Trzaskowski wygra wybory albo przynajmniej uratuje Platformę, jeśli zostanie prezydentem wszystkich „słoików” – pisze Cezary Michalski. Kandydat wielkomiejski w kraju tak bardzo podzielonym i przeoranym przez populizm jak dzisiejsza Polska albo jest kandydatem „inteligencji”, „elit” i wtedy przegrywa, albo jest kandydatem „słoików”, czyli reprezentantem awansu społecznego, związanych z nim energii i ambicji, a wtedy przegrać nie może. Trzaskowski będzie ustawiany – przez populistyczną prawicę i populistyczną lewicę – w roli tego pierwszego, musi być tym drugim.
Jeśli kampania Rafała Trzaskowskiego się uda, kandydat Platformy i Koalicji Obywatelskiej wejdzie do drugiej tury prezydenckich wyborów. I już w takim przypadku obroni największą formację opozycyjną, jedyną dziś polityczną reprezentację społecznego centrum i liberalnego polskiego mieszczaństwa przed skanibalizowaniem jej przez Lewicę, PSL i Hołownię. Także bowiem
Szymon Hołownia chce wyjść z prezydenckiej kampanii z własną niewielką partyjką w całości zbudowaną na wyrwaniu jakiegoś fragmentu wielkomiejskiego elektoratu PO i KO.
Już wchodząc do drugiej tury i ratując Platformę, Trzaskowski obroni zatem Polskę przed Budapesztem w Warszawie, gdzie Kaczyński, choćby w oparciu o 30-procentowy elektorat, dysponowałby władzą absolutną mając naprzeciw siebie kilka bezsilnych dziesięcioprocentowych ugrupowań, które mógłby bez trudu ogrywać, rozgrywać przeciwko sobie, używać jako obrotowych koalicjantów w wygodnych dla siebie obszarach (PSL do wspólnego składania darów Kościołowi Rydzyka i Jędraszewskiego, Lewicę do wspólnej promocji populistycznego socjalu).
Walka o duszę „słoików”
Rafał Trzaskowski jest w momencie startu do swojej kampanii kandydatem wielkomiejskim. Jako przewodniczący Unii Metropolii Polskich zrzeszających prezydentów 12 największych polskich miast organizował przez ostatnie tygodnie najbardziej skuteczny opór przeciw Kaczyńskiemu. To właśnie brak zgody prezydentów miast na bezprawne przekazanie Poczcie Polskiej danych milionów Polaków zablokował Jacka Sasina i pozbawił Andrzeja Dudę łatwego zwycięstwa.
Kandydat wielkomiejski w kraju tak bardzo podzielonym i przeoranym przez populizm jak dzisiejsza Polska albo jest kandydatem „inteligencji”, „elit” i wtedy przegrywa, albo jest kandydatem „słoików”, czyli reprezentantem awansu społecznego, związanych z nim energii i ambicji, a wtedy przegrać nie może. Trzaskowski będzie ustawiany – przez populistyczną prawicę i populistyczną lewicę – w roli tego pierwszego, musi być tym drugim.
Każde społeczeństwo, a więc także i polskie, jest modernizowane i zmieniane przez społeczny awans.
Społeczeństwo zmieniają „słoiki”, które przenosząc się do miasta uciekają ze stanu, który Karol Marks (będący przeciwieństwem dzisiejszej reakcyjnej hipsterskiej lewicy) nazywał kiedyś „idiotyzmem życia wiejskiego” (wymarzonym stanem umysłu dla Jarosława Kaczyńskiego, który sam jako pragmatyk i cynik w tym stanie się nie znajduje, ale lubi i umie ludźmi znajdującymi się w takim stanie bardzo sprawnie manipulować).
„Słoiki”, którym się w mieście powiodło, nie tylko „wyobcowują się” od wsi czy prowincji i ich rzekomych „tradycyjnych wartości” (Rydzyk i Jędraszewski, którzy podobnie jak Kaczyński na „idiotyzmie życia wiejskiego” żerują, bronią „tradycyjnych wartości”, które mieliśmy okazję poznać z filmów braci Sekielskich). „Słoiki”, nawet po swojej ucieczce do miast, wciąż zachowują kontakty w miejscami, z których uciekły. Ich sukces prędzej czy później zmienia wieś i prowincję, z której się wywodzą.
Za „słoikami”, którym się w mieście powiodło, idzie ich rodzeństwo, koledzy szkolni, a w końcu nawet ich rodzice przechodzą na ich stronę. Natomiast
ekonomiczna, polityczna, życiowa porażka „słoików” utwardza wieś i prowincję w resentymencie skierowanym przeciwko nowoczesności i emancypacji.
Postfeudalne polskie „elity”, także część tych „inteligenckich” (które z pozoru powinny kiedyś przeczytać Brzozowskiego czy choćby Żeromskiego, ale nigdy ich nie przeczytały do końca) nie zawsze „słoikom” w emancypacji pomagają. Węszą, czy jesteś „dobrze urodzony”, czy jesteś z „tych Kowalskich, czy nie z tych”, „z tych Michalskich, Malinowskich, Kwiatkowskich…” itp.
I czasem kończy się jak u Martina Edena (bohater powieść Jacka Londona z początków XX wieku, ale w Polsce ciągle współczesnej, który marzy o dostaniu się do „elity”, wykonuje gigantyczną pracę, by się do niej dostać, ale „elita” na całej drodze awansu podstawia mu nogę, z kolei do „ludu”, z którego się wydostał, nie ma już powrotu, bo za dobrze go zna; powieść kończy się samobójstwem bohatera, więc niezbyt wesoło). Ja
wolę jednak być Martinem Edenem, niż przedstawicielem dzisiejszej polskiej hipsterskiej lewicy, „milenalsiego komunizmu”, czyli dekadentem udającym, że przemawia do ludu albo wręcz, że sam jest ludem. I powtarzającym, że wszelki awans społeczny, wszelka włożona w ten awans ciężka praca, nauka, biznesowe ryzyko to „burżuazyjne mity”.
Można przecież być rentierem, próbować przez całe życie utrzymywać się z tygodniówek rodziców, wystarczy je tylko nazwać „gwarantowanym dochodem podstawowym”. Problem tylko w tym, że Polska wciąż nie ma zasobów pozwalających utrzymać całe pokolenie rentierów, przestaje mieć wystarczające do tego zasoby nawet o wiele bogatsza od nas Europa Zachodnia.
Od tego, czy „słoiki” odniosą sukces i stworzą silne polskie mieszczaństwo, czy też ześlizgną się w resentyment i zaczną wstydzić się swego awansu zależy to, czy modernizacja w Polsce w ogóle się uda. A także to, czy Polska zostanie w demokratycznej i liberalnej Europie, czy podryfuje w stronę feudalnej i autorytarnej Azji.
Andrzej Duda czyli drogowskaz dla oportunistów
Jeśli Rafał Trzaskowski znajdzie się w drugiej turze wyborów prezydenckich, stanie naprzeciwko Andrzeja Dudy i rozpocznie się zupełnie inna gra, równie ciekawa gra. Z jednej strony ta gra wydaje się prosta. Głosując na Andrzeja Dudę głosuje się dzisiaj tak naprawdę po prostu na Jarosława Kaczyńskiego. Na poszerzenie jego władzy, na zradykalizowanie modelu tej władzy, na rozrastanie się aparatu PiS i Zjednoczonej Prawicy oraz jego dalsze uwłaszczenie. Natomiast
głosując przeciwko Dudzie będzie się głosowało po prostu przeciwko Kaczyńskiemu.
Andrzej Duda nigdy nie był politykiem ani jakoś specjalnie charyzmatycznym, ani wyrazistym, ani suwerennym. Jednak to, co zrobił z niego Jarosław Kaczyński, przez ostatnie cztery lata najlepiej widać, kiedy porównamy dwie kampanie Dudy – tę z 2015 i tę z 2020 roku.
Do kampanii prezydenckiej 2015 roku Andrzej Duda startował jako challenger, skazany na porażkę z Bronisławem Komorowskim prowadzącym we wszystkich sondażach. Nawet w planach Jarosława Kaczyńskiego nie było jego zwycięstwa. W 2020 roku Duda prowadził kampanię prezydencką praktycznie jako jedyny kandydat, w dodatku kiedy po wyborach 2019 roku Jarosław Kaczyński stracił Senat, utrzymanie prezydentury w rękach całkowicie dyspozycyjnego Dudy stało się dla niego kwestią życia i śmierci.
Od początku kampanii 2020 roku Duda dysponuje zatem zarówno pełnym poparciem mediów kontrolowanych przez PiS, jak też mógł wykorzystywać do celów wyborczych wszystkie finansowe i organizacyjne zasoby polskiego państwa. Kaczyński zadbał też o to, aby rząd i sejmowa większość dostarczyły prezydentowi wszystkich kampanijnych „darów” (podwyżki płac dla górników ze znajdujących się w fatalnej kondycji finansowej państwowych spółek, wypłaty dodatkowych emerytur, a w razie kampanijnej potrzeby przygotowana kolejna faktyczna obniżka wieku emerytalnego).
A jednak to w 2015 roku Andrzej Duda zaskoczył wszystkich pracowitością i zdolnością docierania do młodszego elektoratu. Tymczasem w 2020 jest politycznym trupem, co bardzo dobrze widać. Przez cztery lata Jarosław Kaczyński pozbawił go nie tylko politycznej inicjatywy, ale nawet poczucia własnej godności.
Nie znaczy to jednak, że także dziś Andrzej Duda nie ma żadnej dodatkowej wartości dla obozu władzy. Tą wartością dodatkową (wcale niebagatelną) jest fakt, iż Duda – ze swoją bardzo konkretną biografią i nieco obłym wizerunkiem – jest drogowskazem dla wszystkich młodszych oportunistów, którzy zastanawiają się, czy wybrać dzisiaj awans z legitymacją partyjną PiS, Solidarnej Polski, Porozumienia. Nawet gdyby oznaczało to faktyczne „stąpanie po trupach” politycznych czystek, a także akceptację dla łamania konstytucji, demolowania prawa, niszczenia rezerw rozwojowych Polski, wyprowadzania naszego kraju z UE. Biografia prezydenta pokazuje tym ludziom drogę i jej benefity.
Andrzej Duda przeszedł kiedyś płynnie z młodzieżówki Unii Wolności i innych środowisk krakowskiej inteligencji do Ministerstwa Sprawiedliwości, które w 2006 roku obsadzali właśnie Zbigniew Ziobro i Andrzej Kryże. Zapraszali tam młodych oportunistów i Duda to zaproszenie przyjął, został na samym wstępie podsekretarzem stanu i nigdy tego nie żałował.
Pozostawiał za sobą polityczny i społeczny obóz, który przestawał być lewarem kariery, a wybierał stanowiska i awans (co z tego, że pod zupełnie innym sztandarem). Opłaciło się? Opłaciło. Na końcu tej drogi była prezydentura.
Z perspektywy własnej biografii Andrzej Duda może zatem wiarygodnie apelować „chodźcie z nami!”. Adresując się do młodzieży z prowincji, młodzieży ze społecznych dołów, młodzieży mającej poczucie zablokowanego awansu, dla której sztandar ideowy jest tak naprawdę nieważny, tak jak w kluczowym momencie życia i kariery okazał się nieważny dla Andrzeja Dudy, natomiast ustawienie się w życiu – jak najbardziej. Ja nie mam nic przeciwko ustawianiu się w życiu, problem polega raczej na tym, czy jest to awans „merytokratyczny” (czyli będący nagrodą za naukę, pracę, podejmowanie biznesowego ryzyka), czy też awans za wzięcie legitymacji partyjnej, który mieliśmy w początkach PRL i mamy w początkach państwa PiS.
Kłopot w tym, że popularność awansu z legitymacją partyjną w państwach autorytarnych czy totalitarnych jest wprost proporcjonalna do poziomu blokad awansu społecznego, jakie istniały wcześniej, w ustrojach, państwach i społeczeństwach przez te autorytaryzmy czy totalitaryzmy niszczonych. Tak było przy przejściu pomiędzy II RP i PRL-em. Tak również jest przy przejściu pomiędzy III RP i państwem PiS. Tam wszędzie, gdzie III RP nie otwierała ścieżek merytorycznego awansu pokoleniowego czy społecznego,
tam wszędzie, gdzie panowała zasada dynastyczna, a do awansu wystarczyło znane nazwisko politycznego, biznesowego czy nawet inteligenckiego ojca, matki, wuja, patrona… – tam również oferta awansu z legitymacją partyjną PiS-u okazała się atrakcyjna dla młodych, którzy nie mieli żadnego wpływowego politycznego czy inteligenckiego wujka. Nie zauważyli nawet różnicy, bo jej tak naprawdę nie było.
Weźmy choćby nazwisko – Bartoszewski. Władysław Bartoszewski był wielkim człowiekiem, który zasłużył na swoją pozycję, bo ją wypracował i wywalczył. Jego syn jest tylko nosicielem znanego nazwiska. A jednak Bartoszewskiego juniora Trzecia RP (a nawet Platforma Obywatelska) długo nosiła na rękach. Wierząc w „genealogię”, a nie w pracę, naukę, odwagę, ryzyko – czyli wartości mieszczańskie, które dla mieszczańskiej partii powinny się liczyć. Kiedy jednak PO nie mogło już nic dla niego zrobić, Bartoszewski junior wybrał inną lektykę i z niej zaatakował PO.
Także nazwisko Wałęsa nie gwarantowało w drugim pokoleniu takiego samego politycznego talentu czy wręcz wielkości, jaką było w pierwszym. Jest wiele innych politycznych czy inteligenckich dynastii III RP, które okazały się podobną porażką, ale nie będę już mnożył przykładów, bo nie chcę prowokować niepotrzebnych konfliktów we „własnym” – jakby nie było – obozie. Po prawej stronie nie było zresztą inaczej.
Młody Matthew Tyrmand poza nazwiskiem ojca nie reprezentuje niczego. Podobnie jak młody Dawid Wildstein (może dlatego obaj chłopcy od razu do siebie przylgnęli), który wszystkie wady swego ojca (przede wszystkim narcyzm i nabzdyczenie) zradykalizował i uwydatnił, ale wszystkie jego zalety (niezależność i realną odwagę) utracił.
Wszędzie tam, gdzie w III RP obowiązywała zasada awansu dynastycznego, młodzi ludzie nie należący do żadnej dynastii nie mają dzisiaj problemu z wybraniem awansu w zamian za wzięcie legitymacji rządzącej partii. I szczerze mówiąc, nie dziwię się im aż tak bardzo. Kiedy więc zastanawiamy się nad zupełnie z pozoru zaskakującą popularnością obłego, oportunistycznego, pozbawionego charyzmy oraz charakteru Andrzeja Dudy (i jego własnego niebywałego awansu) wśród prawicowej (i nie tylko) młodzieży, spróbujmy zrozumieć, że każda patologia liberalnej demokracji, każde zablokowanie ścieżek merytorycznego awansu społecznego i pokoleniowego otwiera drogę dla populistów takich jak Jarosław Kaczyński. Z ich całkowicie bolszewicką zasadą oferowania młodym ludziom znikąd, bez nazwisk, bez utytułowanych tatusiów czy mam, szybkiego awansu w zamian za wzięcie legitymacji rządzącej partii.
Jeśli w drugiej turze prezydenckich wyborów dojdzie zatem do starcia Trzaskowskiego z Dudą, muszą się zderzyć nie dwa dystynktywne i toksyczne dla Polski języki „resentymentalnego ludu” i „wyższościowych elit”.
Muszą się wówczas zderzyć dwie wizje awansu społecznego. PiS-owska (z legitymacją partyjną, ale żerująca na poczuciu faktycznie zablokowanych ścieżek pokoleniowego i społecznego awansu) oraz liberalna (proponująca przełamanie blokad społecznego i pokoleniowego awansu, ale nie za cenę wzięcia legitymacji tej czy innej partii władzy, ale poprzez systemową promocję nauki, pracy i biznesowego ryzyka).
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Rafał Trzaskowski, Fot. Flickr/PO, licencja Creative Commons