziej, że lepeniści to prawica antychrześcijańska – podkreśla.

Macron wygrał, i to z wielką przewagą.

Nowością jest m.in. to, ze to najmłodszy prezydent w historii Republiki, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, czy to w tym przypadku zaleta.

Przed chwilą wysłuchałem rytualnego wystąpienia zwycięzcy. Patrzę teraz na aplauz jego zwolenników pod Luwrem, ale nie jest to aplauz gorący, raczej kurtuazyjny. Ani trochę nie przypomina uniesienia po zwycięstwie socjalisty Mitteranda w 1981 roku, który po ogłoszeniu zwycięstwa przemaszerował majestatycznie z czerwoną różą w dłoni do Panteonu, aby złożyć ją na sarkofagu Jeana Jauresa.

Rzecz w tym, że Macron nie ma takiego miejsca, na którym mógłby, jako polityk, złożyć kwiaty. Przybywa właściwie “znikąd”, ani on lewica, ani prawica (“ni pies, ni wydra”?), a bywa nazywany “człowiekiem z plastiku”. Wydaje się, że jego wybór ani na jotę nie przybliżył Francji do przezwyciężenia jej problemów – przede wszystkim obecności radykalnego islamu, która sprawia, że złośliwi coraz częściej nazywają ją “Arabia Francuska”, i stagnacji ekonomicznej, która uderza nawet w tradycyjny francuski styl życia.

Co więc powiedzieli Francuzi “dzień po”? Vive la France? Vive la Republique? Czy może: Jak ja nie lubię poniedziałku? Jak mówią Francuzi: on va voir, czyli – zobaczy się.

Krzysztof Lubczyński z Paryża


Zdjęcie główne: Biuletyny z programem wyborczym Emmanuela Macrona, Fot. Flickr/Thomas Bresson, licencja Creative Commons

Reklama