Daleki jestem od twierdzenia, że to symetryści zapewnili Zjednoczonej Prawicy sukces w kolejnych wyborach. Ale nie ma pewności, czy bez podpowiedzianej przez nich narracji Prawo i Sprawiedliwość zdołałoby zdobyć wszystkie szańce, które zdobyło – pisze Mariusz Urbanek

Symetryści mieli swój czas chwały mniej więcej pięć lat temu. Nosili swój symetryzm z dumą, żeby nie powiedzieć poczuciem wyższości wobec tych, którzy w toczącej się w Polsce walce między siłami skupionymi wokół Platformy Obywatelskiej z jednej strony oraz Prawem i Sprawiedliwością z drugiej opowiadali się za jedną z opcji. Bo w ich oczach pierwsi byli warci drugich. I odwrotnie.

Dziś symetryzm jest w odwrocie. Trudno znaleźć w sieci, a jeszcze trudniej w mediach tradycyjnych kogoś, kto po zwycięskim dla Prawa i Sprawiedliwości czteroetapowym cyklu wyborczym deklarowałby się jako symetrysta z taką samą dumą, jak czyniono to jeszcze w roku 2016 i 2017. A jeszcze trudniej o symetrystę z tamtych lat, który nadal chciałby tak o sobie mówić. Choć oczywiście dalej może tak o sobie myśleć.

SYMETRYSTA, CZYLI KTO?

Próba opisania, na czym polegał symetryzm w czasach rodzenia się tego pojęcia, nie jest może skazana na niepowodzenie, ale bardzo trudna. Bo oceniać symetryzm można wyłącznie będąc na zewnątrz. Z góry narażając się na zarzut przyjmowania wypaczonej perspektywy.

Reklama

Z wnętrza bowiem środowiska symetrystów nie było widać. Widać za to było przedstawicieli dwóch wrogich plemion, zwartych w pojedynku na śmierć i życie. Pełnych wzajemnej pogardy i zionących do siebie nienawiścią. Uważających jedni drugich za zdrajców niegodnych podania ręki, mających jeden cel: unicestwienie przeciwnika szybciej, niż zrobi to on. Budzących odrazę swoją zajadłością wobec konkurentów, dla których widzieli tylko dwa miejsca. Za życia ławę oskarżonych, po śmierci otchłań hańby, w którą strącą ich historycy.

Uwierzywszy w taki obraz polskiej rzeczywistości, właściwie trudno było wybrać inną postawę niż zostanie symetrystą. Przecież tylko symetrysta potrafił zachować w tym sporze chłodną głowę, spojrzeć obiektywnie na toczący się śmiertelny bój, dostrzec pozytywy – ale i negatywy – po jednej i po drugiej stronie, wznieść się ponad niszczący Polskę nieracjonalny konflikt, w którym nie ma już miejsca na spokojną rozmowę, argumenty, ważenie racji. W zamian za to jest walka z przekonaniem, że przeżyć może wyłącznie jeden z walczących.

Poczucie, że nie bierze się udziału w tej walce, że zachowuje się dystans od spoconych i pałających żądzą krwi przeciwników, musiało być uczuciem bardzo przyjemnym.

I właściwie trudno się symetrystom okresu romantycznego dziwić. Choć przecież ten opis dwóch plemion na wojennej ścieżce był wówczas dużo mniej prawdziwy, niż jest dzisiaj, po czterech latach „dobrej zmiany”, wdrażanej w newralgicznych punktach życia społecznego „demokratury” przechodzącej w „autokraturę” i wieloetapowym maratonie wyborczym.

SKĄD SIĘ BIORĄ SYMETRYŚCI?

Symetryści wywodzili się/wywodzą ze środowisk liberalnych. Przede wszystkim ci najbardziej widoczni, którzy stali się emblematami środowiska: Rafał Woś z „Polityki” i Grzegorz Sroczyński z „Gazety Wyborczej” czy traktowani en bloc publicyści „Tygodnika Powszechnego”. Czasem rekrutowali się też z grona komentatorów „Rzeczpospolitej”. Nie było wśród nich nazwisk znanych z łamów pism prawicy, wspierających od początku obóz rządzący. Nawet krytykując „swoich”, wytykając im niedoskonałości lub brak konsekwencji, nie pozostawiali wątpliwości, po której są stronie.

To publicyści liberalni dawali piękne świadectwo swemu liberalizmowi, krytykując sprawującą władzę w Polsce od 2007 roku Platformę Obywatelską, po kolejnych zwycięstwach wyborczych coraz bardziej popadającą w przekonanie, że historia naprawdę się skończyła i liberalna demokracja może podlegać wyłącznie liftingowi, toteż utrata władzy przez Platformę jest zwyczajnie niemożliwa. Krytyka, nawet najbardziej surowa, takiej postawy, była absolutnie usprawiedliwiona, choć jej autorom też wydawało się raczej, że korekty możliwe są wyłącznie w stronę rozwiązań jeszcze bardziej demokratycznych.

A jeszcze piękniejsze świadectwo niezależności poglądów i liberalizmu dali, chwaląc w 2015 roku i później Prawo i Sprawiedliwość za wrażliwość społeczną i dostrzeżenie wykluczonych w procesie transformacji, którzy nie skorzystali z odzyskanej w 1989 roku wolności. Nie było w tym nic złego, PiS naprawdę potrafił zobaczyć coś, na co politycy PO byli od dawna ślepi.

Niepostrzeżenie jednak obiektywizm krytyki jednych i podnoszenia zasług drugich zaczął niebezpiecznie zmieniać się w potępienie pierwszych i sympatię dla drugich.

Na osi politycznych emocji oznaczało to jedno: oddalając się od Platformy, jej krytycy przesuwali się w stronę PiS. Aż dotarli do miejsca, które wydawało im się tak samo oddalone od jednych, jak i od drugich. Uznali, że to piękne miejsce, z którego w dodatku najlepiej widać polską rzeczywistość.

TA OBRZYDLIWA, BRUDNA POLITYKA

Stopniowo różnica między obu stronami wojny polsko-polskiej w oczach symetrystów przestawała istnieć. A jeśli nawet była, to niemal niedostrzegalna. Jedni i drudzy są siebie warci, a mentalności polityków się nie zmieni. Owszem, można zmienić polityków, ale to przecież niczego nie zmieni.

Bo symetryści polityką się brzydzili i brzydzą. Owszem, interesują się, ale jest to zainteresowanie entomologa jętkami jednodniówkami albo komarami. Dokuczliwymi, istniejącymi nie wiadomo po co, ale skoro świat został tak urządzony, że nie da się ich uniknąć, trzeba z nimi jakoś żyć. Byle utrzymując dystans, i to możliwie daleki. Nie szukając kontaktów, broń Boże zaprzyjaźniając się. Po co, skoro wiadomo, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć.

Symetryści utwierdzają siebie i sobie podobnych w przekonaniu, że polityka jest brudna, a więc biorąc w niej udział, nawet najszlachetniejsi nie zdołają uniknąć unurzania w błocie.

Skoro więc pociski z cuchnącą cieczą lecą z jednej i drugiej strony, lepiej nie stawać w polu ostrzału. Owszem, siedząc okrakiem na barykadzie, można czasem stać się ofiarą jednych i drugich, ale na tę niedogodność symetryści byli gotowi. Wiedzieli, że prawdziwa cnota nie tylko nie boi się krytyk, ale musi też być gotowa na ponoszenie konsekwencji swojej postawy. I symetryści byli na tę ofiarę przygotowani. To niejako koszt prawa do czucia się lepszym niż inni. I uzasadnienie słuszności zachowywania równej odległości od jednych i drugich. A także dowód, po czyjej stronie jest racja. Bo skoro jedni i drudzy strzelają do symetrystów, to przecież najlepszy dowód, że niczym się różnią.

NIKT NIE LUBI SYMETRYSTÓW

Pieszczące ego poczucie posiadania wyłącznej racji i płynącej stąd wyższości nad okładającymi się pałkami uczestnikami wojny polsko-polskiej symetryści czerpali także z tego, że nikt ich nie lubił. Bo choć sami deklarowali zachowywanie równej odległości od każdej ze stron politycznego konfliktu – precyzyjnie odmierzanej w komentarzach i starannie przestrzeganej w ocenach i analizach – to mało kto z zewnątrz postrzegał ich w ten sam sposób.

Z całym jednak szacunkiem dla zachowywanego przez symetrystów dystansu, każdej ze stron i tak wydawało się, że tak naprawdę są oni bardziej po stronie przeciwników. To u TAMTYCH widzą mniej błędów, to TAMTYCH oceniają łagodniej, to dla TAMTYCH mają więcej wyrozumiałości, żeby nie powiedzieć pobłażliwości. Gdy u NAS widzą wyłącznie błędy, dla NAS mają tylko słowa niesprawiedliwej krytyki, NAM nie są w stanie wybaczyć najmniejszego nawet potknięcia. Czyli – lekko jedynie trawestując Biblię – widzą źdźbło w NASZYCH oczach, gdy w kaprawych ślepiach TAMTYCH nie są w stanie dostrzec nawet belki. Siedzą we własnym przekonaniu na barykadzie okrakiem, a przecież wyraźnie widać, że jednak bardziej po stronie TAMTYCH. Być może w swoim przekonaniu wytykają błędy po równo obu stronom, ale przecież wszyscy widzą, że u TAMTYCH widzą ich mniej i rzadziej, najcięższymi oskarżeniami miotając w NAS.

W efekcie na nic zdawały się zapewnienia o obiektywizmie, którego nikt – prócz samych symetrystów – nie dostrzegał. Ani o braku uprzedzeń, których nikt – z wyjątkiem innych symetrystów – nie doceniał. Cały symetrystyczny wysiłek brał w łeb.

Czy wiedzieli o tym sami zainteresowani? Czy zapatrzeni w siebie, pochłonięci wewnętrznym imperatywem zachowywania dystansu, by nikt nie mógł im zarzucić, że uchybili politycznej symetrii choćby na jotę, mieli czas, by zauważyć, że tak naprawdę nie są potrzebni nikomu prócz siebie? Myślę, że mieli, tylko w ogóle im to nie przeszkadzało. Bo przecież i tak mieli rację.

BO SYMETRYŚCI NAJBARDZIEJ KOCHAJĄ SIEBIE

Przez kolejne lata upływające od wyborów parlamentarnych 2015 roku najlepiej czuli się we własnym gronie, w którym utwierdzali się w przekonaniu, że tylko oni – wolni od ciężaru uprzedzeń wobec jednych i sympatii wobec drugich – są w stanie sprawiedliwie ocenić polityczną rzeczywistość. Wznieść się ponad fobie, zrezygnować z zakłócającego jasność obrazu przywiązania do lewicowych/prawicowych* (*niepotrzebne skreślić) autorytetów, by móc następnie chłodno ważyć przeciwstawne racje. Rywalizując wręcz o to, kto lepiej będzie potrafił zrównać winy po jednej i drugiej stronie, wycenić grzechy tak, by różnica między nimi zawsze wynosiła zero. A jeśli inni nie są w stanie tego dostrzec, pojąć i uczciwie ocenić, to nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo.

Symetryści dni pierwszych pławili się wręcz w poczuciu osamotnienia, niezrozumienia, które bardzo łatwo dawało się przekuć w przekonanie, że są jak jedyni sprawiedliwi w Sodomie, dzięki którym Pan nie zniszczy miasta. Gdyż to oni są tymi, którzy przeniosą przez pogrążony w wojnie wewnętrznej kraj wartości, idee, nawet zwykłe słowa, jakie staną się w przyszłości skałą, na której będzie można wznieść nowy zamek porozumienia i może nawet pojednania. To piękna wizja, za którą warto znosić odrzucenie przez jednych i drugich.

Nikt przecież nie jest prorokiem we własnym kraju, a zwłaszcza nie są nimi symetryści.

Przebijało się w tych opowieściach wspomnienie tzw. trzeciej drogi, o której mówili jeszcze w latach dziewięćdziesiątych niektórzy politycy spod znaku Polskiej Partii Socjalistycznej, ROAD-u, Lewicy i Demokratów (tak, były i takie partie), a nawet Unii Demokratycznej, choć sami symetryści tego pojęcia raczej unikali. Oznaczałoby ono mimo wszystko konieczność zajęcia stanowiska, opowiedzenia się po jednej ze stron, nawet jeśli miałaby to być jakaś wyobrażona „trzecia strona”, a tego akurat unikali jak ognia.

SYMETRYZM NIEJEDNĄ MIAŁ TWARZ

W roku zwycięskich dla Prawa i Sprawiedliwości wyborów parlamentarnych symetryzm pozwalał wyjść z zabetonowanego kręgu wyborców zmuszonych z bólem serca, wybierając mniejsze zło, głosować na Platformę, bo poparcie PiS było zbyt niewyobrażalne. Z powodów moralnych, politycznych, nawet estetycznych, po ośmiu latach rządów Platformy Obywatelskiej coraz trudniej było znaleźć sympatię, a choćby tylko zrozumienie dla jej polityków: sytych władzą, zadufanych w sobie i przekonanych, że nie mają z kim przegrać.

Symetryzm obiecywał powrót do elementarnego poczucia przyzwoitości, budował jednak nadzieję na tę zmianę na przekonaniu, że gorzej i tak nie będzie. Polityka jest jaka jest, a skoro nie wymyślono nic lepszego niż ułomna demokracja, która w dodatku wszczepiła w system funkcjonowania państwa zbudowany na rywalizacji partii równie koszmarny parlamentaryzm, jedynym, co można zrobić, jest zmienianie co jakiś czas koni w państwowym zaprzęgu. A wmontowane w system demokratyczny konstytucyjne bezpieczniki pozwalają to zrobić bez ryzyka, że system zmieni się z demokracji na coś przypominającego monopartyjny totalitaryzm w wydaniu peerelowskim, miękki, ale wszechogarniający i pozbawiony alternatywy.

Tamten symetryzm wydawał się jeszcze mieć racjonalne podstawy, a poza tym niewiele osób było w stanie przewidzieć, co będzie oznaczał powrót PiS do władzy po ośmiu latach porażek i upokorzeń.

W 2017 i 2018 roku, kiedy symetryzm robił największą karierę, nikt nie mógł mieć już złudzeń.

Zamiana telewizji publicznej w partyjną, demontaż sądownictwa i deforma szkolnictwa nabierały właśnie rozpędu. Raczej trudno było już wtedy bronić tezy, że jedni są warci drugich. To wtedy właśnie „Polityka” i „Gazeta” uznały, że symetryzm propagowany z ich łamów przynosi więcej szkód niż pożytku. Ale prawdziwi symetryści nie zmienili jeszcze frontu, choć zaczął być już dostrzegalny dystans do głoszonych tez, wkradający się w ich szeregi. Próbowali nawet rozbroić język swoich przeciwników, sami zaczęli określać się terminem „symetryści”, choć w ustach ich krytyków miał on wymowę raczej ironiczną.

MROCZNY PRZEDMIOT POŻĄDANIA

Symetryści długo byli traktowani przez innych komentatorów jako niegroźni idealiści albo „niezdecydowani”. Odmawiano im nawet prawa do ideowej samodzielności i spójnej intelektualnie odrębności. W mediach liberalnych podkreślano jednak szkodliwość symetryzmu, będącego w istocie wsparciem dla PiS.

Mimo to stanowili dla aktorów obu głównych stron sceny politycznej obiekt pożądania. Nie zawsze deklarowanego wprost, ale tak właśnie było. Po prostu jedni i drudzy liczyli, że w końcu uda się „niezdecydowanych” przeciągnąć na swoją stronę. Więcej nawet, w pewnym momencie – i to szybciej niż później – to sami symetryści nie będą mieli innego wyjścia niż zrezygnować z komfortowej pozycji bezstronnych obserwatorów i opowiedzieć się po jednej ze stron. Oczywiście po stronie „jedynie słusznej” i „właściwej”.

Dla pierwszych (tych o poglądach demokratyczno-liberalnych) symetryści byli ofiarami swego skrajnego obiektywizmu, dotkniętymi chwilową polityczną ślepotą i zaćmieniem umysłu, którzy nie widzą, że wokół toczy się wojna o przyszłość Polski. W wyniku tej wojny Rzeczpospolita albo pójdzie z najbardziej światłymi narodami ku słońcu wolności i liberalnej demokracji, albo stoczy się w otchłań ksenofobicznego ciemnogrodu, skąd nie wydostanie się przez najbliższe pół wieku.

Symetryści w końcu więc przejrzą na oczy, wrócą do równowagi psychicznej, a wtedy nie będę mieli innego wyjścia, jak stanąć po jasnej stronie mocy, czyli po stronie rozumu.

Dla drugich (tzw. patriotycznej prawicy), symetryści byli ludźmi, z którymi od początku wiązano nadzieję, że dadzą się przekonać, po której stronie naprawdę jest racja, a jeśli nie, to przynajmniej uda się ich na dłużej zatrzymać w miejscu, w którym się znajdują. Owszem, podobnie jak opozycja uważają, że rządząca prawica demoluje system prawny, łamie konstytucję, gwałci podstawowe zasady parlamentaryzmu, a gospodarkę zamieniła w prywatny folwark, w którym pasą się już nie tylko krewni i znajomi królika, ale nawet znajomi znajomych; jednocześnie jednak twierdzą, że poprzednicy postępowali dokładnie tak samo. Też brali łapówki, także naginali przepisy i bez najmniejszych skrupułów ustawiali życiowo członków bliższej i dalszej rodziny. A skoro to widzą i nie wahają się, by o tym mówić, to znaczy, że nie są jeszcze całkiem straceni dla obozu „dobrej zmiany”, który w mozole, walcząc z rzucanymi pod nogi kłodami, buduje nową Polskę.

SYMETRYZM CORAZ MNIEJ SYMETRYCZNY

Mimo to trzeba uczciwie przyznać, iż nie zdarzyło się jednak, by któryś ze sztandarowych symetrystów zrezygnował ze swojej postawy, zmienił poglądy i demonstracyjnie przeszedł do jednego z wrogich obozów.

Pozostawali wierni głoszonym poglądom, choć przychodziło im ponosić za to bolesne konsekwencje. Byli komentatorami, publicystami w opiniotwórczych tytułach o dużym zasięgu, cieszyli się popularnością – ale bywało, że cierpliwość ich macierzystych organów się kończyła. Jak w przypadku „Polityki” względem Rafała Wosia, czy „Gazety Wyborczej” wobec Grzegorza Sroczyńskiego. Zwykle wtedy, gdy kierownictwo redakcji dochodziło do wniosku, że symetryzm zmienia się w okładanie kijem tylko jednej strony, zwykle tej bliższej obu liberalnym pismom, podczas gdy druga jest wyraźnie oszczędzana. W miarę upływających miesięcy i zaostrzającego się sporu było to coraz bardziej widoczne i krytykowane.

Symetryzm symetrystów tylko w ich własnych oczach pozostawał równo odmierzoną odległością od jednych i drugich. A „symetryczni” publicyści coraz mniej wygodni dla macierzystych redakcji.

„Polityka” zrezygnowała ze współpracy z Wosiem, Agora „schowała” Sroczyńskiego w miejscu, gdzie mniej drażnił podstawową grupę odbiorców „Gazety”. Ale jeden i drugi bez trudności znaleźli fora, gdzie mogli dalej głosić swoje poglądy, namawiając czytelników do teorii dwóch wrogów i zachowania równego dystansu do każdego z nich.

JEDYNA RACJONALNA STRATEGIA

Socjolog dr Jarosław Flis w 2017 roku, a więc już po dwóch latach praktykowania przez Prawo i Sprawiedliwość tzw. dobrej zmiany, mówił w rozmowie z Dziennikiem.pl, że symetryzm to dla wielu wyborców tak naprawdę jedyna racjonalna strategia. I fakt, że tego pojęcia używa się jako inwektywy i pałki na politycznych przeciwników, jest niesprawiedliwy.

Każdy racjonalnie myślący symetrysta chciał wówczas, wręcz żądał, by traktować go poważnie. Przecież zanim odda głos – bo oczywiście bierze udział w kolejnych wyborach – starannie analizuje programy, waży argumenty za i racje przeciw przedstawianym propozycjom i dopiero wtedy wybiera. Bez pośpiechu, odmawiając udziału w wojnie polsko-polskiej. Symetryzm to przecież świadomy wybór, a nie synonim politycznego braku zdecydowania, wahania, kogo poprzeć i czy w ogóle kogokolwiek. Takie postrzeganie postawy symetrystycznej pozbawiałoby jej reprezentantów pozycji wyborców świadomych, niezależnych, samodzielnie podejmujących decyzje. Spychając na pozycje bezwolnego planktonu, dryfującego w rytm przypływów i odpływów politycznych fal. A tak symetryści oceniani być nie chcieli.

Problem polega jednak na tym, że nie wszyscy chcieli tak symetrystów traktować. Dla wielu komentatorów byli ludźmi, którzy z pobudek być może szlachetnych, ale spełnili rolę tzw. poputczyków, podpowiadając PiS-owi, jak przekonać do siebie wyborców, którzy być może inaczej nigdy nie oddaliby głosu na tę partię.

Trzymając – we własnym mniemaniu – równy dystans do głównych politycznych sił w Polsce, sprzyjają de facto PiS-owi. Mogą się na taką konstatację obruszać, odrzucać ją na zasadzie, że taka perspektywa ich nie obchodzi i obraża, ale taki jest obiektywny stan rzeczy. Ten równy dystans oznacza automatycznie uznanie PiS za normalną, mieszczącą się w liberalno-demokratycznym systemie partię, taką jak Platforma, Nowoczesna, PSL i inne – pisali Mariusz Janicki i Wiesław Władyka w opublikowanym w „Polityce” artykule Klątwa politycznego symetryzmu.

W CZAPCE STAŃCZYKA

W roku 2018 roku symetryści – a przynajmniej część z nich – przywdziała czapkę Stańczyka. Zafrasowanego losem pogrążającej się w chaosie ojczyzny, ale świadomego ludzkich ułomności i ograniczeń, jakby właśnie zszedł z obrazu Matejki. Wyrozumiałego, ale wyrozumiałością podszytą sarkazmem. Taką, w której jest bardzo dużo miejsce na gorzką świadomość, że ma się rację, ale niewiele z tego wynika. Przekazywana ludziom wiedza, argumenty, wydające się przecież nie do podważenia i tak w końcu okażą się perłami rzucanymi przed… zaślepionych nienawiścią uczestników wojny polsko-polskiej.

Symetryści zaczęli bronić nie symetryzmu jako takiego, ale prawa do takiej postawy.

Nie każdy przecież musi być wojownikiem, przekonywali. Muszą być tacy, których może nie dostrzega się w ferworze walki i bitewnym kurzu, ale gdy już opadną zarówno emocje i pył, będą stać na swoim miejscu jak niewzruszony drogowskaz wskazujący drogę do celu.

W zorganizowanej przez redakcję „Kultury Liberalnej” w 2018 roku debacie Alarmiści kontra symetryści, poświęconej różnicom między tymi, którzy widzą postępującą destrukcję demokracji i państwa prawa i biją w związku z tym na trwogę, a symetrystami, Rafał Woś użył porównania z działającym sprawnie GPS-em. Mi alarmiści kojarzą się z zepsutym GPS-em – mówił. – GPS działa tak, że kiedy zjedziecie z drogi, którą wam wyznacza, nie zaczyna na was krzyczeć: „Ty kretynie! Nie potrafisz korzystać z wolności, już nie wrócisz z tej drogi”. Zadaniem GPS-u – w tym wypadku publicysty czy komentatora – jest wyznaczyć drogę do celu z tego miejsca, w którym samochód się znalazł, a nie z tego, w którym chcielibyśmy, żeby był.

Metafora nie budziła wątpliwości. Symetryści działają jak sprawny i aktualizowany na bieżąco GPS, a ci, którzy odmawiają im racji, posługują się urządzeniem zepsutym. A GPS, który nie jest w stanie prawidłowo określić punktu wyjścia, nie doprowadzi do celu. Debata „Kultury Liberalnej”, jak łatwo można było przewidzieć, nie przyniosła rozstrzygnięcia.

POZOSTAŁ „RADYKALNY SYMETRYZM”

Potem jednak przyszły lata 2019 i 2020. Kolejne akty odbywającego się już bez żadnych skrupułów zawłaszczania państwa, aplikowane bez znieczulenia zmiany na kolejnych szczeblach systemu sądowniczego, manipulowanie przy OFE i podatkach. A następnie zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości, w wyborach parlamentarnych i prezydenckich, opłacane przez rządzących kolejnymi transferami pieniędzy. Wtedy zanikł symetryzm w pierwotnej formie. Przestał ogniskować emocje w publicystycznych debatach, a wspomnieniem po nim pozostał rozrywkowy profil na Facebooku, nazwany „Radykalny symetryzm”, zachowujący z pierwotnej idei tyle, że wyśmiewa i okłada po równo polityków niezależnie od ich opcji politycznych.

Symetryzm przejęty przez obóz rządzący przetrwał jako własna karykatura.

To w wystąpieniach polityków obozu zjednoczonej z miłości do władzy prawicy można było i można dziś wysłuchiwać całego wachlarza argumentów wprowadzanych do języka polityki przez symetrystów. Rząd PiS nie robi nic, co nie wydarzyłoby się już wcześniej, a dokładniej czego nie zrobiłby wcześniej rząd Platformy Obywatelskiej. Wszystko już było, więc darcie z tego powodu szat i wyrywanie włosów to hipokryzja i odwracanie uwagi od prawdziwych zasług Prawa i Sprawiedliwości. Dzięki podpowiedzianym przez symetrystów argumentom łatwiej było im przekonać elektorat: własny i wahający się, że skoro poprzednicy postępowali tak samo źle i nieudolnie jak rządzący obecnie, a w dodatku robili to z demonstracyjnym lekceważeniem i poczuciem wyższości wobec Polaków, to nie ma żadnego powodu, by przywracać ich do władzy.

Symetryzm 2.0, zastosowany przez PiS w wyborczym maratonie 2019‒2020 okazał się dużo bardziej skuteczny niż jego pierwotna wersja. Tak jak to często bywa z programami komputerowymi, które w kolejnym wydaniu zyskują nowe funkcjonalności i potencjał, wcześniej nieobecny.

SYMETRYSTÓW NIE ŻAL

Symetryzm w pierwotnym kształcie był co najwyżej przejawem romantycznej naiwności publicystów głoszących, że polityka, choć sama w sobie brudna i dzieląca, nie musi wcale dzielić wyborców. Wystarczy, jeśli odmówią udziału w wojnie polsko-polskiej i nie będą strzelać do ludzi takich samych przecież jak oni, ale myślących nieco inaczej.

Gdy jednak okazało się, że to się nie sprawdza, szlachetne idee przejęte zostały przez rządzących.

Daleki jestem od twierdzenia, że to symetryści zapewnili Zjednoczonej Prawicy sukces w kolejnych wyborach. Do Parlamentu Europejskiego, w którym zwiększyli swoją reprezentację, wysyłając tam w dodatku zestaw postaci dość egzotycznych. Samorządowych, po których PiS rządzi już w większości województw. Parlamentarnych, w których opozycji udało się co prawda odbić Senat, ale realny zysk to jedynie spowolnienie tempa pisowskich zmian. Wreszcie prezydenckich, które raczej na dłużej niż krócej spetryfikowały zmiany w krajowej polityce.

Oczywiście nie symetryści ponoszą za to winę. Ani wyłącznie, ani nawet w przeważającej części. Ale nie ma pewności, czy bez podpowiedzianej przez nich narracji Prawo i Sprawiedliwość zdołałoby zdobyć wszystkie szańce, które zdobyło. I to wystarczy, bo taka pomoc, nawet mimowolna, jest zaprzeczeniem symetryzmu.

Mariusz Urbanek

Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Odra” (10/2020)


Zdjęcie główne: Fot. Pixabay

Reklama