Co sprawia, że Prawo i Sprawiedliwość, choć deklaruje walkę z nadużyciami minionego okresu, jednocześnie w praktycznych rozwiązaniach niebezpiecznie zbliża się do procedur znanych z ustroju niedemokratycznego – pisze dla wiadomo.co prof. Stanisław Obirek
Ta pierwsza, z 1945 r., została już wielokrotnie i szczegółowo opisana. Jej skutki, zdaniem wielu, wcale się nie skończyły wyborami 4 czerwca 1989 r., pierwszymi, przynajmniej częściowo demokratycznymi, tylko trwają w najlepsze. To właśnie dopiero ta druga, rozpoczęta zwycięskimi dla Prawa i Sprawiedliwości wyborami 25 października przed rokiem, zagwarantuje Polsce “oczekiwaną przez wszystkich” ostateczną zmianę i nastanie wreszcie Nowy Wspaniały Świat.
Tylko dla porządku warto odnotować pewne dane statystyczne. Otóż w wyborach czerwcowych wzięło udział ok. 60 proc. wyborców, więc blisko 40 proc. biernie przypatrywało się, kto zwycięży. W 2015 r. tych przyglądających się było blisko 50 proc. Nie jest więc do końca prawdą, że demokratyczne procedury wyborcze stanowią jedyny probierz poglądów obywateli Polski. W 1989 r. decydująca była aktywność Komitetów Obywatelskich, w 2015 populistyczna retoryka czy wręcz demagogia niektórych ugrupowań politycznych z jednej strony i lekceważący stosunek do wyborców koalicji rządzącej od 2007 r. We wcześniejszych wyborach parlamentarnych na populistyczną retorykę i antydemokratyczny styl rządzenia nie było ani przyzwolenia, ani klimatu. Zbyt bliska była pamięć niedemokratycznych rządów PRL.
To się zmieniło w 2015 r., gdy wraz z kryzysem uchodźczym nasiliły się w Europie lęki przed obcymi. W Polsce mistrzowsko wykorzystał je Jarosław Kaczyński i nowo powstały ruch (na fali tych niepokojów) Kukiz ’15. Ten pierwszy odwołał się do resentymentu różnych grup uznających się za przegranych (co przynajmniej w odniesieniu do partyjnych reprezentantów PiS-u było zwyczajnym kłamstwem, bo większość z nich właśnie w polityce uprawianej z pozycji opozycyjnych budowało swoje całkiem dostatnie życie). Mówienie o marginalizacji akurat ludzi aktywnych politycznie jest zwyczajnym nadużyciem semantycznym.
Ten radykalizm jest widoczny przede wszystkim w przejęciu mediów publicznych (teraz nazywanych narodowymi), bezpardonowej walce z Trybunałem Konstytucyjnym oraz w przejmowaniu najważniejszych instytucji kulturalnych i narzucaniem własnych kandydatów na kierownicze stanowiska z pominięciem procedur wypracowanych w poprzednich latach.
Wracając do statystyki. W istocie te dwa ugrupowania stały się największymi beneficjentami październikowych wyborów z ubiegłego roku, uzyskując nadspodziewane dobre wyniki (PiS – 37,58 proc., Kukiz ’15 – 8,81 proc. ). Warto przypomnieć niską frekwencję w tych wyborach – 50,92 proc. (co daje rządzącej partii mniej niż 20 proc. rzeczywistych wyborców). Jednak zwycięski obóz wyznaje zasadę, że tylko głosujący mają rację i wbrew matematycznym wyliczeniom ogłasza się reprezentantem całego narodu (suwerena). W konsekwencji PiS, korzystając ze względnej większości w obu izbach (w 460-osobowym Sejmie 235 posłów i w 100-osobowym Senacie 61 senatorów), podjął radykalną próbę przebudowy systemu politycznego Polski. Ten radykalizm jest widoczny przede wszystkim w przejęciu mediów publicznych (teraz nazywanych narodowymi), bezpardonowej walce z Trybunałem Konstytucyjnym oraz w przejmowaniu najważniejszych instytucji kulturalnych i narzucaniem własnych kandydatów na kierownicze stanowiska z pominięciem procedur wypracowanych w poprzednich latach.
Czy mu się to uda, trudno powiedzieć, a raczej łatwo przewidzieć, że tak szeroko zaplanowana przebudowa mentalności Polaków jest skazana na niepowodzenie. Wystarczy uważnie przeanalizować, co się stało z ambitnymi planami twórców PRL-u. Ten system runął nie tylko w wyniku globalnych transformacji, ale również wskutek wyczerpania się entuzjazmu samych elit partyjnych oraz odejścia elit intelektualnych od tak skrupulatnie planowanej przebudowy państwa i historii. Owszem, to właśnie entuzjaści “pierwszej godziny” (Leszek Kołakowski, Zygmunt Bauman, Bronisław Baczko, by wspomnieć tych najbardziej znanych) stali się najskuteczniejszymi krytykami wcześniej budowanego systemu.
Czy w obecnej formacji PiS również skrywają się przyszli rewizjoniści? Nie można tego wykluczyć. A jeśli weźmiemy pod uwagę zupełnie nowy etap w rozwoju mediów społecznościowych, to erozja dyktatorskich zapędów obecnej władzy jest wprost wpisana w sam mechanizm rządzenia.
Krótko mówiąc, rzeczywistość nie jest tak prosta i warto się chwilę nad jej złożonością zastanowić. Mój świat został ukształtowany przez tę pierwszą zmianę. Wspominam go z nostalgią, ale bez rozrzewnienia. Nostalgia jest naturalna i uwarunkowana biologią. W niego zostałem, mówiąc za Jean-Paul Sartre’em, wrzucony z chwilą urodzin w sierpniu 1956 r. To był świat mojego dzieciństwa, wchodzenia w dorosłość, studiów (w tym 5-letni okres studiów we Włoszech na początku lat 80.) i pierwszych lat pracy. Podobnie jak większość mieszkańców PRL-u byłem przekonany, że w realnym socjalizmie dokonam żywota.
Mam też świadomość, że różnica w postrzeganiu okresu po II wojnie światowej jest źródłem rosnącej polaryzacji społeczeństwa polskiego z jednej strony i coraz bardziej świadomej manipulacji historią przez obecny obóz rządzący z drugiej.
Wszystko radykalnie się zmieniło w 1989 r., który dla mnie był i jest jedyną i najważniejszą zmianą w moim życiu, bo był zmianą ustroju autorytarnego na demokratyczny. Jednak ani autorytaryzm tego pierwszego nie do końca mi doskwierał (nie byłem go przez lata świadom), ani demokracja mnie do końca nie zachwyciła (bo jej bolesne konsekwencje obserwowałem na co dzień również w mojej własnej rodzinie). Właśnie dlatego w tytule dwie dobre zmiany z 1945 i z 2015 r. wziąłem w cudzysłów, bo tak naprawdę chcę napisać o tej jednej i najważniejszej, i zastanowić się, czy i w jakim stopniu zmieniła ona moje życie. Piszę o własnym doświadczeniu, bo mam świadomość, że moje stanowisko nie jest powszechnie podzielane, a jedyne, co mam na jego obronę, to własne doświadczenie życiowe. Mam też świadomość, że różnica w postrzeganiu okresu po II wojnie światowej jest źródłem rosnącej polaryzacji społeczeństwa polskiego z jednej strony i coraz bardziej świadomej manipulacji historią przez obecny obóz rządzący z drugiej. To pierwsze jest zrozumiałe (historia zawsze była przedmiotem sporu, zwłaszcza ta pamiętana przez żyjących), to drugie budzi mój sprzeciw i głębokie oburzenie.
No więc moja historia życiowa postrzegana z dzisiejszej perspektywy jest jednym wielkim przygotowaniem do tej wielkiej zmiany w 1989 r. Inaczej po prostu być nie mogło. Dla mnie zarówno “wybuch Solidarności” w sierpniu 1980 r. (mój brat pracujący wówczas jako robotnik w Hucie Stalowa Wola był bardzo głęboko weń zaangażowany) i trwający po nim ponad rok karnawał wolnych związków zawodowych (obserwowanych przeze mnie z bezpiecznego oddalenia z Zatoki Neapolitańskiej), jak i stan wojenny (byłem w Polsce zaraz po jego wprowadzeniu przez dwa tygodnie na przełomie roku 1981/82) oraz jego stopniowe znoszenie, aż do wspomnianych wyborów czerwcowych w 1989 r. to było stopniowe uczenie się demokracji. To znaczy rozumienia, że sprawy najważniejsze rozgrywają się bez mego udziału.
Może na takie postrzeganie rzeczywistości miał wpływ fakt, że byłem wtedy w zakonie i nie uczestniczyłem w tym czynnie. Jednak z nadzieją obserwowałem i powitałem z radością zachodzące zmiany w przekonaniu, że teraz już będzie tylko lepiej. I nadal tak sądzę, mimo że aktualnie rządzący proponują inną narrację, w której porozumienia Okrągłego Stołu postrzegane są jako zgniły kompromis czy wręcz jako narodowa zdrada. Ja po prostu wiem, że procesy historyczne są nieodwracalne, a wszelkie próby ich blokowania skazane są na niepowodzenie. Ich pierwszymi ofiarami bywają sami hamulcowi, w tym wypadku partie próbujące się przeciwstawić procesom demokratyzacyjnym.
Natomiast, moim zdaniem, ciągle zbyt mało uwagi poświęca się roli Kościoła Katolickiego, który w swej zdecydowanej większości udzielił poparcia formacji Kaczyńskiego, a ten ostatni to poparcie odpłaca mnożeniem przywilejów i wyjątkową spolegliwością wobec największego wyznania w Polsce.
To powiedziawszy chcę się jednak zastanowić, dlaczego to właśnie ugrupowania jawnie głoszące hasła antydemokratyczne odniosły w wyborach parlamentarnych 2015 r. sukces. Dlaczego tak się dzieje i jakie są źródła jakościowej różnicy w obecnych przemianach w porównaniu z poprzednimi zmianami? A przede wszystkim: jakie czynniki ośmielają obecny obóz rządzący do jawnego lekceważenia demokratycznych reguł? Co sprawia, że Prawo i Sprawiedliwość, choć deklaruje walkę z nadużyciami minionego okresu, jednocześnie w praktycznych rozwiązaniach niebezpiecznie zbliża się do procedur znanych z ustroju niedemokratycznego, a zwłaszcza z odrzuconego przez polskie społeczeństwo (nawet jeśli uczyniło to tylko 60 proc.) PRL-u? Nie dotyczy to zresztą tylko rozwiązań strukturalnych, ale również używanego przez przedstawicielu tego ugrupowania języka. Został on trafnie opisany przez prof. Michała Głowińskiego, który dostrzegł w języku PiS-u wszystkie cech nowomowy znanej z ustrojów autorytarnych i totalitarnych. Choć nie ma ani jednej, ani łatwej odpowiedzi to można się pokusić o subiektywną diagnozę.
Otóż moim zdaniem sprawą najważniejszą jest utrata zaufania do mechanizmów demokracji i rosnące poczucie wykluczenia coraz większych grup społecznych (choć jak już zaznaczyłem, nie dotyczy to akurat aktywistów partyjnych!). Poza tym procesy globalizacyjne tworzą poczucie coraz większego zagrożenia i przeświadczenie o braku faktycznego wpływu na własne życie. W takim kontekście pojawia się tęsknota za jednoznacznymi ocenami i łatwowierność w przyjmowaniu prostych rozwiązań. Stąd podatność niektórych grup społecznych na chwytliwe hasła i popularność wszelkiego typu populistycznych ideologii, które w Polsce są przede wszystkim reprezentowane przez ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego i Pawła Kukiza. Przy czym obaj odwołali się też do ideologii narodowej, nobilitując ugrupowania narodowościowe, których przedstawicieli Kukiz ’15 wprowadzili do parlamentu.
To, co wyżej napisałem, jest dość dobrze, a nawet lepiej zdiagnozowane w bieżącej publicystyce, więc nie czuję się wcale oryginalny w opisie obecnej sytuacji politycznej. Natomiast, moim zdaniem, ciągle zbyt mało uwagi poświęca się roli Kościoła Katolickiego, który w swej zdecydowanej większości udzielił poparcia formacji Kaczyńskiego, a ten ostatni to poparcie odpłaca mnożeniem przywilejów i wyjątkową spolegliwością wobec największego wyznania w Polsce. Jednak cena tego flirtu jest wysoka. Ustrój państwa zbliża się do teokracji, a Kościół katolicki coraz bardziej traci na wiarygodności. Mamy do czynienia z klasycznym przykładem upolitycznienia religii i ureligijnienia polityki. Pisałem o tym już po dojściu PiS-u po raz pierwszy do władzy w 2005 r. Jednak wtedy ta partia rządziła zbyt krótko i nie rządziła samodzielnie, stąd i szkody przez nią poczynione nie były tak znaczne. Tym razem to może się zmienić.
Ustrój państwa zbliża się do teokracji, a Kościół katolicki coraz bardziej traci na wiarygodności. Mamy do czynienia z klasycznym przykładem upolitycznienie religii i ureligijnienia polityki.
Dostrzegam też nową jakość w retoryce zarówno tej części Kościoła katolickiego, która jest związana z obecnym rządem, jak i w samym rządzie. To poczucie bezkarności i mesjanistycznej wręcz pewności siebie. I jedno, i drugie jest bardzo niebezpieczne i sprzeczne z najlepszymi tradycjami demokratycznymi Europy. Jeśli ta mentalność zwycięży, to jako społeczeństwo ryzykujemy odcięcie od europejskich korzeni, w tym również korzeni chrześcijańskich. Jedyna nadzieja w strukturach Unii Europejskiej, w której jesteśmy już od 2004 r., oraz w strukturach NATO. Mniejsze natomiast nadzieje łączę z papieżem Franciszkiem, który swoją wizytą w Polsce w lipcu 2016 r. udowodnił, że tak naprawdę nie chce się w sprawy lokalnego Kościoła katolickiego w tym kraju wtrącać. Wolałbym się mylić i chętnie odwołam ten sceptycyzm, jeśli tylko ten papież mnie przekona, że jest inaczej.
Jednak nie chcę zamykać tych refleksji akcentem pesymistycznym. Wierzę bowiem głęboko, że ta jedna i najważniejsza zmiana, która dotknęła moje pokolenie w 1989 r., pozostawiła tak głębokie ślady w naszej świadomości, że powrót do PRL-u jest niemożliwy, tym samym PiS, mimo najbardziej wyrafinowanych metod socjotechnicznych i wyrafinowanej retoryki promującej sukces własnej formacji, jest skazany na klęskę. Wszystko zależy od nas, czy ślady zmian, które nas głęboko dotknęły, potrafimy przełożyć na język obywatelskiego zaangażowania. Innymi słowy: jestem przekonany, że istnieje alternatywa, choć w tej chwili nie potrafię jej nazwać.
Zdjęcie główne: Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński oraz wicepremier, minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin podczas posiedzenia Sejmu. PAP/Bartłomiej Zborowski
Comments are closed.