Prezes PiS ma krew na rękach, dobrze o tym wie. Uprzedzając atak zrobił zatem to, co najlepiej umie. Przerzucił odpowiedzialność za tragedię w Pszczynie na tamtejszych lekarzy. Podkręcił (on, jego propaganda, jego Morawiecki) i tak już istniejącą wzajemną niechęć, brak zaufania, czasem wręcz nienawiść pomiędzy pacjentami i lekarzami – pisze Cezary Michalski. Kaczyński może niszczyć polskie społeczeństwo, bo wie, że w jego ruinach powstaje prawicowy bunkier.

Jarosław Kaczyński jest wirtuozem w niszczeniu narodu, społeczeństwa, państwa. Gdyby rządził Rosją, mielibyśmy chwilę spokoju. Niestety, on dostał do ręki Polaków. Każdy własny błąd, każdą własną zbrodnię, jak na razie udaje mu się „zakryć” jeszcze większym chaosem.

Tak było w przypadku tragedii w Pszczynie, gdzie na stole operacyjnym zmarła młoda kobieta, bo lekarze nie mieli już prawa usunąć z jej ciała obumierającego płodu. To jest prosta konsekwencja cynicznej decyzji prezesa PiS sprzed roku, aby po własnym niepowodzeniu z „piątką dla zwierząt” przelicytować Ziobrę i Konfederatów w prawicowej twardości, odzyskać szacunek Rydzyka, Jędraszewskiego, prawicowych inceli (nieudacznych facetów, którzy nienawidzą kobiet) i wszelkich fanów kulturowej wojny, a jeszcze w dodatku rozhuśtać Platformę, która przed powrotem Tuska miotała się na wzburzonych przez Kaczyńskiego falach to w prawo, to w lewo.

Kaczyński załatwił to wszystko poprzez podeptanie kompromisu aborcyjnego, upodlenie kobiet. Wykorzystując do tego celu własne marionetki z trybunału Przyłębskiej.

Dziś prezes PiS ma krew na rękach, dobrze o tym wie. Uprzedzając atak zrobił zatem to, co najlepiej umie. Przerzucił odpowiedzialność za tragedię w Pszczynie na tamtejszych lekarzy. Podkręcił (on, jego propaganda, jego Morawiecki) i tak już istniejącą wzajemną niechęć, brak zaufania, czasem wręcz nienawiść pomiędzy pacjentami i lekarzami.

Reklama

W kraju bez kapitału społecznego, gdzie od wieków nikt nikomu nie ufa, niszczyć jest łatwiej, niż cokolwiek budować. Stąd pomysł Kaczyńskiego, by rządzić rozbijając resztki społecznych więzów, niszcząc resztki społecznej solidarności (jakby jej kiedykolwiek było w Polsce za dużo), podkręcając wzajemną nieufność i niechęć obywateli do sędziów, pacjentów do lekarzy i pielęgniarek, rodziców do nauczycieli ich dzieci, Polaków do policji, armii i służby granicznej.

Oczywiście część liberalnych mediów i salonowych celebrytów – z głupoty, z poczucia własnej wyższości, ze zwyczajnego fejsbukowego rozmiękczenia mózgu – w pułapkę Kaczyńskiego wpadła. Sama o tym nie wiedząc gra w jego grę.

Czytam teksty (nieraz podpisane przez ludzi, których nazwisk nawet nie chcę tu przywoływać, bo za bardzo mi smutno) pełne pogardy dla lekarzy z Pszczyny. Słucham wyzwisk pod adresem służby granicznej, policji i armii. Kaczyński zaciera ręce. Dokładnie o to mu chodzi.

Tam, gdzie pacjenci nienawidzą lekarzy, tam lekarze boją się pacjentów i nigdy nie zbuntują się przeciwko władzy. Tam, gdzie rodzice nie ufają nauczycielom, tam nauczyciele boją się rodziców i nigdy nie zbuntują się przeciwko władzy. Tam gdzie obywatele przypominają sobie zapomniane od czasów PRL-u wyzwiska pod adresem policji, wojska i służb, ludzie w mundurach przestają się czuć solidarni z tymi, których powinni ochraniać. Społeczeństwem tak podzielonym, rozbitym, może rządzić nawet jeden niedojdowaty despota. Takim społeczeństwem można rządzić za pomocą jednej partii kadrowej, związanej korupcją i wzajemnych strachem. Nawet jeśli ta partia nigdy nie miałaby zdobyć większościowego poparcia. Ponieważ naprzeciwko niej nie ma już społeczeństwa, a tylko społeczne ruiny.

Kaczyński najlepiej czuje się w tych gruzach. Wierzy, że tylko w takich warunkach on sam będzie mógł zbudować coś zupełnie nowego.

Czarny kapitał społeczny

Portal wpolityce.pl braci Karnowskich, najlepiej poinformowany w mechanizmach administrowanej przez Jarosława Kaczyńskiego politycznej korupcji, gdyż sami bracia Karnowscy korzystają pełnymi garściami z transferów publicznych pieniędzy w zamian za absolutną dyspozycyjność wobec władzy, poinformował, że Prawo i Sprawiedliwość utworzy kolejną (setną? tysięczną?) instytucję, która – jak wiele innych, stworzonych już przez ludzi PiS czy Solidarnej Polski przez ostatnie sześć lat – zostanie obsadzona przez ludzi rządzącej prawicy i będzie służyła polityce i propagandzie rządzącego obozu.

Tym razem ma to być Instytut Strat Wojennych, do którego zadań będzie należało: „prowadzenie dalszych prac nad bilansem niemieckiej i sowieckiej okupacji w czasie II wojny światowej” oraz „doprowadzenie do pozytywnego finału sprawy reparacji należnych Polsce od Niemiec za Szkody Wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej”.

Mogłoby się wydawać, że tym razem alibi dla uwłaszczania się PiS-owców na publicznych pieniądzach jest wyjątkowo żałosne. „Pracami nad bilansem niemieckiej i sowieckiej okupacji” zajmuje się przecież IPN (w czasie wolnym od pracy nad niszczeniem przeciwników i konkurentów Kaczyńskiego). To samo zadanie realizują setki innych podobnych instytucji, fundacji, muzeów… stworzonych lub przechwyconych przez PiS.

W tych instytucjach, powstających w każdym mieście i każdym powiecie, zatrudniani są działacze PiS-u i Solidarnej Polski, ich krewni i powinowaci albo ich polityczni klienci.

W biogramach coraz większej liczby posłów i senatorów PiS, działaczy partyjnych, samorządowców powiązanych z władzą, pojawiają się informacje, że w swoim mieście, gminie, okręgu wyborczym, założyli oni – zwykle dopiero po 2015 roku, kiedy mieli już pewność otrzymania publicznych pieniędzy – fundację czy inną instytucję zajmującą się „polityką historyczną” lub „obroną polskiej tożsamości”.

Także drugi cel Instytutu Strat Wojennych, czyli „doprowadzenie do pozytywnego finału sprawy reparacji”, jest kiepskim alibi dla przechwycenia przez PiS-owców kolejnych milionów z budżetu państwa. Temat reparacji został przez Kaczyńskiego odgrzany parę lat temu, kiedy on sam zaczął się już przygotowywać do polexitu (oczywiście jako planu B, gdyby Bruksela miała coś przeciwko niszczeniu przez niego państwa prawa w Polsce, a okazało się, że jednak ma). Kwestię reparacji Kaczyński uznał za kluczową dla antyunijnej propagandy, gdyż pozwalała mu przedstawiać środki unijne jako „niewielką część niemieckich odszkodowań, które się Polsce należą”.

Kaczyński rozgrywał kwestię reparacji w sposób zupełnie cyniczny. W tym samym czasie posyłał bowiem Morawieckiego do Merkel, do niemieckich chadeków, żeby „pan w garniturze bankiera”, mówiący po angielsku lepiej, niż całe kierownictwo PiS, a nawet niż całe nowe pisowskie kierownictwo MSZ, przedstawiał Niemcom rządzącą polską prawicę jako formację absolutnie przyjazną zarówno wobec ich państwa, jak też wobec niemieckich inwestycji w Polsce.

W realnych stosunkach z Niemcami kwestia reparacji albo nie była przez wysłanników PiS podejmowana w ogóle, albo była przez nich podejmowana czysto rytualnie.

Jednocześnie jednak na „walce o reparacje wojenne” upasł się poseł Arkadiusz Mularczyk (przechodzący pomiędzy Solidarną Polską a PiS-em w rytmie wyznaczanym przez to, kogo się w danym momencie bardziej bał lub od kogo miał nadzieję otrzymać większe korzyści). Upasł się na „walce o reparacje wojenne” stworzony na wniosek PiS Parlamentarny Zespół ds. Oszacowania Wysokości Odszkodowań Należnych Polsce od Niemiec za Szkody Wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej (przepraszam czytelników, że tę nazwę – długą jak przemówienia Fidela Castro czy niedawne wystąpienie Morawieckiego w Strasburgu – zacytowałem w całości). Reparacje okazały się dla PiS-owców dojną krową, do której teraz przypną się także pracownicy Instytutu Strat Wojennych.

Jakiś czas temu niepisowskie media oburzały się też na tworzenie przez PiS kolejnych instytucji formalnie mających się zajmować krzewieniem przyjaźni polsko-węgierskiej, które w rzeczywistości, poza transferem publicznych pieniędzy, zajmowały się umacnianiem przyjaźni Kaczyńskiego i Orbana oraz Fideszu i PiS.

Warto się jednak zastanowić, dlaczego te z pozoru kompromitujące działania obozu władzy, zapewniają mu w rzeczywistości siłę.

Ja sam, w czasie ostatnich wakacji, odwiedzałem z rodzicami ruiny pewnego zamku na Mazowszu. Stała tam furgonetka z lawetą, na której umieszczono gigantyczny „wydruk” obrazu Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”. Na tym naprawdę ogromnym „wydruku” każda z ważniejszych postaci była podpisana, oczywiście w sposób mający tłumaczyć, który z bohaterów przedstawionej tam sceny jest „dobry”, a który „bardzo zły”. Laweta zawierała też informację, jaka to fundacja zajmuje się w ten sposób „wychowaniem historycznym Polaków”, a także jakie inne fundacje, czerpiące bezpośrednio z budżetu państwa, dały jej na ten „projekt historyczny” pieniądze. O ile pamiętam, nie było tam sumy, co może sugerować, że była ona znacząca.

Można z tego szydzić, a nawet szydzić z tego należy. Jednak człowiek, który się dzięki tej „instalacji” utrzymuje, oraz jego rodzina będą głosować na Kaczyńskiego (lub jego delfinów) do końca swego życia. Albo przynajmniej tak długo, jak długo będą od ludzi PiS dostawać na swój projekt pieniądze z budżetu. Właściciel lawety może nawet nie być kompletnym cynikiem, może wierzyć, że w ten sposób ostrzega Polaków przemieszczających się podczas wakacji po kraju przed „odwiecznym germańskim niebezpieczeństwem”. Na pewno jednak są cynikami ludzie, którzy tego typu „edukacją” zarządzają od strony PiS-owskich ministerstw, a także ludzie, którzy pobierają z tych transferów „rentę władzy”, nieraz gigantyczną, jak pokazały choćby przepływy finansowe Polskiej Fundacji Narodowej.

Z tej mieszanki absolutnego cynizmu i mocno jednak tępawej naiwności – podszytej także cynizmem, tyle że drobniejszym niż cynizm Kaczyńskiego, Glińskiego, Morawieckiego czy Ziobry, gdyż zasilanym drobniejszymi pieniędzmi – bierze się prawicowy kapitał społeczny, którym Kaczyński jest dziś wręcz obrośnięty.

Obficie podlewa ten kapitał pieniędzmi z budżetu, budują go dla niego Rydzyk, Jędraszewski, Czarnek i bardziej anonimowi żołnierze kulturowej wojny. Jest to kapitał społeczny „czarny”, sklejony korupcją, resentymentem, zawiścią, lękiem, niechęcią do świata, szczególnie tego na zachód od nas. Kaczyński może niszczyć polskie społeczeństwo, bo wie, że w jego ruinach powstaje prawicowy bunkier.

Jak się z taką metodą polityczną ścigać? Inne ekipy rządzące Polską po 1989 roku nie składały się bynajmniej z aniołów. Zarówno centrolewica, jak i liberalne centrum tolerowały czasem w swoich szeregach zarówno nepotyzm, jak też klientelizm. Jednak ani SLD, ani AWS, PO czy PSL nie próbowały nigdy zrealizować totalnego pomysłu Jarosława Kaczyńskiego na zabudowanie całej Polski gęstą siecią fundacji, „organizacji pozarządowych”, mediów, instytucji wychowawczych i muzealniczych, które byłyby całkowicie zależne od rządzącej partii.

Szczerze mówiąc, nie wiem, jak sobie poradzić z tego typu masową, świetnie zorganizowaną polityczną korupcją.

Będzie ona istniała tak długo, jak długo PiS będzie rządzić (a może nawet jeden dzień dłużej). A jednocześnie samo jej istnienie i funkcjonowanie odsunięcie od władzy PiS-u zdecydowanie utrudnia.

Jeśli w tej sytuacji, wobec zastosowania takiej politycznej Wunderwaffe, Kaczyński i PiS kiedyś władzę stracą, znaczyć to będzie, że autentyczny kapitał społeczny Polaków – zdolność utrzymywania przez nas przy życiu niezależnych od partii rządzącej NGO-sów, mediów, fundacji, instytucji… – jest większy i silniejszy, niż „czarny” kapitał społeczny Kaczyńskiego.

Jeśli jest inaczej (co w kontekście naszych historycznie znanych kłopotów z budową autentycznego kapitału społecznego jest prawdopodobne), trzeba będzie czekać, aż państwo PiS zbankrutuje w całości, co pozbawi „czarny” kapitał społeczny Kaczyńskiego „naturalnego” źródła finansowania. Byłby to jednak scenariusz dla Polski najbardziej kosztowny.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Sejm RP/Aleksander Zieliński, licencja Creative Commons

Reklama