Klasyka polskiej prawicy to stadka efebów noszących teczki za Jarosławem Kaczyńskim i Markiem Jurkiem w korytarzach Nowogrodzkiej czy Sejmu. Wszyscy traktujący politykę w demokratycznym kraju jak zabawę w wojnę, zabawę w heroizm. Do tego podkreślanie swego uwielbienia dla „heroicznych militarnych cnót” przez ludzi, którzy nie weszliby bez windy na drugie piętro – pisze Cezary Michalski. Otóż jest się czego bać. Wszystkie autorytarne dyktatury nowoczesności były właśnie dyktaturami niedojrzałych chłopców, były „rewolucjami młodych”, „pokoleniowymi buntami” skierowanymi przeciwko „nudnym elitom dojrzałych mieszczan, którym wystarcza codzienność i praca”.

Janusz Gajos, człowiek bez cienia wątpliwości dojrzały, powiedział kiedyś w wywiadzie dla serwisu koduj24.pl, który przeprowadziła z nim Magda Jethon, znamienną uwagę na temat Jarosława Kaczyńskiego. Mądrzejszą i głębszą, niż wszystkie poświęcone Kaczyńskiemu sceny z filmu „Polityka” Patryka Vegi.

Gajos mówi: „W dzieciństwie bawiłem się ołowianymi żołnierzykami. Dziś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że spora grupa dorosłych ludzi zabawia się właśnie ołowianymi żołnierzykami w przekonaniu, że robi coś poważnego. Przyzna pani, że jest się czego bać. W latach 90. Teresa Torańska przeprowadziła wywiady z ludźmi z dawnej opozycji. Obejrzałem ten z Jarosławem Kaczyńskim. Na pytanie, kim chciałbyś być? – Jarosław Kaczyński odpowiedział, że chciałby być emerytowanym zbawcą narodu. Trafiłem na ten wywiad rok temu. Zacząłem się nad nim zastanawiać, odkładając wszystkie irytacje na bok. Chciałem zrozumieć, co miało znaczyć stwierdzenie »emerytowanym« i dlaczego takim właśnie zbawcą chciałby być? Dlaczego 45-letni, dojrzały mężczyzna poważnie mówił o takim akurat marzeniu. Czyżby chciał być zbawcą bez względu na wszystko i za wszelką cenę?

Nagle zobaczyłem w wyobraźni 60-letniego chłopca, który realizuje to swoje marzenie. Ratuje z opresji jakąś wyimaginowaną księżniczkę i zaraz potem w papierowej koronie z drewnianym mieczem u boku oddala się w jakiś czarodziejski tylko jemu znany świat. Od tego czasu zacząłem się naprawdę bać”.

Każdy, kto obserwował polską prawicę od lat 90., wie, że była zbudowana na „charyzmatycznych”, choć trochę niedojrzałych starszych „chłopcach-mężczyznach”, których otaczały gromady zafascynowanych nimi młodszych chłopców, chłopców po prostu (harcerzy z ZHR, działaczy młodzieżowych organizacji podziemnych z końca lat 80., zatrzymanych w procesie dojrzewania, mających problemy z kobietami, z bardzo specyficzną, pokręconą seksualnością).

Reklama

Klasyka polskiej prawicy to stadka efebów noszących teczki za Jarosławem Kaczyńskim i Markiem Jurkiem w korytarzach Nowogrodzkiej czy Sejmu. Wszyscy traktujący politykę w demokratycznym kraju jak zabawę w wojnę, zabawę w heroizm. Do tego podkreślanie swego uwielbienia dla „heroicznych militarnych cnót” przez ludzi, którzy nie weszliby bez windy na drugie piętro.

Klasycznymi reprezentantami tego typu byli Jan Dziedziczak, Mateusz Morawiecki (tylko że on wcześniej nosił teczkę za Tuskiem), „chłopięce” otoczenie Antoniego Macierewicza (od czasów „zespołu teczkowego” z wiosny 1992 roku), „chłopcy” z Ligi Republikańskiej. Wszyscy albo bez kobiet, nieumiejący żyć z kobietami, a jeśli nawet żonaci, to ukrywający swoje żony na cały tydzień w domkach pod miastem, ażeby samemu, bez jakiegokolwiek genderowego skrępowania, uczestniczyć w zabawach zarezerwowanych wyłącznie dla chłopców.

W uszach brzmią mi jeszcze słowa prawicowego dziennikarza z pewnej dużej gazety mówiącego mi z zachwytem w dniu zaprzysiężenia nowego PiS-owskiego premiera, który zastąpił nielubianą przez Kaczyńskiego Beatę Szydło: „Morawiecki to strzał w dziesiątkę Prezesa, liberałowie nikogo takiego nie mają, każda matka chciałaby go mieć za zięcia, jest taki niewinny, taki chłopięcy”.

Ludzie, którzy pracowali z Morawieckim w Radzie Gospodarczej przy Tusku, wspominali go jako pragmatyka, bliskiego nawet cynizmu w różnych doraźnych analizach i kwestiach interesów, szczególnie kiedy chodziło o jego własne interesy, jednak z pewną „słabością”, która ich śmieszyła. Ożywiał się wyłącznie przy tematach „naruszania godności Polaków”, „konieczności bronienia dobrego imienia Polski”, „polskich obozów…”. Donald Tusk i Jan Krzysztof Bielecki uważali to za nieszkodliwe dziwactwo, nieistotną śmiesznostkę. Raczej się mylili. Kiedy Morawiecki zaczynał mówić o „podeptanej godności”, zainteresowanie Tuska gasło, a sam Morawiecki – przy całym swoim „chłopięctwie” mający też instynkt rasowego oportunisty – temat „godności” natychmiast zostawiał w spokoju.

W Radzie Gospodarczej żartowano sobie trochę z tego, że każdego roku, 1 sierpnia, Mateusz Morawiecki rozpoczynał trwającą 63 dni abstynencję od alkoholu, która miała upamiętniać Powstanie Warszawskie. To nie była śmiesznostka, tylko istotna cecha charakteru, tłumacząca wiele. Ta abstynencja Morawieckiego w zastępstwie prawdziwego heroizmu, w czasie, kiedy przyszły premier gromadził wraz z żoną miliony dzięki najbardziej smętnym i odczarowanym spekulacjom, to jak tatuowanie sobie przez chłopców-harcerzy, chłopców-narodowców, chłopców należących do kibolskich wspólnot – husarza na bicepsie czy małego powstańca na torsie. Znak rozpoznawczy niedojrzałości.

Niezrozumienie przez zatrzymanego w dojrzewaniu Mateusza Morawieckiego, że większy hołd powstańcom warszawskim oddawał budując dzięki zachodniemu kapitałowi w BZWBK silne instytucje finansowe w Polsce, a nawet doradzając Tuskowi, niż szukając sobie sztucznego chłopięcego wzmocnienia, nienaturalnej przyjemności.

Jednak dla „chłopca” praca, codzienność, budowanie cywilnego społeczeństwa i państwa… to zajęcia wysoce niewystarczające, nudne, za mało „baśniowe”. Pozostaje konieczność dodatkowego „chłopięcego wzmocnienia”, „misji”, „ratowania uwięzionej księżniczki”. A takie potrzeby umie w polskiej polityce zaspokajać wyłącznie Jarosław Kaczyński.

Kaczyński wyczuwa niedojrzałość bez pudła. Sam utknąwszy w niedojrzałości posiada nieodpartą charyzmę w oczach innych „chłopców”, czyli tej części polskich mężczyzn, która została zatrzymana w procesie dojrzewania. Szyderstwa z Kaczyńskiego – „brak konta w banku, brak prawa jazdy, brak żony i dzieci” – czasami brutalnie i nieuczciwie pokazywały jednak jego jedyną istotną skazę: głęboką niedojrzałość, brak zakorzenienia w życiu ludzi dorosłych. Sam zatrzymany w niedojrzałości, fantazjujący na temat wielkości i misji, wiecznie wymyślający „plany” (Jadwiga Staniszkis, która jeździła z Kaczyńskim w latach 70. na zajęcia w białostockiej filii Uniwersytetu Warszawskiego, wspominała, że przyszły „emerytowany zbawca narodu” potrafił wtedy całymi godzinami fantazjować na temat geopolityki na poziomie Ignacego Rzeckiego z „Lalki” Prusa).

Jako człowiek ukrywający w sobie niedojrzałego chłopca Kaczyński wyczuwa niedojrzałość i chłopięcość u innych. I podporządkowuje sobie innych chłopców, czarując ich swoją „charyzmą”, w którą nie potrafią uwierzyć ludzie dojrzali, ponieważ do nich ona naprawdę nie przemawia.

Psychologia wkracza do polityki

Dlaczego jednak Janusz Gajos mówi w tamtym wywiadzie, że boi się polityki uprawianej przez „chłopców”? Otóż jest się czego bać. Wszystkie autorytarne dyktatury nowoczesności były właśnie dyktaturami niedojrzałych chłopców, były „rewolucjami młodych”, „pokoleniowymi buntami” skierowanymi przeciwko „nudnym elitom dojrzałych mieszczan, którym wystarcza codzienność i praca”.

Nie przypadkiem hymnem ludzi Mussoliniego było: „Giovinezza, Giovinezza, primavera di bellezza” („Młodość, młodość, wiosna piękności”). Mocno dziwaczny, ale bardzo symptomatyczny hymn faszystowskiego puczu.

A Tomasz Mann dał niezrównany portret innego niedojrzałego przywódcy „rewolucji młodych” w tekście „Brat Hitler” z 1939 roku. „Ten człowiek to katastrofa; ale to jeszcze nie powód, żeby go nie uważać za interesujący charakter i los ludzki. To że tak się dzieje, iż jakaś niezgłębiona uraza, gdzieś głęboko ropiejąca żądza zemsty tego niewydarzonego, wielokrotnie zawiedzionego beztalencia, niesłychanie leniwego, niezdatnego do żadnej pracy, wiecznie poszukującego azylu włóczęgi i nieuznawanego ćwierć artysty, człowieka, któremu nic się nie udawało, zbiega się z kompleksem niższości pobitego narodu, który nie wie, co właściwie począć ze swoją klęską, i ciągle tylko coś knuje, żeby odzyskać „honor”; to, że tak się dzieje, iż on, który niczego się nie nauczył i z jakiejś niczym nie uzasadnionej, zawziętej pychy nigdy niczego nie chciał się nauczyć, który nie ma także żadnych umiejętności czysto technicznych ani nie potrafi wykazać się fizycznie, co mężczyźni na ogół potrafią, nie umie jeździć konno, ani prowadzić samochodu czy samolotu, ani nawet spłodzić dziecka, wyrabia w sobie tylko to jedno, co jest niezbędne, żeby mu się to wszystko zbiegało w jeden związek: tę niezmiernie poślednią, ale mającą taki wpływ na masy elokwencję, to trywialnie histeryczne i komedianckie narzędzie, którym ryje w ranie narodu, wzrusza go głoszeniem jego urażonej wielkości, tumani obietnicami i robi sobie z narodowego kompleksu wehikuł dla swojej wielkości, swego awansu na wprost bajeczne wyżyny, wehikuł, który go wiezie do nieograniczonej władzy, do niesamowitej satysfakcji…”.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika “Newsweek”


Zdjęcie główne: Pieter Bruegel (starszy) “Zabawy dziecięce”, Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu

Reklama