Gdy rok temu kamery uchwyciły Diego Maradonę na trybunach podczas mundialu, jego ekscentryczne zachowanie – spowodowane najprawdopodobniej zażyciem pewnych substancji – stało się tematem prześmiewczych internetowych memów. Absurdalna sytuacja z prezesurą Dynama Brześć potwierdziła, że dziś Diego jest tylko zabawną ciekawostką, a z jego „boskości” zostały już tylko legendy. Film Asifa Kapadii, który właśnie pojawił się w naszych kinach, pozwala inaczej spojrzeć na tę postać.
Diego Armando Maradona to trzeci bohater-ikona, jakim zajął się brytyjski reżyser, Asif Kapadia. Wcześniej zachwycił krytyków i widzów filmami o Ayrtonie Sennie i Amy Winehouse. Za dokument o piosenkarce Kapadia został w 2016 roku nagrodzony Oscarem. Niewykluczone, że dzięki Diego ten sukces powtórzy.
Film nie jest linearną biografią, nie zobaczymy tam wszystkich wątków z życia genialnego piłkarza – np. zakończonego dyskwalifikacją mundialu w 1994 czy późniejszej kariery trenerskiej. Reżyser opiera narrację o pobyt Maradony w Neapolu. Właśnie lata 1984-91 były kluczowe dla zbudowania legendy Argentyńczyka.
To wtedy doprowadził on prowincjonalny klub, jakim było wówczas Napoli, do największych w historii sukcesów, a z reprezentacją Argentyny zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo świata. Również wtedy doszło do jego upadku.
Szanuję reżysera za to, że nie poszedł w oczywistym kierunku i nie wybrał na fundament filmu słynnego ćwierćfinałowego meczu meksykańskiego mundialu, Argentyna – Anglia, który niejako definiuje Maradonę. Gol strzelony ręką symbolizuje jego naturę skandalisty, bramka zdobyta po fenomenalnym dryblingu – piłkarski geniusz. To byłoby jednak zbyt proste, banalne. Podoba mi się też gra z oczekiwaniami widza – słowa o boskiej pomocy w trakcie meczu Maradona wypowiada w zupełnie innym kontekście niż „Ręki Boga”.
I podobnie to nie zwycięski mundial ’86, lecz ten przegrany, rozgrywany we Włoszech w 1990 roku, jest w tej opowieści ważniejszy. Nieprzypadkowo: Diego z Argentyną grał w półfinale przeciwko gospodarzom, a mecz rozegrano w Neapolu, gdzie przecież na co dzień oklaskiwały Maradonę tłumy. Tym razem te same tłumy go nienawidziły, bo pozbawił ich narodowej drużyny szans na złoto.
A Diego był przecież dla neapolitańczyków Bogiem, wybawcą. To on dał im powody do radości i dumy. Na archiwalnych zdjęciach, z których składa się cały film, wydaje się, że Maradona zawsze jest w tłoku, otoczony ludźmi. Kadry szczelnie wypełnione są szalejącymi za idolem kibicami czy dziennikarzami. A idol wciąż musi się uśmiechać, lecz gdy przyjrzymy się mu bliżej, dostrzegamy, że jest to reakcja na pokaz, do zdjęcia.
Twórcy filmu wykonali kapitalną robotę, selekcjonując materiał (szacunek za tę czasochłonną pracę!) i montując go w rewelacyjny sposób. Fragmenty z meczów i nagrań prywatnych, konferencji prasowych, ujęć z szatni czy mediów – posklejane jest to w bardzo przemyślany, dynamiczny sposób i pozwala wczuć się w opowiadaną historię.
Ta formuła jest o wiele ciekawsza niż „gadające głowy”, które kojarzą się z filmem dokumentalnym. Tu archiwom towarzyszą głosy z offu – narratorem jest sam Maradona, wypowiadają się też osoby z jego otoczenia – i dobra muzyka autorstwa Antonio Pinto. Całość ogląda się jak dramat z elementami thrillera, który ma swoje zwroty akcji. Reżyser świetnie ułożył dramaturgię, wybrał kilka punktów przełomowych, które dynamicznie pokazują zmiany w życiu Diego – od pierwszych zachwytów przez osiągnięcie boskiego statusu, aż do nałogu i upadku. Na szczęście nie jest to hagiografia, nikt nie stara się Maradony usprawiedliwiać, a raczej pokazać czynniki, które wpłynęły na jego dramat.
Tłem dla obserwacji tych przemian jest teza, jakoby genialny Argentyńczyk składał się z dwóch osobowości – dobrego Diego i szalonego Maradony. Zmieniał się, zależnie od okoliczności, jak dr Jekyll i pan Hyde – by uporać się z mroczną stroną sławy, powołał do życia swoją awanturniczą, nie zważającą na nic stronę.
Ja widzę tu jednak bardziej człowieka, któremu sukcesy, wybitność i gigantyczna popularność niestety zaszkodziły. Z jednej strony – trafił na szczyt, został legendą. Ale sporo za to zapłacił.
Diego chciał grać w piłkę, jak mówi, by kupić dom rodzicom. Okazało się, że umiejętnościami zachwycił cały świat. A Neapol dosłownie złapał boga za nogi. To był być może najdziwniejszy transfer wszech czasów – tak wybitny piłkarz trafił nie do bogatego Juventusu czy Milanu, a słabego, biednego Napoli. I wyciągnął je na szczyt. Ale za ogromną cenę. Mroczna strona sławy pociągnęła piłkarza za sobą, a przybrała bardzo realną postać w postaci członków camorry, która łatwo uzależniła od siebie zawodnika. Pojawiły się narkotyki, które ostatecznie stały się bezpośrednią przyczyną upadku. Ale była nim też, paradoksalnie, jego własna wielkość.
Film Kapadii powinien zmusić też do refleksji także nas, kibiców. Seans może pozwolić uświadomić sobie, że oglądani przez nas piłkarze nie są sztucznymi tworami, wykreowanymi na potrzeby naszej rozrywki, a ludźmi wykonującymi pracę, którą z jakiegoś powodu interesują się miliony. Gdy oglądamy film, nie przerzucamy niechęci do ekranowej postaci na odtwórcę tej roli. W sporcie często jest inaczej. Dlatego przed kolejną falą gwizdów i wyzwisk pomyślimy, że nie atakujemy wyłącznie biegającego po boisku „Maradony”, ale możemy skrzywdzić też „Diego”.
Zdjęcie główne: Diego Maradona cieszy się ze zdobycia bramki w meczu z Anglią, Fot. Dani Yako/Domena Publiczna