Sądzę, że celem było spełnienie obietnic, które PiS miało w swoim programie, czyli powrotu do przestarzałego modelu edukacji, która wychowuje posłusznych obywateli, gdzie ważną role odgrywa dyscyplina (a uczeń w szkole ma być posłuszny) i odtwórcze myślenie oraz silna ideologizacja – mówi nam Dorota Łoboda, przewodnicząca komisji edukacji w Radzie Warszawy. Rozmawiamy o deformie edukacji, jej konsekwencjach i podwójnym roczniku. – Reforma była kompletnie nieprzemyślana i zachwiała całym systemem, gdyż będziemy mieli ogromny natłok młodych ludzi w szkołach. Potem, gdy oni zaczną powoli kończyć tę szkołę, to przyjdzie kolejny natłok – dzieci 6- i 7-letnie. W kolejnych latach pojawi się natomiast pusty rocznik, bo PiS wycofał obowiązek szkolny dla sześciolatków. Zmiany w oświacie powinno się planować przez lata i na lata, a tutaj zrobiono to przez pół roku i mamy tego skutki – mówi nasza rozmówczyni

MICHAŁ RUSZCZYK: Razem z ruchem „Rodzice przeciwko reformie edukacji” zebrała pani prawie milion podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie reformy edukacji. A potem wszystko poszło do kosza… Co pani czuła po takim potraktowaniu sprawy?

DOROTA ŁOBODA: Przede wszystkim wściekłość, bo naprawdę włożyliśmy wiele wysiłku nie tylko w zbieranie tych podpisów. Wcześniej, przez półtora roku, próbowaliśmy w inny sposób powstrzymać szkodliwe zmiany w edukacji. Chodziłam na sejmowe komisje, gdzie w imieniu ruchu rodziców punktowałam wady reformy. Organizowaliśmy uliczne manifestacje, głównie ze związkami zawodowymi. Wspólnie z nauczycielami próbowaliśmy na wszystkie sposoby pokazać, że ta reforma będzie przede wszystkim szkodziła dzieciom oraz że nie ulepszy systemu edukacji, tylko doprowadzi do wielkiej katastrofy.

W momencie gdy nasze głosy całkowicie zostały zlekceważone, kiedy w błyskawicznym tempie ustawa przeszła przez Sejm, została zaakceptowana przez Senat i podpisana przez prezydenta, jedynym sposobem, który wydawał nam się skuteczny, było zebranie podpisów pod referendum. Niestety, nie udało się. Wniosek najpierw trafił do „sejmowej zamrażarki”, a kiedy wreszcie Sejm postanowił się nim zająć, został błyskawicznie odrzucony i

Reklama

milion podpisów trafiło do kosza. Byłam wściekła, że nasz wysiłek poszedł na marne, ale tak naprawdę byłam wściekła, gdyż wiedziałam, co będzie się działo, kiedy ta reforma wejdzie w życie. Niestety, nie pomyliłam się.

Jak ocenia pani reformę minister Zalewskiej?
Przede wszystkim to nie jest reforma, ponieważ prawdziwa reforma powinna ulepszyć system. Natomiast to, co wprowadziła pani minister Zalewska, nie ulepszyło żadnego jego elementu. Nawet nie wiemy, co miało ulepszyć, gdyż nigdy nie usłyszeliśmy odpowiedzi na pytanie, jaki jest cel tej reformy.

Celem reformy powinno być polepszenie jakości edukacji i dobro dziecka. Natomiast żaden z tych celów nie został osiągnięty. Zmiany wprowadzone przez minister Zalewską oceniam bardzo krytycznie na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, ta reforma nie zmieniła modelu edukacji, a powinna to zrobić. Model edukacji, który mamy w Polsce, jest przestarzały. Nie zmieniła w żaden sposób podstaw programowych, a jeżeli to zrobiła, to tylko na gorsze, gdyż stały się one jeszcze bardziej szczegółowe oraz sztywniejsze i dające jeszcze mniej autonomii nauczycielom. Programy są głównie nastawione na wiedzę encyklopedyczną i naukę na pamięć. Krótko mówiąc, nasz system oświaty nie ma nic wspólnego z nowoczesną edukacją. Ponadto niektórym rocznikom programy zmieniono w czasie cyklu nauczania, co skutkuje poważnymi brakami wiedzy, ponieważ niektóre zagadnienia w wyniku reformy zostały pominięte.

To, co jeszcze jest wielką wadą tej reformy, to bez wątpienia skrócenie obowiązkowej edukacji ogólnej z dziewięciu do ośmiu lat. Jest to proces niespotykany nigdzie w Europie.

Przywrócono obowiązek szkolny dla siedmiolatków zamiast sześciolatków i wycofano obowiązek przedszkolny dla pięciolatków. Niestety, w dalszej perspektywie bardzo powiększy to różnice edukacyjne. Różnice edukacyjne najlepiej wyrównuje się na najwcześniejszym etapie edukacji. O ile dzieci w mieście będą miały za sobą cztery lata przedszkolnej edukacji, gdyż tak to zazwyczaj w mieście wygląda, to dzieci z mniejszych miast i wsi będą trafiały dopiero w wieku sześciu lat do zerówki. Przy poprzednim systemie,każde dziecko w wieku pięciu lat było objęte przedszkolnym obowiązkiem edukacyjnym, trafiało do systemu i te różnice się wyrównywały.

Likwidacja gimnazjów również uderzy w słabsze ekonomicznie środowiska, gdyż to właśnie gimnazjum było trampoliną do lepszej edukacji i dawało możliwość do aplikowania do lepszych szkół średnich w większych ośrodkach.

Pierwsze wyniki egzaminu ósmoklasisty pokazały, że na razie w bardzo niewielkim stopniu zwiększyły się różnice w wynikach między dziećmi ze wsi i z miasta. Myślę, że różnica ta może w następnych latach rosnąć.

Sama likwidacja gimnazjów zniszczyła kapitał, który był budowany przez całe lata. O ile do gimnazjów można było mieć dużo uwag na początku ich funkcjonowania, to wypracowały one sobie jednak dobrą markę. Były świetnym ogniwem edukacyjnym, tworzyły je bardzo dobre zespoły nauczycieli i to wszystko zostało zniszczone – wbrew opiniom ekspertów, bo żaden z ekspertów nie potwierdził słuszności likwidacji gimnazjów. Można było ten system ulepszyć, zmienić podstawy programowe i z tymi argumentami się zgadzam. Natomiast likwidacja gimnazjów była bardzo złym ruchem i nic nie naprawiła.

Co według pani PiS chciało osiągnąć, przeprowadzając tę reformę? Czy można powiedzieć, że PiS wdrażając tę reformę chce sobie „wyhodować” wyborcę do swoich potrzeb politycznych?
Może tak być. Ja nigdy nie uzyskałam odpowiedzi od ministerstwa, jaki jest cel tej reformy. Na pewno jednym z celów jest uderzenie w samorządy. Dobrze wiemy, że samorząd musi wdrażać reformę, i wiadomo, że w szkołach jest chaos. Myślę, że rząd Prawa i Sprawiedliwości liczył na to, że gniew rodziców i nauczycieli obróci się przeciwko samorządom (a pierwsze były wybory samorządowe) i że władze samorządowe te wybory przegrają przez to, że w edukacji zapanował bałagan. Sądzę, że celem było spełnienie obietnic, które PiS miało w swoim programie, czyli powrotu do przestarzałego modelu edukacji, która wychowuje posłusznych obywateli, gdzie ważną role odgrywa dyscyplina (a uczeń w szkole ma być posłuszny) i odtwórcze myślenie oraz silna ideologizacja.

Pokazuje nam to nowa podstawa programowa, a zwłaszcza podstawa programowa do historii, gdzie patriotyzm jest pojmowany w nacjonalistyczny sposób. Historię pokazuje się w zasadzie jedynie z perspektywy Polski, w której działali wyłącznie nieskazitelni bohaterowie.

W wielu miastach brakuje miejsc dla uczniów w szkołach. Na dodatek, jak pokazały ostatnie strajki w oświacie, za niedługo może zabraknąć nauczycieli, którzy masowo odchodzą z zawodu, a na ich miejsce nie pojawiają się nowi. Jak, według pani, należy zachęcić nowych kandydatów do zawodu?
Jest jedna podstawowa zachęta – podnieść pensje. Młodzi ludzie nie chcą przychodzić do tego zawodu, bo jeżeli na początku swojej kariery zawodowej dostają pensję, która wynosi nieco ponad 1800 złotych netto, to trudno się dziwić, że absolwenci uczelni wyższych nie wybierają tego zawodu.

Jeżeli nie podniesiemy pensji, czego domagali się nauczyciele przy ostatnim strajku, to na pewno nie zachęcimy młodych ludzi do wyboru tego zawodu i nie zatrzymamy odpływu nauczycieli doświadczonych.

Na pewno nie jest to jedyna rzecz, gdyż to, co bardzo boli nauczycieli, to chaos, który stał się również ich udziałem. To na ich barkach spoczywa wdrażanie reformy minister Zalewskiej. Reformy, która odebrała im te resztki autonomii, jakie jeszcze mieli. Nauczyciele bardzo się skarżą, że są przeciążeni biurokracją, szczegółowymi podstawami programowymi, które nie pozwalają im pracować nowoczesnymi metodami. Przeszkadza im również bezustanne ocenianie ich pracy. To jest druga rzecz, oprócz pensji, która powinna być szybko zmieniona. Nauczyciel powinien mieć większą autonomię i samodzielność. Nie powinien być bez przerwy oceniany i zajmować się wielogodzinnym wypełnianiem dokumentacji.

Jak ze strony ratusza wyglądały przygotowania do problemów, a można powiedzieć wręcz kryzysu związanego z podwójnym rocznikiem?
Przede wszystkim, szkoła po szkole, sprawdzaliśmy, gdzie można utworzyć dodatkowe klasy, podwoić liczbę miejsc. Placówkami, w których udało się podwoić liczbę miejsc, były albo te, które funkcjonowały w zespołach z gimnazjami i po likwidacji gimnazjów można było utworzyć tam dodatkową liczbę klas, albo (i to są niestety te gorsze rozwiązania) szkoły, które nie cieszyły się zaufaniem i popularnością wśród młodzieży, a miały wolne miejsca wynikające po prostu z tego, że nie były wybierane przez uczniów. Były to szkoły z końcówki rankingu, jakbyśmy nie oceniali wszelkiego rodzaju rankingów, ale są jakieś kryteria, którymi młodzież się kieruje. No i część z tych miejsc musieliśmy utworzyć w tych szkołach, które nie były zbyt chętnie przez młodych ludzi wybierane.

Tak naprawdę wszystko odbywa się kosztem dzieci i warunków, w jakich będą się uczyć.

Musieliśmy naciskać na dyrektorów, żeby otwierali liczbę oddziałów ponad możliwości szkół, co oznacza, że lekcje będą prowadzone dłużej. Naciskaliśmy również na to, żeby oddziały były liczniejsze, bo inaczej nie pomieścimy młodych ludzi. Mamy ich 47 tysięcy, ponad dwa razy tyle, ile było w ubiegłym roku, kiedy do klas pierwszych poszło 19 tysięcy uczniów. Żeby wszyscy zmieścili się w pierwszych klasach, to klasy muszą być liczniejsze. Niektóre nawet do 36 uczniów. To nie są warunki dobre do pracy, ale my nie mieliśmy wyjścia. Ale i tak okazało się finalnie, że

po pierwszym etapie rekrutacji ponad 3000 uczniów nie zakwalifikowało się do żadnej szkoły w Warszawie.

Jak samorząd warszawski radzi sobie z finansowaniem oświaty?
Oświata jest najpoważniejszą i największą pozycją w budżecie Warszawy. W tym roku przeznaczono rekordowe środki na ten cel – blisko 5 miliardów, z czego 2 miliardy to jest subwencja oświatowa, czyli to, co przekazuje na oświatę rząd. Warszawa do każdej złotówki przyznanej przez rząd dokłada drugą złotówkę z własnych środków. Pieniędzy z subwencji oświatowej nie wystarcza nawet na pensje w oświacie. Utrzymujemy funkcjonowanie placówek, budujemy i rozbudowujemy szkoły i przedszkola, przeprowadzamy niezbędne remonty. Musieliśmy budynki szkolne dostosować do wymogów reformy, a za to rząd nie zwrócił nam poniesionych kosztów. Warszawa, tylko w pierwszym etapie wcielania reformy, wydała 53 miliony, a kolejne wydatki szacujemy na 30 milionów. Rząd zwrócił nam tylko 3,5 miliona.

Staramy się nie oszczędzać na oświacie, ale to oznacza, że musimy oszczędzać na czymś innym – transporcie, kulturze, infrastrukturze, gdyż budżet miasta to nie jest worek bez dna i jeżeli przeznaczamy rekordowe kwoty na oświatę (bo musimy to zrobić), to siłą rzeczy zabieramy z innych obszarów.

Rząd za brak miejsc w szkołach dla uczniów obwinia samorządy, że źle przygotowały się do reformy. Jak pani odpowiedziałaby na „zarzuty” polityków PiS-u?
To jest nieprawda. Rząd postawił przed samorządami właściwie niewykonalne zadanie, dlatego że do przygotowania pierwszego etapu reformy samorządy miały zaledwie pół roku. To nie jest tak, że my od początku przygotowywaliśmy się do kumulacji roczników. W ciągu pierwszych dwóch lat musieliśmy dostosować szkoły do pierwszego etapu reformy, czyli likwidacji gimnazjów. Dostosować szkoły podstawowe do starszych dzieci, wyposażyć pracownie przedmiotowe, wyremontować i ewentualnie rozbudować placówki oraz zatrudnić dodatkowych nauczycieli. Natomiast budynki po gimnazjach, które stawały się szkołami podstawowymi, musieliśmy wyposażyć w place zabaw, świetlice, odpowiednie meble oraz zatrudnić nauczycieli od nauczania wczesnoszkolnego. Na tych przygotowaniach upłynęły dwa lata.

Jednocześnie przygotowywaliśmy się do kumulacji roczników. Nie da się w ciągu dwóch lat wybudować nowych szkół średnich. To jest po prostu niemożliwe. Nie tylko ze względu na finanse, ale również na to, że szkoła na markę pracuję latami.

To nie jest tak, że da się wybudować nowe liceum czy technikum i ono przyciągnie natychmiast młodych ludzi.

Poza tym nie miałoby to sensu, gdyż w pewnym momencie ta górka demograficzna, wywołana kumulacją roczników, przejdzie przez szkoły i co wtedy zrobimy ze szkołami, które powstały wyłącznie na potrzeby kumulacji roczników. Niestety, ta reforma była kompletnie nieprzemyślana i zachwiała całym systemem, gdyż będziemy mieli ogromny natłok młodych ludzi w szkołach. Potem, gdy oni zaczną powoli kończyć tę szkołę, to przyjdzie kolejny natłok – dzieci 6- i 7-letnie. W kolejnych latach pojawi się natomiast pusty rocznik, bo PiS wycofał obowiązek szkolny dla sześciolatków. Zmiany w oświacie powinno się planować przez lata i na lata, a tutaj zrobiono to przez pół roku i mamy tego skutki.

W jaki sposób, pani zdaniem, posprzątać bałagan, który ogarnął system oświaty? Jak zreformować system oświaty, żeby funkcjonował dobrze?
System, w obecnym momencie, nie przeżyje kolejnej reformy. Musimy uspokoić sytuację. Oczywiście podnieść pensje nauczycielom, bo

za chwilę staniemy przed poważnym kryzysem, który sprawi, że naszych dzieci nie będzie miał kto uczyć.

Zmienić podstawy programowe. Sprawić, by były one zdecydowanie mniej szczegółowe, żeby odeszły od nauki pamięciowej i wiedzy encyklopedycznej, żeby nauka była bardziej praktyczna. Dzieci powinny uczyć się, jak pozyskiwać informacje i jak je potem wykorzystywać. Szkoła powinna uczyć krytycznego myślenia. Powinna być nastawiona bardziej na współpracę niż rywalizację. Powinna przygotować młodego człowieka do życia w społeczeństwie i do samodzielnego uczenia się przez całe życie. Do tego wszystkiego, oprócz zmiany i zredukowania stopnia szczegółowości podstaw programowych na pewno potrzebne będzie danie większej autonomii nauczycielom oraz zdemokratyzowanie szkół w taki sposób, żeby na funkcjonowanie szkoły wpływ mieli nauczyciele, rodzice oraz uczniowie.

To trzeba przeprowadzać nie w sposób rewolucyjny, tak jak to zrobiła minister Anna Zalewska, tylko stopniowo i powoli, żeby nie skrzywdzić po raz kolejny uczniów, którzy cały czas są w tym systemie.


Zdjęcie główne: Dorota Łoboda, Fot. Archiwum prywatne

Reklama