Chciałbym, aby młodzi dobrze zapamiętali, że nikt za nich nie upilnuje demokracji. Gdy nie ma oporu, to można łatwo ją zabrać, a wówczas to nowe pokolenie, jak kiedyś moje, będzie musiało – nie daj Boże – walczyć. Ja mam za sobą 11 lat opozycyjnego działania i życia w podziemiu, aresztów, więzienia, wielu moich przyjaciół również. Pamiętajmy, że to zawsze może wrócić, jeżeli młode pokolenie nie będzie pilnować demokracji i idei demokratycznego państwa prawnego – przestrzega w 40. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego były opozycjonista Zbigniew Janas

JUSTYNA KOĆ: Jak pamięta pan 13 grudnia sprzed 40 lat?

ZBIGNIEW JANAS: Oczywiście to są historie, których nie można zapomnieć, bo to były dramatyczne wydarzenia. Przed północą skończyły się obrady Komisji Krajowej w słynnej sali BHP, gdzie później podpisane zostały porozumienia sierpniowe. Ja byłem zresztą w tej sali zarówno 31 sierpnia, jak i 12 grudnia, gdzie przed północą wychodziłem z sali. Wtedy ta wielka nadzieja została zniszczona, choć nie do końca. Struktury „Solidarności” zostały zniszczone, ale nie ludzie. Nie wszyscy, choć wielu się przestraszyło i wycofało.

Ja nigdy nie nosiłem w sobie żalu, że ludzie się wtedy bali, znikali do swoich spraw, bo konspiracja i ukrywanie się w podziemiu nigdy nie jest dla wszystkich. Tym bardziej jestem dumny, że mi było to dane, że nigdy się nie poddałem i nie wyjechałem z Polski.

Co ciekawe, o ile 13 grudnia o północy zszedłem do podziemia, to wyszedłem z niego już po 4 czerwca, ponieważ ostatnie nielegalne spotkanie miałem z Havlem i moimi przyjaciółmi z Czechosłowacji w górach. Ja już byłem wówczas posłem, ale tylko w Polsce doszło do zmian, a nasi przyjaciele jeszcze tego nie mieli. Czuliśmy się zobowiązani, aby im pomagać.

Reklama

Wracając do 13 grudnia, to z sali BHP wychodziliśmy wówczas we trzech – ja, Zbigniew Bujak i Lech Wałęsa. Odprowadzaliśmy Wałęsę do samochodu, Fiata 125p, a on nas ostrzegał – uważajcie Zbyszki, bo coś się dzieje, ale jeszcze nic nie było widać, choć już wtedy wyłączone były teleksy. W ciągu godziny od naszego rozstania już wiedzieliśmy, że Wałęsa został aresztowany, przyjechał jego kierowca do hotelu Monopol, gdzie poszliśmy dowiedzieć się o naszych przyjaciół, o Janusza Onyszkiewicza, Joasię Onyszkiewicz, i to od niej dowiedzieliśmy się, że Janusz został wyprowadzony w kajdankach.

Wtedy już wiedzieliśmy, że musimy się zacząć ukrywać, chwilę później na stacji spotkaliśmy Jurka Borowczaka, który też już się ukrywał i we trzech w nocy próbowaliśmy się gdzieś umieścić. Nie było to proste, ale udało się nam i na całe lata zeszliśmy do podziemia odbudowywać strukturę „Solidarności”.

Skończył się tzw. karnawał „Solidarności”, zaczęły mroczne czasy?
Łatwo nie było, ludzie upadali na duchu, wycofywali się. Jednak tacy jak my i wielu naszych przyjaciół nie poddali się, zatem chyba możemy być dumni.

Mieliście jakąkolwiek nadzieję na zmianę?
W grudniu na początku to nie było czasu się zastanawiać. Nie wiedzieliśmy oczywiście, jak to dalej pójdzie, czy nie będzie scenariusza podobnego do wydarzeń z kopalni „Wujek”. Były też traumatyczne momenty, rozbijano strajki, w Ursusie SKOT-y otoczyły zakład, a pan Dziewulski ze swoją organizacją terrorystyczną rozbijał strajk. W sumie to

możemy być dumni, że do naszego strajku aż antyterrorystów musieli wołać.

Do dzisiaj niektórzy koledzy się śmieją, jak to wspominają, jak skakali po maszynach w Ursusie jak małpy z kałachami. Podejrzewam, że musieli im naopowiadać nie wiadomo co, a tam przecież w połowie były kobiety, robotnicy, na pewno nie terroryści. Bardzo szybko rzeczywiście strajki zostały stłumione, poza kopalniami, gdzie ludzie zamykali się na dole, jak w kopalni „Piast”, i władza, milicja nie miała jak do nich dotrzeć. Pokazali nam wszystkim wtedy determinację, że trzeba dalej walczyć, że skończył się pewien etap i zaczął się nowy, w którym musieliśmy trwać.

Pamięta pan tamte idee, które wam przyświecały?
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że po karnawale, kiedy wydawało się, że siła jest ogromna, nie mogliśmy mieć już złudzeń. Wiadomo było, że gdy komuniści uderzą, wejdą wojska sowieckie, to z tego ruchu pokojowego nic nie zostanie, bo z czym mielibyśmy iść na dywizje sowieckie, polskie, na ubeków, milicjantów, ZOMO itd. „Solidarność” była ruchem pokojowym, zresztą chyba jednym z najwspanialszych w historii, bo właśnie pokojowo zdelegalizowany związek zawodowy przeprowadził nas poprzez te najtrudniejsze momenty i doprowadził do zmiany.

Jak pan przeżył tamte czasy?
Ukrywała mnie pani Wanda Traczyk-Stawska! Zresztą ostatnio, po 40 latach, byłem u niej w domku w Międzylesiu. Pamiętam, że pani Wanda miała wtedy piękną Bernardynkę, która była niczym mama dla kota. Dostałem takie zdjęcie od pani Wandy na pamiątkę. Sama mówiła mi zawsze, że ich walka o wolność została utopiona w krwi zniszczonego miasta i że jest dumna bardzo z nas, że

doprowadziliśmy bez rozlewu krwi do zmiany i demokracji, i to nie tylko w Polsce. Jak się słyszy takie słowa od tak dzielnego żołnierza, to można poczuć prawdziwa dumę.

Ciekawe, że na moim liście gończym i liście Zbyszka Bujaka było napisane „wysportowani”, więc żeby uważać przy zatrzymaniu nas, bo ja trenowałem sztuki walki, Zbyszek był komandosem, więc można powiedzieć, że byliśmy w jakiś sposób przygotowani do walki, nawet tej fizycznej, natomiast pilnowaliśmy bardzo, aby nie rodziły się pomysły na próbę siłowego załatwiania spraw, uzbrajania się, strzelania. My wiedzieliśmy, że takie działania nie przyniosą zwycięstwa, a nasi przyjaciele z Zachodu mogliby się od nas odsunąć. Prowadziliśmy ruch pokojowo, nasi przyjaciele zawsze nas wspierali i wspólnie udało nam się doprowadzić do przełomu i zmian.

Jak dziś pan widzi wiceministra Mejzę i jemu podobnych w rządzie, to nie myśli pan, że „nie o taką demokrację walczyliśmy”?
Często to słyszę, ale ja tak nie myślę. Ja miałem to szczęście, że byłem posłem w najtrudniejszym, ale i w najwspanialszym momencie, kiedy naprawdę wszystko zmienialiśmy. Wzięliśmy na siebie też całe odium złości, bo to był bardzo ciężki czas. Polska była kompletnym bankrutem, nic nie działało. Zresztą chyba właśnie ten totalny rozkład, że już nic nie działało, spowodował, że komuniści byli gotowi rozmawiać. Pamiętam do dziś, jak aresztowali mnie w Ursusie w czasie strajku i wieźli mnie samochodem, który nie miał właściwie amortyzatorów i prawie mieliśmy wypadek. Próbowali połączyć się przez radio z komisariatem, ono też nie działało, a na koniec okazało się, że nawet kajdanki, które mi założyli, nie działały i esbek, który próbował mnie rozkuć, nie mógł przekręcić kluczyka. Można powiedzieć, że to była kwintesencja tamtego systemu.

Co do Mejzy i jemu podobnych, to wydaje mi się, że tacy zawsze się trafiali, nawet w naszym środowisku, także takie niezbyt ładne zachowania, mówiąc delikatnie, się zdarzały, ale to jest odpowiedzialność tych ludzi i ich szefów. Za Mejzę odpowiada PiS, premier Morawiecki, Jarosław Kaczyński. To coś mówi o tych politykach, niestety też o społeczeństwie.

Zawsze byli tchórze, donosiciele, ale i byli dzielni ludzie, przyzwoici. Tak to jest w społeczeństwie i nie ma się co obrażać. Trzeba tylko tak zrobić, żeby polityka była ładniejsza, niż brzydsza, trzeba rozliczać, bo politycy to nie święci i trzeba im patrzeć na ręce, i tyle.

Teraz nowe pokolenie musi wziąć odpowiedzialność. My, starzy, możemy mówić, prosić, uświadamiać, ale moje pokolenie raczej się wycofuje z bezpośredniego działania. Chciałbym, aby młodzi dobrze zapamiętali, że nikt za nich nie upilnuje demokracji. Gdy nie ma oporu, to można łatwo ją zabrać, a wówczas to nowe pokolenie, jak kiedyś moje, będzie musiało – nie daj Boże – walczyć. Ja mam za sobą 11 lat opozycyjnego działania, życia w podziemiu, aresztów, więzienia, wielu moich przyjaciół również. Pamiętajmy, że to zawsze może wrócić, jeżeli młode pokolenie nie będzie pilnować demokracji i idei demokratycznego państwa prawnego.


Zdjęcie główne: Zbigniew Janas, Fot. Facebook/Festiwal Teatralny Bez Granic

Reklama