Mimo że John le Carré nigdy nie napisał powieści o Polsce (choć Polacy pojawiają się w jego powieściach często, zazwyczaj w raczej nieprzychylnych kontekstach), zastosowanie jego diagnoz dotyczących „peryferiów globalizacji” (Ameryki Łacińskiej, Afryki, Azji) do naszego kraju dałoby bardzo ciekawe efekty – pisze Cezary Michalski, wspominając zmarłego pisarza
12 grudnia zmarł John le Carré. I to była największa strata tego roku w kategorii kultury – zarazem wysokiej, jak i popularnej. Wraz z jego śmiercią w życiu każdego czytelnika, który w ciągu paru ostatnich dekad przyzwyczaił się czekać dwa, maksymalnie trzy lata, aż dobrze naoliwiony warsztat brytyjskiego pisarza wypuści kolejną powieść (ostatnia, „Agent Running in the Field”, ukazała się na rok przed śmiercią autora) pojawia się pustka. Szczególnie dotkliwa, skoro dwaj inni powieściopisarze, Michel Houellebecq i Wiktor Pielewin, również jedni z ostatnich, których interesowały idee i świat, zapadli się bezpowrotnie w swój – odpowiednio – zachodni i wschodni nihilizm.
Jak zostaje się literatem dzięki Kimowi Philby’emu
Zanim narodził się pisarski geniusz znany jako John le Carré, był po prostu David Cornwell, syn oszusta finansowego Ronalda Cornwella z londyńskiego City (tatuś pojawi się w powieści „Single&Single” z 1999 roku jako ojciec głównego bohatera, brytyjski finansista piorący sowieckie, a po upadku Muru rosyjskie mafijne pieniądze i wciągający syna w tajniki ryzykownej współpracy z inwestorami „przybyłymi z zimna” lub choćby z radzieckiego Kaukazu w czasach pieriestrojki). Matka małego Cornwella,
nie mogąc znieść rytmu życia punktowanego bankructwami, wyrokami za oszustwo i zwyczajnym prywatnym sadyzmem, porzuca rodzinę, kiedy przyszły literacki geniusz ma zaledwie pięć lat.
Ojciec małego Cornwella może jest oszustem i może od czasu do czasu ogłasza bankructwo, ale zapewnia synowi doskonałe wykształcenie w całym łańcuchu bardzo drogich angielskich „publicznych”, czyli wedle tamtejszej paradoksalnej nomenklatury w istocie prywatnych ekskluzywnych szkół. David Cornwell już zostałby poczciwym angielskim belfrem, kończąc prestiżowy Lincoln College w Oxfordzie i rozpoczynając pracę nauczyciela „współczesnych języków obcych” w Eton, kiedy jego lingwistyczne talenty zostają zauważone przez Rząd Jej Królewskiej Mości. Zostaje brytyjskim dyplomatą, co jest tylko przykrywką dla pracy w wywiadzie zagranicznym MI6. Przez parę lat David Cornwell, czyli przyszły mistrz pióra John le Carré, pracując oficjalnie jako dyplomata na placówkach w Niemczech podzielonych Murem tak naprawdę prowadzi brytyjskich szpiegów po stronie zachodniej i wschodniej, opiniuje szpiegowskie raporty i propozycje ucieczki na Zachód wschodnioeuropejskich agentów, uczonych, urzędników państwowych.
Jego świetnie się zapowiadającą szpiegowską karierę zakończył sam słynny Kim Philby, który, zwerbowany przez Rosjan jeszcze w okresie studiów na Cambrige, będzie dla nich pracował przez dwie dekady jako najsłynniejszy i najbardziej efektywny „kret” w brytyjskim wywiadzie. Philby ucieka do ZSRR wywożąc ze sobą wiedzę na temat MI6, w tym także informacje o „drugim etacie” Davida Cornwella i „paląc” w ten sposób na zawsze jego dyplomatyczną przykrywkę. Cornwell może spędzić resztę życia za biurkiem w Anglii, ale jakoś mu się to nie uśmiecha.
Zrywa z państwową posadą i zaczyna pisać swoje powieści szpiegowskie, przyjmując pseudonim pisarski Johna Le Carré.
W jednej ze swoich powieści („Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”, 1974) le Carré opisze także „sprawę Philby’ego”, nieudolne śledztwo prowadzone przez brytyjskie kontrwywiad, zakończone ucieczką „kreta”, której Brytyjczycy nie tylko nie przeciwdziałają, ale przyjmują ją z ulgą. W jednym ze swoich późnych wywiadów, już jako nieco zgorzkniały, choć nadal energiczny starzec, le Carré powie, że kiedy osobiście poznał Philby’ego na przełomie lat 50. i 60., słynny superszpieg (szczycący się w dodatku ideowymi motywacjami swej współpracy z Moskwą) wzbudził w nim tak mało zaufania, że „nie powierzyłby mu nawet swojego kota na weekend”.
Brytyjski wywiad powierzył Philby’emu zadanie o wiele bardziej odpowiedzialne. Jako organizator brytyjskiej siatki wywiadowczej na Wschodzie nawiązał on tuż po wojnie kontakty z całym antykomunistycznym podziemiem w Polsce i Krajach Bałtyckich, wydając potem Polaków i Bałtów swym prawdziwym szefom, a w raportach dla Rosjan domagając się wręcz „fizycznej likwidacji zdrajców”.
Pieniądz pokonuje demokrację
Polscy (ale także światowi) fani Johna le Carré podzielili się na dwie kategorie. Pierwsza to miłośnicy jego powieści szpiegowskich z okresu zimnej wojny. Wielu z nich wciąż lubiło „tamtego Johna le Carré”, bo wciąż usiłowali żyć w tamtym świecie, w świecie prostszych podziałów, wciąż tropiąc szpiegów, „którzy przybyli ze śmiertelnego zimna”, podstawiając pod tamto „imperium zła” wciąż nowe ideologiczne i geopolityczne tożsamości. Trudno się dziwić, że ta kategoria fanów Johna le Carré często nie lubiła jego książek powstałych po roku 1989 („nie lubiła” to mało powiedziane,
uważała bardzo często, że Le Carré po roku 1989 „zdradził”, stał się „lewakiem”, co nie było prawdą).
Druga kategoria jego czytelników zdecydowanie wolała Johna le Carré postzimnowojennego (choć i jego powieści zimnowojennych nie czytała tak jednoznacznie, jak ich tradycyjni wielbiciele), który od roku 1989 konsekwentnie opisywał zupełnie inny świat, bardziej nam współczesny świat rynkowej globalizacji, który próbował być politycznie jednobiegunowy, dopóki Ameryka nie dostała w nim zadyszki jako jedyne światowe supermocarstwo. I zanim nie stała się (wraz z „młodszym kuzynem”, czyli Wielką Brytanią) coraz bardziej bezbronnym żerowiskiem dla nowych drapieżników – Chin i Putinowskiej Rosji (w swoich późnych powieściach le Carré opisuje, jak pieniądze globalizacji wydrążają „zwycięskie zachodnie demokracje”).
Począwszy od „Nocnego portiera” (1991), poprzez „Zdrajcę w naszym typie” (2010), skończywszy na ostatniej powieści „Agent Running in the Field” (2019) le Carré bez sentymentów opisuje proces, w wyniku którego brytyjski wywiad po upadku Muru szybko się „sprywatyzował”. Stał się „wywiadem gospodarczym” pracującym chętniej i z nieporównanie większą wydajnością dla brytyjskich korporacji, niż dla brytyjskiego państwa.
W jednej z rozmów pochodzących z tego późnego okresu swojej twórczości Le Carré powie, że „w imię interesu akcjonariuszy robi się dziś na świecie rzeczy potworniejsze, niż kiedyś robiono w imię Boga”.
Le Carré, który zawsze szczycił się swoimi kompetencjami i swoim researchem, przy okazji promocji „Zdrajcy w naszym typie” (jej zbiorowym bohaterem jest zachodni bank piorący rosyjskie pieniądze) powiedział, że zbierając do niej materiały wraz ze współpracownikami sprawdzał szczelność i „etyczność” brytyjskiego systemu bankowego. I po paru przeprowadzonych „doświadczeniach w terenie” może z ręką na sercu powiedzieć, że od poziomu 100 milionów dolarów wszelkie moralne blokady u brytyjskiego bankiera przestają istnieć.
Pieniądz bardzo długo wydawał się sojusznikiem zachodnich demokracji, John le Carré opisał proces, który sprawił, że pieniądz globalizacji zaczął demokracjom zagrażać. Zaledwie parę lat po ukazaniu się „Zdrajcy w naszym typie” zobaczyliśmy, jak znajdujący się poza jakąkolwiek polityczną kontrolą pieniądz globalizacji doprowadził do brexitu, a w Białym Domu osadził Donalda Trumpa.
„Tutaj jest Panama…”
To, co w centrum globalizacji – w londyńskim City, w nowojorskich czy waszyngtońskich siedzibach międzynarodowych korporacji – jest cynizmem sytych drapieżników, na peryferiach – w Panamie („Krawiec z Panamy”), Zairze („Pieśń misji”), Kenii („Wierny ogrodnik”), na Zakaukaziu („Singe&Single”) – staje się źródłem totalnego chaosu, w który pogrążają się rozmaite „upadłe państwa narodowe”.
Los peryferiów globalizacji to kolejny temat powieści Johna Le Carré powstających po upadku Muru.
Jedno z najlepszych dzieł z tego okresu to „Pieśń misji” (2006). Kluczem dobrej powieści jest sympatyczny bohater, z którym czytelnik się utożsamia, którego nadziejom kibicuje, a jego utracone złudzenia opłakuje rzęsiście. Le Carré nie ma żadnych problemów z wyciąganiem takich bohaterów z kapelusza, jak królików, całymi stadami.
Jednak Bruno Salvador z „Pieśni misji” to jeden z najsympatyczniejszych. Jest dzieckiem zaglądającego do kieliszka irlandzkiego misjonarza katolickiego i „nawracanej” przez niego zairskiej dziewczyny. Wychowany przez dom zakonny i wpuszczony w życie Londynu, Bruno Salvador staje się wziętym tłumaczem pracującym także dla brytyjskiego wywiadu. Dzięki swemu pochodzeniu, a także kompetentnej opiece ze strony zakonnych braci, zna świetnie parę języków zachodnich, a także najważniejsze języki plemienne pogranicza Zairu i Rwandy.
Bohater powieści żeni się nawet z Angielką z klasy średniej, ale jest to małżeństwo udane tylko jako symbol jego społecznego awansu. Będąc ewidentnym mezaliansem, pozostaje wyraźnie niespełnione zarówno emocjonalnie, jak też seksualnie. Salvador szczęście osobiste znajdzie dopiero w związku z zairską dziewczyną pracującą jako pielęgniarka w londyńskim szpitalu, gdzie czuwa u wezgłowia kongijskiego polityka, dla którego nasz bohater pracuje jako tłumacz, żeby zostać następnie „wypożyczonym” przez brytyjski wywiad prywatnej korporacji przygotowującej wielką pokojową konferencję z udziałem „politycznych liderów” mordujących się wzajemnie kongijskich i rwandyjskich plemion.
Miłująca pokój korporacja chce przy tej okazji uzyskać wyłączność na eksploatację cennych kongijskich surowców.
Na miejscu Salvador dowiaduje się, że będzie dla Anglików tłumaczył nie tylko oficjalną część konferencji, ale także nagrania z podsłuchów zamontowanych w pokojach, gdzie kongijscy politycy i watażkowie przygotowują negocjacyjne strategie. Dochodzi do konfliktu lojalności, Salvador buntuje się przeciwko pracodawcom, a rzecz cała kończy się tak rzadkim u Johna le Carré happy endem (choć oczywiście wyłącznie w wymiarze prywatnym). Salvador ucieka z kongijską pielęgniarką, aby razem z nią żyć szczęśliwie i długo. To rzadki promyk światła w mrocznym świecie późnych powieści Johna le Carré.
Mimo że le Carré nigdy nie napisał powieści o Polsce (choć Polacy pojawiają się w jego powieściach często, zazwyczaj w raczej nieprzychylnych kontekstach), zastosowanie jego diagnoz dotyczących „peryferiów globalizacji” (Ameryki Łacińskiej, Afryki, Azji) do naszego kraju dałoby bardzo ciekawe efekty.
W „Krawcu z Panamy” (1996) nasz skłonny do czarnowidztwa autor ukazuje dzień dzisiejszy małego latynoskiego kraiku, wiecznie „powstającego z kolan”, tyle że z zanikającym państwem i skorumpowaną sferą publiczną.
Amerykanie usunęli Noriegę i „odbudowali panamską demokrację”, jednak do stabilnego zarządzania tym mało istotnym ogryzkiem państwa przytwierdzonym do bardzo ważnego Kanału Panamskiego wykorzystują oportunistyczne kadry dawnej Noriegowskiej nomenklatury. Zamiast „prywatyzowania funduszy publicznych” (jak w Polsce, nie tylko pod rządami PiS) podstawowym źródłem „akumulacji pierwotnej kapitału” jest narkobiznes, jednak inne parametry opisywanej rzeczywistości bardzo przypominają kraj nad Wisłą.
Zdanie, które za chwilę zacytuję, pochodzi z rozmowy prowadzonej przez dwu sympatyków dawnej antynoriegowskiej „opozycji demokratycznej”. Obaj wierzyli w cywilizacyjne i moralne odrodzenie swej ojczyzny po upadku narkotykowego barona, ale po jakimś czasie ich wiara osłabła. Jeden z nich mówi do drugiego sentencjonalnie:
„To jest Panama, tutaj każdy dobry uczynek zostanie ukarany”.
Ten aforyzm pasuje do każdego peryferyjnego kraju, gdzie silni politycy i reformatorzy z wizją (o ile w ogóle tacy się pojawią) zostaną złamani, skompromitowani, zniszczeni – przez „obce potęgi”, ale jeszcze bardziej przez własnych rodaków.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: John le Carré, Fot. Wikimedia Commons/German Embassy London, licencja Creative Commons