Znaczna część winy za negatywne zjawiska polskiej polityki spada na Jarosława Kaczyńskiego – mówi prof. Adam Chmielewski, filozof z Uniwersytetu Wrocławskiego. – Bezwstyd stał się wręcz przepustką do polityki, w Polsce i gdzie indziej. Bezwstydne zachowania i czyny polityków, upowszechniane przez media, stają się przykładem wyzwalającym bezwstyd w działaniach innych ludzi. Wszechogarniające upolitycznienie naszego życia sprawia, że polityczna nikczemność odbija się głośnym echem w sferze społecznej i prywatnej. Sporą winę za upowszechnienie takich postaw ponoszą także dziennikarze – podkreśla. Rozmowę Stanisława Lejdy o dobrowolnej służalczości, autodestrukcji misji Kościoła, spieniężaniu władzy, dyspozycyjnych profesorach, marnotrawstwie czasu politycznego, trumnach Kaczyńskiego i Adamowicza i pozorach społecznej aktywności publikujemy za zgodą miesięcznika “Odra”, gdzie pierwotnie się ukazała (nr 3/19)
STANISŁAW LEJDA: Władza od zawsze deprawowała – potwierdzają to biografie wielu królów czy rzymskich cesarzy. Problem poruszali już starożytni filozofowie, w tym Arystoteles i Platon. Dziesięć lat temu w książce “Psychopatologia życia politycznego” napisał pan: “…obecny kształt sceny politycznej jest rezultatem szeregu zjawisk patologicznych o podłożu psychicznym”. O jakie zjawiska chodzi?
ADAM CHMIELEWSKI: O
bezwstyd, nieodpowiedzialność, niszczenie wspólnego dobra, służalczość, zakłamanie, korupcję i personalizację polityki.
Zacznę od bezwstydu. Według Protagorasa zdolność do odczuwania wstydu oraz poczucie sprawiedliwości, podarowane ludziom przez Zeusa, stały się podstawą cywilizacji. Książę La Rochefoucauld uważał, że wstyd hamuje ludzką podłość; uważał także, że podły przykład ludzką podłość ośmiela i wyzwala. Wstyd jest podłożem norm moralnych, które mówią ludziom, że pewnych rzeczy nie wolno robić wcale, innych nie wolno robić publicznie, a niektóre wolno robić tylko w przestrzeni intymnej. Pisząc tę książkę, miałem na myśli dewaluację poczucia wstydu.
Politycy utracili poczucie wstydu?
Bezwstyd stał się wręcz przepustką do polityki, w Polsce i gdzie indziej. Bezwstydne zachowania i czyny polityków, upowszechniane przez media, stają się przykładem wyzwalającym bezwstyd w działaniach innych ludzi. Wszechogarniające upolitycznienie naszego życia sprawia, że polityczna nikczemność odbija się głośnym echem w sferze społecznej i prywatnej. Sporą winę za upowszechnienie takich postaw ponoszą także dziennikarze, choć zarazem wielu z nich ujawnia polityczne nikczemności, skrywane przed okiem publicznym.
Niestety przeważnie robią to stronniczo, wyciągając „bezwstydne rzeczy” tylko jednej stronie konfliktu. Zamiast pełnić rolę arbitra, stają są uczestnikiem sporu.
Polaryzacja w polityce rzutuje na media i na nasze wzajemne relacje. Przekazy medialne są odbiciem zróżnicowania poglądów politycznych i odmiennych wizji Polski. To zupełnie naturalne. Jednak
spory polskie nabrały niespotykanej wcześniej skrajności. Oponenci polityczni odmawiają sobie nawzajem prawa do miana Polaka czy wręcz człowieka, wykluczając jakąkolwiek możliwość porozumienia.
Dwubiegunowość w tropieniu patologii może być zaletą, ponieważ jedne media wywlekają je politykom z obozu władzy, a drugie nie oszczędzają opozycji. Gdyby były podporządkowane jednej opcji, byłby z tym kłopot.
Media publiczne szerzą obecnie rewizjonistyczną, zakłamaną wizję historii, wykluczającą z dziejów naszej wspólnoty politycznej niektóre grupy ludzi. Zwolennicy opcji liberalnych czy lewicowych są postrzegani jako istoty gorszego gatunku. Atmosfera jest przez wielu polityków, także dostojników Kościoła katolickiego, podgrzewana w celu antagonizacji opinii publicznej. Dobra polityka polega na tym, aby się różnić, ale w Polsce dzieje się to w sposób skrajny. Obecnie odróżnianie się polega na pogardzie wobec osób głoszących inne poglądy. Zwolenników innych opcji obrzuca się epitetami, zamiast prowadzić z nimi dialog.
Polityka jest z natury antagonistyczna i agonistyczna, polega na sporze. W Polsce jednak ten spór przeobraził się w nieprzyzwoitą pyskówkę.
Zamiast normalnego sporu politycznego i wypracowywania korzystnych dla wszystkich kompromisów, obserwujemy forsowanie rozwiązań, mających na celu ochronę własnych bądź partyjnych interesów. To kolejna patologia. Nie jedyna…
Polityka powinna służyć budowaniu i wzmacnianiu tkanki społecznej. Możemy się spierać, kłócić, a nawet obrzucać epitetami, ale winno się to dziać na gruncie wspólnie akceptowanych interesów, norm i prawd. Np. że wszyscy jesteśmy ludźmi godnymi szacunku oraz członkami jednej wspólnoty. Obecna polityka, która polega na odbieraniu sobie nawzajem tych obu godności, tę tkankę rozszarpuje i osłabia.
Mówi pan o bezwstydzie: rzeczywiście, gdy jakiegoś polityka przyłapie się na postępowaniu nieetycznym bądź bezprawnym, z reguły nie przeprasza on za swoje zachowanie. Wszystkiemu zaprzecza, zarzuty uznaje za „wściekły atak polityczny” lub próbuje wykazać, że jego rywale mają podobne grzeszki na sumieniu.
„Symetryzm” stał się głównym narzędziem samoobrony. Przed kilkunastu laty szwedzka minister kupiła rajstopy, używając służbowej karty kredytowej. Ujawnienie tego faktu uznała za dostateczny powód rezygnacji ze stanowiska. O skali patologii politycznej w naszym kraju świadczy to, że znacznie poważniejsze wykroczenia przeciwko dobru wspólnemu uchodzą bezkarnie.
Przywłaszczenie środków publicznych, sprzeniewierzenie się prawu albo innym powszechnie obowiązującym zasadom nie jest poczytywane za powód do rezygnacji ze stanowiska czy wycofania się z życia publicznego.
Taki człowiek wie, że w jego obronie stanie reprezentowana przez niego formacja polityczna i sprzyjające jej media.
Ofiarą wszechobecnego bezwstydu pada nie tylko dobro wspólne, ale również prawda. Filozofom nie udało się zdefiniować prawdy w sposób niebudzący wątpliwości, istnieją jednak społecznie utrwalone zasady dyskursu, pozwalające bez trudu uznawać pewne twierdzenia za fałszywe lub prawdziwe. W naszym kraju poziom antagonizacji dyskursu politycznego jest tak niszczący, że zaburzył dotychczas funkcjonujący reżim dochodzenia do prawdy.
Większość Polaków, bombardowana całkowicie odmiennymi przekazami na ten sam temat, czuje się zagubiona, nie wie komu wierzyć…
Padamy ofiarą propagandy, manipulacji i post-prawdy. Pojęcie post-prawdy pojawiło się po raz pierwszy w bardzo gorzkim eseju amerykańskiego dramaturga Steve’a Tesicha Rząd kłamstw z 1992 roku. Obecnie zrobiło ogromną karierę; Oxford Dictionaries uznały je za słowo roku 2016. Wbrew potocznemu rozumieniu pojęcia post-prawdy, Tesich krytykuje jednak nie tyle polityków, znanych ze skłonności do kłamania, lecz ludzi, którzy ich kłamstwa tolerują i wybierają ponownie. Początkowo byłem przekonany o słuszności jego krytyki, lecz widząc ufortyfikowanie polskiej polityki za pomocą służalczych mediów i wymiaru sprawiedliwości, który został podporządkowany władzy wykonawczej, dochodzę do wniosku, że Tesich się mylił. Nie wziął pod uwagę społecznego poczucia bezsilności. Na ile prosty obywatel, będący częścią społeczeństwa polskiego czy np. brytyjskiego lub amerykańskiego – jest w stanie skutecznie zaprotestować przeciwko politycznemu łgarstwu? Zalewani post-prawdą ludzie mają ogromne poczucie bezsilności; to, co uważają za właściwe i prawdziwe, jest niedostrzegane lub lekceważone przez polityków zaślepionych egoistycznym celem, którym jest ponowny ich wybór.
Politycy kłamią w żywe oczy, a my nie jesteśmy w stanie pociągnąć ich do odpowiedzialności. Wielu z nas ma więc poczucie, że nic nie jest w stanie zrobić. Optymizmu szukam w przekonaniu, że większość ludzi nie zatraciło zdolności dostrzegania bezwstydu i kłamstwa.
Niby teraz łatwiej zorganizować skuteczny społeczny opór. Dzięki Internetowi można się szybko komunikować, a mimo to ludzie coraz rzadziej buntują się przeciwko politycznym patologiom.
Bunt przeniósł się do upolitycznionej cyberprzestrzeni, głównie do mediów społecznościowych. Jest to jednak tylko zastępczy, a więc nieskuteczny, sposób wyrażania dezaprobaty. Facebook i inne serwisy internetowe służą do wylewania żółci, wściekłości i innych często nienawistnych uczuć, lecz ta zastępcza aktywność polityczna zazwyczaj nie przynosi oczekiwanych skutków. Daje zwodnicze poczucie obywatelskiej aktywności, choć jest tylko inną formą obywatelskiej bierności.
A może ludzie ograniczają się do internetowych wpisów, bo widzą, że funkcjonują w systemie, w którym politycy bardzo rzadko odpowiadają za swoje niechlubne czyny. Wspomniał pan o szwedzkiej minister, w Polsce o wiele poważniejsze zarzuty kieruje się w stosunku do prezesów ważnych instytucji nadzorczych państwa, jak Narodowy Bank Polski czy Najwyższa Izba Kontroli. Mimo to obaj panowie nie widzą powodu, by rezygnować ze swoich stanowisk.
To przejaw utraty poczucia wstydu oraz innej, komplementarnej patologii: dobrowolnej służalczości. Większość Polaków nie bierze udziału w sprawowaniu władzy, ogranicza się do roli obserwatora – biernego, entuzjastycznego lub krytycznego wobec danej opcji politycznej. Jednak wielu ludzi na stanowiskach w administracji publicznej działa według zasady posłuszności i potulności. Ich najważniejszym celem nie jest odpowiedzialne sprawowanie urzędu, ale utrzymanie stanowiska, czemu służy demonstrowanie służalczości wobec partyjnego zwierzchnika.
Dobrowolną służalczość zdiagnozował już w XVI stuleciu przyjaciel Montaigne’a Étienne de la Boétie. Każda władza wytwarza takie postawy. Były one powszechne w czasach komunizmu. W obecnej Polsce nasilenie dobrowolnej służalczości przekroczyło ówczesny poziom.
Serwilizm wobec władzy jest znacznie starszy, znany jest niemal od zarania dziejów cywilizowanego świata.
Dobrowolna służalczość to najgorsza z form serwilizmu. Oznacza ona wyrzekanie się własnego osądu rzeczywistości w obawie o to, że zostanie on zdezawuowany przez przywódcę partii. Oznacza rezygnację z samodzielnego myślenia i poczucia odpowiedzialności oraz oddanie się w pełni do dyspozycji lidera.
Ta bezsilność, widać to w Internecie, przejawia się agresją wymierzoną w polityków.
Poczucie bezsilności, a więc niewiara we własną sprawczość, prowadzi nie tylko do frustracji oraz agresji, która jest próbą jej rozładowania, ale także do dezorientacji. Przykładem dezorientacji poznawczej i moralnej jest brytyjska decyzja o opuszczeniu Unii Europejskiej. Chcąc uzyskać oczekiwaną przez siebie, choć dramatyczną w skutkach decyzję referendalną, politycy brytyjscy posłużyli się kłamstwami, poświadczając je swoim publicznym autorytetem. W ten sposób skutecznie nakłonili ludzi do oddania głosów za wyjściem z Unii.
Kłamstwo w polityce powoli staje się normą. Większość polityków nie ukrywa, że obietnice wyborcze są jedynie propagandowymi hasłami bez pokrycia.
W starożytności Platon zwalczał sofistów za lekceważenie prawdy i potępiał ich za manipulowanie ludzkimi uczuciami i działaniami; zarazem sam zakładał, że w jego idealnym państwie władza będzie sprawowana m.in. dzięki tzw. szlachetnemu kłamstwu. Kolejne intelektualne uzasadnienie dla kłamstwa w polityce dał Niccolo Machiavelli. W Księciu powiedział wprost: prawdziwy przywódca nie musi być cnotliwy, ale winien się taki wydawać.
Dzisiaj medialna amplifikacja kłamstw pozwala manipulować masami ludzi do tego stopnia, że podejmują decyzje wbrew własnym interesom. Tak stało się w przypadku brexitu.
Machiavelli ojcem politycznego piaru?
Tak, a raczej twórcą nowożytnej estetyki politycznej. To, co nazywamy public relations, podpada pod naukę o sztuce autokreacji na użytek publicznego oglądu.
Chodzi o tworzenie wizerunku, który jest fałszywy…
…raczej wizerunku lepszego niż prawdziwy. Nikt nie jest moralnie doskonały, to prawda. Ale, trawestując słowa Douglasa Adamsa z kultowej książki Autostopem przez galaktykę, można powiedzieć, że różnica między człowiekiem moralnym a nikczemnym nie polega na tym, iż ten pierwszy zawsze postępuje godziwie, lecz na tym, że postąpiwszy niegodziwie, ma świadomość niegodziwości swojego czynu. Moim zdaniem, w chaosie powszechnej manipulacji ta świadomość obecnie również jest zagrożona. Kiedyś mówiono: jeżeli nie wiesz, jak postąpić, postępuj przyzwoicie. Ta zasada jest obecnie wypierana przez inną: postępuj tak, aby być zauważonym.
Nawet gdy jest to postępowanie nieetyczne?
Już dawno zostało to zauważone: niech piszą źle, byleby pisali.
Niemniej chyba nikt nie chciałby, by pisano o nim tak, jak teraz o Stefanie Niesiołowskim (rozmowę przeprowadzono 4 lutego br. – przyp. red.).
Sprawa seksualności nadal jest u nas istotnym wyznacznikiem moralności, choć tylko w sferze publicznej, a więc sferze pozoru. To zasługa Kościoła katolickiego i jego hegemonicznej pozycji. Wzmacnianej przez polityków, którzy w swojej służalczości wobec Kościoła przekraczają wszelkie granice przyzwoitości, szkodząc samemu Kościołowi. Z kolei
Kościół, który racją swojego istnienia uczynił walkę z grzeszną cielesnością, tak mocno skupił się nam tym zadaniu, iż sam padł ofiarą grzechu, który pragnie zwalczać.
Wskutek tego paradoksu doszło do autodestrukcji misji kościelnej: instytucja, która rości sobie pretensje do tego, aby wieść nas ku zbawieniu przez poskramianie naszej cielesności, sama padła ofiarą tej cielesności, uniemożliwiając sobie tym samym realizację swojego zadania moralnego. Jego misja skonstruowana wokół cielesności i seksualności uległa więc wyczerpaniu. Co ważniejsze, nie umiejąc przeformułować swojej misji nauczycielskiej, Kościół traci autorytet moralny, a jego pozycja pozostaje mocna siłą bezwładności i politycznego poparcia, co pozwala ludziom Kościoła unikać odpowiedzialności za horrendalne afery pedofilskie. Papież Franciszek próbuje budować nową misję Kościoła. Odchodząc od koncentracji na seksualności, kładzie nacisk na kwestie ekologiczne i społeczne. Misję tę nazwałbym romeriańsko-franciszkańską. Romeriańską, ponieważ nawiązuje do nauk zamordowanego arcybiskupa Oscara Romero. Zginął przy ołtarzu za swoje lewicowe poglądy, inspirowane teologią wyzwolenia, którą zwalczali Jan Paweł II i kardynał Ratzinger. Franciszkańską, ponieważ nawiązuje do nauk św. Franciszka.
Opór, z jakim obecny papież się spotyka, świadczy o wewnętrznej bezwładności Kościoła.
Niesiołowskiemu stawia się zarzut specyficznego rodzaju korupcji. W Polsce praktycznie nie ma tygodnia, by jakiś polityk bądź ktoś zasiadający w zarządzie czy radzie nadzorczej jakiejś spółki publicznej czy prywatnej nie został oskarżony o korupcję. Przez trzydzieści lat transformacji nie udało się skutecznie oddzielić biznesu od polityki. Ta sfera życia stała się szansą szybkiego zdobycia fortuny przez ludzi, często o miernych kwalifikacjach, którzy nie mogliby liczyć na podobny sukces w swoim zawodzie.
Polityki od ekonomii nie da się oddzielić, ponieważ wszystko jest polityczne. Ekonomia jest i musi być polityczna. Nie oznacza to, że władzę polityczną można spieniężać. Bezwstydne kapitalizowanie władzy to kolejna patologia. W dawnych czasach Kościół potępiał ją jako grzech symonii. Dziś jest obecna na różnych poziomach władzy, również w samorządach. Do polityki idzie się po to, żeby się pokazać, być potulnym, posłusznym, służalczym, głosować jak każą… i oczekiwać za to nagrody. Dotyczy to nie tylko młodych politycznych aspirantów, ale także profesorów. Kiedyś autorytetów szukaliśmy wśród uczonych, którzy poświęcili się poszukiwaniu prawdy.
Dzisiaj tytuł profesora nie brzmi już tak dumnie: dość spojrzeć na te gromady profesorów, które oddały się do dyspozycji polityków. Destrukcja społecznych autorytetów to następna patologia.
Można zamówić ekspertyzę u naukowca i – w zależności od tego, kto i komu za badanie płaci – będziemy mieli oczekiwaną opinię na każdy temat.
Eksperci do wynajęcia potrafią uzasadnić każdą tezę. Lecz winę za destrukcję autorytetów naukowych ponoszą nie tylko uczeni idący na służbę do polityki. Nie mniej skuteczni są sami politycy. Przykład: na środkowym wschodzie Ameryki przez kilka dni było bardzo zimno. Na tej podstawie prezydent USA zakwestionował globalne ocieplenie, zjawisko uznawane przez przytłaczającą większość badających problem uczonych. Ekolodzy starali się wyjaśnić, że chwilowa fala chłodu jest właśnie wynikiem globalnego ocieplenia. Mimo to ów prezydent, który nie omija żadnej okazji, by się ośmieszyć, cieszy się nadal wielkim poparciem i to jego opinie przeważają.
Upadkowi autorytetów towarzyszy brak w polityce osób, które kiedyś zwano mężami stanu. To coraz częściej powtarzany pogląd: w gronie przywódców większości państw świata dokonuje się selekcja negatywna.
Gorszy pieniądz wypiera lepszy – także w polityce. Znaczna część winy za negatywne zjawiska polskiej polityki spada na Jarosława Kaczyńskiego.
Ale pozostali politycy w tym spektaklu, zwanym wojną polsko–polską, również uczestniczą. W jednym z wywiadów powiedział pan: odpowiedzialność za złe decyzje ponoszą politycy wszystkich opcji. Machamy na nie ręką, a media te schorzenia kultywują. Chyba trochę demonizuje się rolę Kaczyńskiego. Nawet jeżeli proponuje on kłótnię, to nie wszyscy muszą przyjmować taki model politycznej debaty.
Prezydenta Ronalda Reagana nazywano w USA strong persuader – silny mówca. Pisano mu dobre przemówienia, on zaś, jako aktor, przekonująco je wygłaszał.
W polskiej polityce taką rolę spełnia Jarosław Kaczyński. Choć nie ma zdolności aktorskich, dyktuje język debaty publicznej. Cokolwiek powie, jest aprobowane przez jego akolitów jak ewangelia.
Ale, paradoksalnie, opozycja postępuje dokładnie tak samo. Nawet wyszydzając wystąpienia Kaczyńskiego, zwielokrotnia i wzmacnia jego narrację. Innymi słowy, wszyscy spijają słowa z ust Kaczyńskiego. To jeden z jego głównych atutów, choć jego narracja zazwyczaj antagonizuje debatę publiczną i kieruje ją często na manowce. To dobry moment na wzmiankę o jeszcze jednej patologii: polska polityka jest zorganizowanym marnotrawstwem czasu politycznego naszej wspólnoty. Czas polityczny to część dobra wspólnego, czas sporu i dochodzenia do porozumienia, by wspólnie czegoś dokonać – dla wszystkich. Czasem politycznym rządzi m.in. to, co Machiavelli nazywał fortuną, a starożytni Grecy kairos. Pewne decyzje powinny zapadać w sprzyjającym momencie. W innym momencie ich podjęcie będzie niemożliwe lub będą niewłaściwe albo nietrafne. Przykładem dobrego wykorzystania politycznego czasu było pojednanie z Niemcami oraz decyzje o przystąpieniu do NATO i UE. Dziś polscy politycy systematycznie marnują nasz czas polityczny. Grozę tego marnotrawstwa uprzytomnia, jak wielkie osiągnięcia mogą być zburzone.
Awanturnictwo, niemożność uznania pewnych geopolitycznych fundamentów, może zniszczyć najważniejsze osiągnięcia transformacji, oferując nam w zamian bezrozumne i niebezpieczne wymachiwanie chorągiewką suwerenności.
Za marnowaniem okazji, jakie dał los, stoi jakość sporu politycznego w Polsce. W książce Dwie koncepcje jedności napisał pan: We współczesnym świecie istnieją dwie polityczne tendencje – jedność narzuconego dogmatu oraz jedność negocjowanego kompromisu. Oczywiście, wszyscy opowiadamy się za drugim rozwiązaniem, ale trudno je wcielić w życie – nie tylko w naszym kraju. W USA Donald Trump spiera się z Kongresem, UE toczy spór z Wielką Brytanią o brexit, Emmanuel Macron nie chce rozmawiać z „żółtymi kamizelkami” itp. Negocjowany kompromis nie jest w dzisiejszej polityce nadrzędną wartością – swoje zdanie władza próbuje narzucić siłą. Dotyczy to nie tylko Moskwy czy Pekinu.
Filozofowie, podobnie jak inni ludzie, podchodzą do pojęcia jedności z nieufnością. Polakom kojarzy się ona z jednością moralno-polityczną narodu, którego przewodnikiem miała być partia, a więc z niebezpieczną monolitycznością. Siłą napędową każdej wspólnoty, sprzyjającą jej rozwojowi, jest różnorodność – ale taka, która potrafi się ze sobą dogadywać, znajdować wspólny, choćby szczupły grunt. Doskonałym przykładem uzyskiwania jedności drogą negocjowanego kompromisu jest Unia Europejska. Jej powstanie nie było łatwe, kosztowało wiele wysiłku i sporów, ale udało się wypracować platformę, która dzisiaj służy dochodzeniu do kompromisu drogą negocjacji, a nie narzuconego dogmatu.
W Polsce jest o to coraz trudniej. Dwa plemiona, jak je się nazywa, ostro walczą o władzę i płynące z niej profity, ale połowa społeczeństwa w tym spektaklu nie uczestniczy, nie chodzi nawet na wybory. Wyznaje opinię, jaką często spotykamy w Internecie, pojawia się ona także na murach: „PiS i PO – to samo zło”. Politycy jako grupa zawodowa, znajdują się na samym dole sondaży społecznego zaufania, a jednak nie próbują tego wizerunku poprawić. Brną w patologie, zamiast je zwalczać.
Poziom tych patologii może uprzytomnić przykład z drugiego bieguna. Chodzi mi o jednego z najrzetelniejszych polskich polityków, profesora Jerzego Hausnera. Nie przyciąga on tak intensywnej uwagi jak Misiewicz, Macierewicz i im podobni. Pojawia się w niszowych czasopismach, ale to, co mówi, jest obiektywną i – jak sądzę trafną – interpretacją przeszłości, stanu obecnego i możliwej przyszłości naszego kraju. Odpowiedzialność za to, że nie pełni on obecnie znaczącej roli w polskiej polityce spada na ugrupowania, które kiedyś na nim polegały, a teraz tego nie robią, oraz te, które nie chcą korzystać z jego wiedzy. Za wielką szkodę uważam też, że media niedostatecznie eksponują jego diagnozy. Takich polityków–fachowców jest w Polsce więcej – ale
przyzwoitość i uczciwość zostały przepędzona z polityki i mediów.
To paradoks dzisiejszych czasów, że muszą one ukrywać się w społecznych i instytucjonalnych niszach. Być może jest to właściwe miejsce dla tych wartości, ponieważ właśnie tam, w tych niszach przyzwoitości i rzetelności, niespecjalnie atrakcyjnych dla mediów, dzieją się rzeczy najważniejsze dla polskiego społeczeństwa. Politykę traktuje się w naszym kraju jako pole dla harcowników, którzy nawzajem zapędzają się w kozi róg, tracąc nasz czas polityczny i podgrzewając negatywne społeczne emocje.
Następny cytat z pańskich przemyśleń: “Skutkiem tych psychopatologii jest powolne osuwanie się polskiej polityki w stan degeneracji, która pod wieloma względami wydaje się nieodwracalna”. Rzeczywiście to nieuchronnie postępujący proces?
Dzisiaj zmieniłbym nieco ten pogląd. Wtedy przeoczyłem rolę nieoczekiwanych przypadków, czyli tego, co Giorgio Agamben nazywa „wydarzeniem”. Kilka miesięcy temu nikt nie przewidywał tak spektakularnego morderstwa politycznego, jakiego dokonano na Pawle Adamowiczu.
Niektórzy politycy i dziennikarze podważają, że był to mord polityczny, wskazując na kłopoty psychiczne zabójcy.
Sam morderca dokonał upolitycznienia swego czynu. W pierwszych słowach po ataku zaczął obwiniać konkretną partię polityczną, a media ujawniły, że chce on, aby Jarosław Kaczyński został dyktatorem.
Co do polityczności tego morderstwa nie ma wątpliwości.
Powróćmy do politycznych zwyrodnień. Kilkanaście lat temu afera Rywina obaliła rząd. Dzisiaj prawdopodobnie przeszlibyśmy nad nią do porządku dziennego. Próbuje się tak zrobić np. w wypadku spółki Srebrna czy afery GetBacku. Przyzwyczajamy się powoli do takich nieprawidłowości?
Gdy Rywin przyszedł do Michnika żądając 17,5 mln dolarów łapówki, to zaraz potem poszedł do więzienia, chociaż nikt nikomu tych pieniędzy nie dał. Fakt, że obecnie sprawców autentycznych nadużyć nie spotyka kara, jest przejawem wspomnianego już bezwstydu. Sprawcy przestępstw, wiedząc o istnieniu politycznego parasola, liczą – często skutecznie – na bezkarność. Uważam za rzecz nieprzyzwoitą, że – nawiązując do wspomnianej szwedzkiej minister – szef NBP uważa za właściwe pozostawać na stanowisku w sytuacji, kiedy ujawniono rzeczy co najmniej niepokojące związane z Komisją Nadzoru Finansowego. Z reguły wymieniamy te sprawy osobno, możemy więc przeoczyć obraz całości.
A jaki on jest?
Ujawniono informacje, że szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego jest skorumpowany, prezes NIK ma zarzuty korupcyjne, przewodniczący KNF bierze udział w korupcyjnej akcji, mającej na celu przejmowanie legalnie działających instytucji. To znak, że
żyjemy w stanie moralnego upadku, który – jak wtedy napisałem – jest nieodwracalny. On, niestety, się nasila.
Czy ujawnienie wyżej wymienionych faktów pozwoli nam odwrócić ten proces? Czy śmierć Pawła Adamowicza będzie takim przełomem? Obawiam, się, że nie. W ubiegłym wieku Juliusz Mieroszewski sarkastycznie napisał, że Polską rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Wkrótce może się okazać, że teraz naszym krajem rządzą inne trumny: Lecha Kaczyńskiego i Pawła Adamowicza.
Spirala wzajemnej nienawiści może się nadal nakręcać. Tym bardziej, że przed nami trzy kampanie wyborcze. Powtórzę pańskie pytanie: śmierć Pawła Adamowicza wyciszy spór polityczny w Polsce, czy go zaostrzy? Opinie komentatorów są różne.
Paweł Adamowicz padł ofiarą tej politycznej wojny. To pomiarkuje obóz najbardziej radykalny, choćby chwilowo. Osoby budzące bardzo silne negatywne emocje, jak Pawłowicz, Niesiołowski, Kaczyński, Miller czy Macierewicz, zeszły już z medialnego frontu. Spin doktorzy w partiach politycznych mają świadomość grozy tej zbrodni. Lecz nie wszystkiemu winni są politycy. Przyczynia się do tego nasza polityczna bierność w obliczu politycznej mowy nienawiści, za mało patrzymy politykom na ręce. Ktoś wpadł na świetny pomysł, żeby zapełnić ostatnią puszkę Adamowicza dla WOŚP. W krótkim czasie znalazło się w niej szesnaście milionów złotych. Jest to jednak działanie interpasywne, zastępcze: wpłacanie drobnych lub większych kwot, klikanie ikon na Facebooku pełni rolę co najmniej podwójną: jest pozorem aktywności i rekompensatą dla poczucia bezsilności. Służy zrzuceniu z siebie poczucia winy za niedostateczną aktywność w życiu społecznym i politycznym.
–Dopóki mamy dwa zwalczające się obozy, także medialne, robią to za rodaków dziennikarze, tropiąc nieprawidłowości polityków. Zdaniem niektórych analityków, ostra polaryzacja medialna może w końcu doprowadzić do samooczyszczania środowiska polityków. Dojdą w końcu do wniosku, że lepiej nie mieć w swoich ugrupowaniach osób ciągnących je w dół, więc ich wyrugują. Wycofywaniu na zaplecze niepopularnych bądź nieetycznych osób nie przyświeca jednak chęć oczyszczenia środowiska, a poprawa notowań. Podobno każdy trend kiedyś się kończy: zatem osiągnęliśmy już maksymalny poziom degeneracji środowiska politycznego, zbliżamy się do niego, czy też nam jeszcze do niego daleko?
Pierwsze tygodnie tego roku były intensywne w wydarzenia. Okazało się, że jednak można upaść dużo niżej. Nikt nie spodziewał się zabójstwa Pawła Adamowicza, ani tego, że przywódca rządzącej partii angażuje się w działalność, w jaką nie powinien wchodzić jako poseł, lub że jeden z czołowych polityków brał podobno łapówki w postaci usług seksualnych. W kraju o trwałych wzorcach przyzwoitości ujawnienie takich wydarzeń miałoby sanacyjne, ozdrowieńcze skutki. U nas, jak dotąd, ich nie widać.
Nie zdziwmy się, gdy w najbliższym czasie okaże się, iż nasza polityka potrafi upaść jeszcze niżej. Politycy jeszcze nie raz negatywnie nas zaskoczą. Jednak wierzę, że mimo intensywnego upolitycznienia, nadal istnieją nienaruszone owe nisze przyzwoitości, na których wspiera się nasza wspólnota polityczna.
Rozmawiał Stanisław Lejda
Adam Chmielewski – filozof, tłumacz (m.in. książek Bertranda Russela, Karla Poppera, Alasdaira MacIntyre’a, Richarda Schustermana oraz D. H. Lawrence’a i Pearl S. Buck), publicysta i krytyk literacki. Pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się filozofią nauki, etyką i filozofią polityki. Autor wielu książek, m.in.: Filozofia Poppera; Walc wiedeński i walec europejski; Dwie koncepcje jedności. Interwencje filozoficzno–polityczne; Psychopatologia życia politycznego, Relatywizm we współczesnej filozofii analitycznej. Autor zwycięskiej aplikacji Wrocławia o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016
Zdjęcie główne: Adam Chmielewski, Fot. YouTube/Racjonalista.tv