Idziemy w kierunku wysokiej inflacji, wysokiego oprocentowania długu, osłabienia złotówki, a wychodzenie z tego będzie kosztowne dla społeczeństwa. Co gorsza, za dwa lata mamy wybory i jestem pewny, że znowu zwycięży polityka nad zdrowym rozsądkiem – mówi nam dr Sławomir Dudek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju. I dodaje: – Moim zdaniem niestety możliwym scenariuszem jest dwucyfrowa inflacja, szczególnie jeśli zaistnieje niewygodny splot okoliczności. Nikt nie przewiduje, czy będą w zimie silne mrozy, a jeżeli tak będzie, to wydamy więcej na energię, ogrzewanie, i to podbije nam inflację, albo że będą gorsze plony, nie wiemy, co się stanie z kursem walutowym, który się osłabia, co z cenami paliw. Nie wiemy też, czy rząd nie wprowadzi nam zaraz jakichś cenotwórczych podatków

JUSTYNA KOĆ: RPP podniosła stopy procentowe do 1,25. To dobrze?

Sławomir Dudek

SŁAWOMIR DUDEK: To jest dobra decyzja i coraz więcej banków na szczeblu centralnym taką podejmuje. Dawno już cykl podnoszenia stóp zaczął bank węgierski czy czeski, mimo że tam inflacja jest niższa niż w Polsce, to władze monetarne uznały, że w celu obrony wartości pieniądza i wiarygodności banku, walki z rosnącą inflacją trzeba stopy podnieść.

W Polsce ta decyzja jest sporo spóźniona. Niestety

Reklama

nasza gospodarka jest mocno rozgrzana, czyli jest bardzo duży popyt stymulowany niskim oprocentowaniem, stymulowany rozdawnictwem, które nie tworzy rozwoju gospodarczego, potencjału do produkcji dóbr, tylko na wydatkowaniu.

To sztuczny dobrobyt, bo rosnące wynagrodzenia napędzane inflacją to pusty wzrost, który jest nie do utrzymania. Inflację zdecydowanie należy przyhamować, bo jeżeli wymknie się spod kontroli i uruchomi się spirala cenowo-płacowa, to będzie jeszcze gorzej. Już dziś firmy nie wiedzą, w co i czy inwestować, jak ustawić cenniki, jak spełnić warunki w kontraktach, bo mogą w międzyczasie wzrosnąć wynagrodzenia, surowce, koszty energii, prąd, materiały budowlane.

Z drugiej strony gospodarstwa domowe też nie wiedzą, co zrobić, czy kupić mieszkanie i uciec przed inflacją, czy poczekać. Wszyscy jesteśmy zdezorientowani, a gospodarka jest obecnie spekulacyjna i krótkookresowa. Można to obrazowo porównać do jazdy samochodem na bardzo wysokich obrotach, kiedy wskazówka jest już na czerwonym polu w skali. Na chwilę oczywiście można i samochód jedzie szybciej, ale długo tak się nie da, eksploduje silnik i nigdzie nie pojedziemy.

Jak bardzo źle może wtedy być?
To zagrożenie dwucyfrową inflacją. Problemem jest też brak inwestycji. Już w tej chwili mamy najwyższą wśród krajów Unii inflację, a stopa inwestycji do PKB jest poniżej 17 proc., co oznacza najniższą w UE i znacząco niższą, niż planował sam rząd. W strategii odpowiedzialnego rozwoju rząd planował 25 proc.

Sam prezes Glapiński mówił, że podnoszenie stóp procentowych nie zastopuje inflacji, a szczyt ponad 7 proc. będzie w styczniu.
Prawdą jest, że podniesienie stóp, choć słuszne, to spóźnione.

Teraz już nie będzie tak łatwo zatrzymać inflacji.

To tak, jakbyśmy jechali rozpędzonym pociągiem i wcisnęli hamulec. Pociąg od razu nie stanie, tylko potrzebuje pewnej drogi do wyhamowania. Tu tak samo stopy zadziałają z opóźnieniem.

Po drugie można powiedzieć, że wyższe stopy są jak nieprzyjemne leczenie. Niektóre leki mają skutki uboczne, ale ratują życie. Stopy ratują gospodarkę przed uruchomieniem spirali płacowo-cenowej, ale kosztują.

Co to jest spirala płacowo-cenowa i dlaczego jest tak groźna?
Bo może prowadzić do dwucyfrowej inflacji. Tak się dzieje, kiedy pracownicy idą do pracodawcy po podwyżkę, bo jest inflacja i nie starcza im „do pierwszego”, ale jak pracodawca zwiększy wynagrodzenia, to rosną mu koszty, zatem musi zwiększyć ceny i zaczyna się spirala, która jest pusta i nic z niej nie ma.

Rok temu w styczniu sam prezes mówił, że inflacja nie wzrośnie nic a nic, opowiadał też o największym rozwoju Polski od czasów zaborów i że wszyscy chcą nam pożyczać pieniądze.
Komunikacja NBP jest kompletnie mylna, szczególnie dla mniejszych firm, które nie mają doradców strategicznych dla gospodarstw domowych. Wiele osób słucha prezesa NBP i rządu, a oni powtarzali długo, że inflacja jest przejściowa, że wszystko dobrze się skończy. W konsekwencji ludzi brali kredyty na zakup nieruchomości. Teraz rata takiego kredytu wzrośnie o kilkadziesiąt złotych, a w niektórych przypadkach nawet o kilkaset.

Ta zła komunikacja i błędne decyzje spowodują też większe koszty. Dobrze by było, gdyby przyszła refleksja także dotycząca polityki budżetowej.

Nie można tak pompować wydatków, które nie tworzą inwestycji lub nie mają pokrycia w trwałych dochodach.

Prezes Glapiński twierdzi, że inflacja była potrzebna, aby nie wzrosło bezrobocie, a po drugie, aby nie wpaść w kłopoty po pandemii. Zgadza się pan z tą diagnozą?
To nie jest prawda. My potrzebujemy zrównoważonego wzrostu, a nie wzrostu, który bazuje na inflacji. Niska stopa bezrobocia jest też w dużym stopniu objawem przegrzania gospodarki. Oczywiście należy się cieszyć, że mało jest takich osób, które nie mogą znaleźć pracy, ale z drugiej strony to też jest objaw kryzysu demograficznego i tego, że u nas starzenie się społeczeństwa jest najsilniejsze.

Po drugie wiele krajów zaczęło podwyższać stopy już dawno temu, po trzecie u nas inflacja jest najwyższa wśród krajów UE, a pamiętajmy, że inflacja przede wszystkim uderza w tych najbiedniejszych.

Skoro mamy wysoką inflację, to jest coraz drożej, a teraz jeszcze wzrosły raty kredytu… Dla obywatela źle, dla rządu dobrze?
Oczywiście, że widać, że Narodowy Bank Polski współpracuje z rządem, nawet retoryka jest niemalże identyczna. Przedstawiciele rządu niejednokrotnie powtarzali, że dzięki inflacji dochody państwa są wyższe. Nie wszyscy może o tym wiedzą, ale od każdej złotówki wydanej na chleb, masło, wyroby rząd dostaje VAT, jeżeli chodzi o żywność, to 5 proc., w przypadku innych dóbr – 23 proc. Czyli od każdej złotówki albo 5 gr, albo 23 gr idą do budżetu. Jeżeli podbijamy inflację i ceny rosną, to te grosze składają się na miliardy.

Rząd ostatnio na inflacji, moim zdaniem, zarobił nawet kilkadziesiąt miliardów zł. To wszystko iluzja dobrobytu na krótką metę, a my wszyscy płacimy za to ukrytym podatkiem inflacyjnym.

Przypominam, że rząd nie ma swoich pieniędzy, a tylko to, co ściągnie od obywateli.

Już mamy zapowiedź wzrostu podatków, a to akcyzy za alkohol i papierosy, spółki komandytowe, cała lista nowych podatków. To wszystko mamy przecież z Polskim Ładzie.

Czy rzeczywiście w styczniu czeka nas szczyt inflacji, a potem będzie lepiej, jak zapowiedział prezes?
Czekamy na projekcję inflacyjną i wtedy okaże się, jaka ta ścieżka jest. Moim zdaniem 7 proc., o których mówił prezes, są wątpliwe. RPP zakłada dużą inflację w przyszłym roku, ale średnią. Skoro ta roczna uśredniona ma być 5,8 proc., to oznacza, że maksimum musi być większe. Moim zdaniem niestety możliwym scenariuszem jest dwucyfrowa inflacja, szczególnie jeśli zaistnieje niewygodny splot okoliczności.

Nikt nie przewiduje, czy będą w zimie silne mrozy, a jeżeli tak będzie, to wydamy więcej na energię, ogrzewanie, i to podbije nam inflację, albo że będą gorsze plony, nie wiemy, co się stanie z kursem walutowym, który się osłabia, co z cenami paliw. Nie wiemy też, czy rząd nie wprowadzi nam zaraz jakichś cenotwórczych podatków. Najsłabszą grupą, jeżeli chodzi o przewidywanie inflacji, są gospodarstwa domowe i małe firmy, a to im rząd podnosi podatki, a to też wpłynie na inflację. Mamy zatem wiele czynników i jeżeli one splotą się w taki sposób, że uruchomią problemy, to inflacja może być dwucyfrowa.

Co powinien zrobić teraz zwykły Kowalski?
Zaplanować dobrze budżet na dłuższy okres, powiedzmy do 2023 roku. Przeliczyć wydatki i założyć bezpieczeństwo nawet na dwucyfrową inflację.

Warto zbudować rezerwy na przyszłość, szczególnie jeżeli ktoś ma kredyt na dom, mieszkanie. Warto poprosić bank, żeby przeprowadził symulacje dla wyższych stóp, powiedzmy do 3 proc.

Czy poradzimy sobie bez środków z KPO?
Moim zdaniem nie. Mamy najwyższą inflację, kryzys demograficzny, totalną niepewność w polityce gospodarczej, kruchą większość w rządzie, konflikt ze Stanami Zjednoczonymi, z Czechami….

Bez tych funduszy rząd pewnie zdecyduje się dodrukować znowu pieniądze i zadłużyć się w funduszach poza kontrolą parlamentu.

Fundusze europejskie mogą dać oddech finansom publicznym w tym sensie, że pewne wydatki, które są i trzeba je ponieść, moglibyśmy z nich sfinansować, a nie z budżetu. Po drugie to są środki kontrolowane przez KE, zatem efektywne. One na pewno nie zostaną przejedzone, rozdane politycznie i w mniejszej skali będą proinflacyjne. Np. transformacja energetyczna, która jest nieunikniona, może zostać przeprowadzona z funduszy unijnych, co dodatkowo obniży koszty energii. Te środki miały właśnie na to iść, a nie na rozdawnictwo z presją inflacyjną.

Drugi aspekt tej sprawy to wiarygodność. Wszystkie agencje ratingowe jednoznacznie powiedziały, że jeżeli Polska nie dostanie tych środków, bo nie spełni kryteriów, czyli de facto ich odmówi, to nasz rating spadnie. Przy obecnej niepewności i rozchwianiu, przy takiej polityce fiskalnej to spowoduje dalszą utratę wiarygodności kraju.

Deprecjacja waluty, jeszcze silniejszy wzrost kosztów obsługi długu. Inwestorzy zagraniczni wycofaliby się wówczas z obligacji i z polskiej giełdy, a to będzie nas kosztować jeszcze więcej, niż nie wzięcie tych środków. To już bardzo czarny scenariusz.

Grecki?
Bardziej turecki, czyli staniemy się krajem o bardzo niskiej wiarygodności. Może scenariusz Rumunii, która ma bardzo duże oprocentowanie długu… Idziemy w kierunku wysokiej inflacji, wysokiego oprocentowania długu, osłabienia złotówki, a wychodzenie z tego będzie kosztowne dla społeczeństwa. Co gorsza, za dwa lata mamy wybory i jestem pewny, że znowu zwycięży polityka nad zdrowym rozsądkiem.


Zdjęcie główne: Mateusz Morawiecki, Fot. Flickr/KPRM/Adam Guz / KPRM; zdjęcie w tekście: Sławomir Dudek, Fot. FOR

Reklama