Spektakularna klęska zjednoczonej opozycji na Węgrzech prawdopodobnie pogrzebała perspektywy jednej listy wyborczej opozycji polskiej. Jeśli więc nie ma szans na jedną, niech przynajmniej nie będzie ich więcej niż dwie. Tymczasem po zerwaniu razemowców z radykałami i oszołomami lewica stała się przysiadalna – pisze Janusz A. Majcherek

Lewica bardziej przysiadalna

Janusz A. Majcherek

Spektakularna klęska zjednoczonej opozycji na Węgrzech prawdopodobnie pogrzebała definitywnie perspektywy jednej listy wyborczej opozycji polskiej. Nie pomogą argumenty powołujące się na różnice ordynacji i sytuacji społeczno-politycznej w obu krajach.

Idea wspólnego bloku opozycyjnego miała już i tak wielu wpływowych przeciwników, łącznie z przywódcami partii typowanych do tworzenia takiego bloku. Teraz będą oni powoływać się na przykład węgierski dla uzasadniania swojej odmowy zjednoczenia.

Niedawna ekspertyza dra Andrzeja Machowskiego dla Forum Obywatelskiego Rozwoju precyzyjnie wylicza, że w polskich warunkach wspólna lista opozycji dawałaby jej największe i bardzo realne szanse na odsunięcie PiS od władzy, natomiast każde powiększenie liczby opozycyjnych list wyborczych szanse te zmniejsza.

Układ dwublokowy stosunkowo jeszcze nieznacznie, a to formuła uporczywie lansowana przez Kosiniaka-Kamysza oraz mająca oparcie w zachęcającym przykładzie czeskim, gdzie dwie listy dały w sumie wynik pozwalający na pokonanie i odsunięcie od władzy tamtejszych populistów. Jeśli więc nie ma szans na jedną, niech przynajmniej nie będzie ich więcej niż dwie.

Reklama

„Tygrysek” sam widzi się w przymierzu z Hołownią, natomiast jako drugi sufluje blok KO-Lewica. Dotychczas wydawał się on niedorzecznością, Donald Tusk sugerował nawet, że lewicę można pomijać w opozycyjnych kalkulacjach jako zbyt niepewną sojuszniczkę w walce z PiS. Napaść Putina na Ukrainę zmieniła i to.

Okazało się, że środowiska skrajnie lewicowe na Zachodzie, z którymi się utożsamiała i z którymi współpracowała partia Razem, zajęły stanowisko proputinowskie lub co najmniej usprawiedliwiające jego agresję.

Co więcej, mentorzy i ideolodzy wysławiani i promowani przez lewicowe portale i ich publicystów wyraźnie wskazali miejsce Polski w strefie wpływów Rosji, a przyjęcie naszego kraju do NATO uznali za antyrosyjską prowokację.

Razem stanęło przed dramatycznym wyborem, którego jednym z alternatywnych członów była, bez żadnej przesady, zdrada stanu – potępienie członkostwa Polski w NATO i akceptacja szczególnych uprawnień Rosji do określania statusu naszego kraju, co w istocie uczynili dotychczasowi sprzymierzeńcy razemowców na Zachodzie. Szefostwo Razem stanęło na wysokości wyzwania i dokonało właściwego wyboru, porzucając skrajnie lewicowe międzynarodówki oraz zrywając współpracę z ich członkami.

Skądinąd zadało to kłam powtarzanemu uparcie przez razemowych działaczy i sympatyków zapewnieniu, że reprezentują socjaldemokratyczny mainstream zachodnioeuropejski.

Okazało się, że funkcjonowali w jakichś marginalnych i radykalnych organizacjach, których nazw i członkowskich ugrupowań nawet trudno i nie warto spamiętać.

Ale zrywając z nimi Razem faktycznie znalazło się w mainstreamie. A stało się to w sytuacji, gdy cała lewica z nimi w składzie przeżywa sondażowy kryzys, potykając się niekiedy o próg wyborczy. Analizy zaś i proste rachunki pokazują, że jednym z największych niebezpieczeństw grożących opozycji jest wypadnięcie lewicy lub PSL pod próg wyborczy i zmarnowanie oddanych na nich głosów.

Perspektywy przymierza KO z lewicą stały się znacznie poważniejsze niż jeszcze niedawno, gdy praktycznie ich nie było. Dla Tuska wprawdzie najkorzystniejszy byłby wariant jednej wspólnej listy, bo eliminuje ona konieczność tłumaczenia się z wyboru takiego, a nie innego partnera. Lecz ani Hołownia, ani Kosiniak-Kamysz się do tego nie kwapią. Jeśli nie zmienią zdania, być może lewica będzie skazana na KO, a Tuskowi taki sojusz wyda się nie tylko obiecujący, ale w ogóle możliwy. Co więcej, jedyny możliwy.

Nie zapominajmy, że już wcześniej w skład KO weszli lewicowcy z Inicjatywy Polskiej, więc taki sojusz wyborczy nie byłby zupełnie egzotyczny.

Elektorat PO wydaje się na tyle wyrozumiały i otwarty, a przede wszystkim tak antypisowski, że byłby bodaj gotów zaakceptować doraźne przymierze z partią Czarzastego i Zandberga, jeśli zwiększałoby ono szanse pokonania PiS. A elektorat lewicowy nie może grymasić, bo jest zbyt nieliczny, aby snuć marzenia o samodzielnej sile i pozycji, nawet przy wsparciu wpływowych publicystów i intelektualistów z lewicą sympatyzujących.

Lewica jest obecnie na tyle słaba, że musi nawet kalkulować ryzyko samodzielnego startu w wyborach jako nadmierne. A po zerwaniu razemowców z radykałami i – nazywajmy wprost – oszołomami, stała się przysiadalna. Zandberg i jego ideowi pobratymcy powinni jeszcze zastanowić się, czy Naomi Klein, Janis Warufakis, Noam Chomsky i reszta alterglobalistycznego towarzystwa bredzi jedynie o racjach Putina i agresywnej strategii NATO, czy może także w innych kwestiach, obejmujących wolny rynek, własność prywatną i swobody ekonomiczne.

Zresztą ostatnio razemowcy przycichli, w imieniu lewicy częściej wypowiada się Czarzasty i jest w tych wypowiedziach znacznie bardziej koncyliacyjny niż jeszcze niedawno.

To może być dobry prognostyk co do gotowości uczestnictwa w jakimś wyborczym bloku, zwiększającym szanse opozycji na odsunięcie PiS od władzy.

Janusz A. Majcherek


Zdjęcie główne: Spotkanie rządu z przedstawicielami klubów parlamentarnych, Fot. Flickr/KPRM, licencja Creative Commons ;zdjęcie w tekście: Janusz A. Majcherek, Fot. Adam Walanus

Reklama