Na początku lat dziewięćdziesiątych polska inteligencja wcisnęła swój etos w elegancki pokrowiec i powiesiła w szafie. Uznała, że po zmianie ustroju i wprowadzeniu wolnego rynku historia się skończyła i czas przerodzić się w klasę średnią, zamienić wełnianą marynarkę z łatami na łokciach, golf i dżinsy na garnitur i krawat. Po trzydziestu latach przyszedł czas na odkurzenie pokrowca – pisze Piotr Gajdziński

I to na szybkie odkurzenie, inaczej Polska zginie. Całkiem zwyczajnie wyparuje. Prowadzące do tego drogi mogą być różne, choć wielu ta teza może się wydawać absurdalna. Bo historia wcale się nie skończyła. Przeciwnie, uczepiła się spłoszonego rumaka i niczym jeździec bez głowy galopuje w nieznanym kierunku. Być może inteligencki etos nie jest już w stanie go zatrzymać, ale nic innego i nikt inny nie jest w stanie nad tą galopadą zapanować. Przed zbyt wieloma zagrożeniami obecnie stoimy, aby mogło sobie z nimi poradzić społeczeństwo skrajnie podzielone, słabo wyedukowane i nieustannie żywiące się mitami.

BĘDZIE WOJNA?

Zagrożeń jest cała masa, jedno poważniejsze od drugiego. Nie chodzi tylko o wojnę, której wybuchu po ponad 74 latach pokoju niewielu jest w stanie sobie wyobrazić. Tyle że ten pokój – jeśli nie liczyć Bałkanów i wschodniej Ukrainy – od 74 lat trwa jedynie w Europie, na kontynencie północnoamerykańskim oraz w Australii. Mieszkańcy innych regionów nie doświadczyli takiego szczęścia. Wojny toczyły się lub toczą nadal w Afryce, Azji, Ameryce Południowej. I wcale nie jest pewne, że wiecznie będą się zatrzymywały u bram Gibraltaru, na linii brzegowej Bosforu lub na Bugu. Nie będą. Żołnierze rosyjskiego Specnazu „zajrzeli” niedawno do Szwecji, urządzając tam sobie grę wojenną, rosyjskie bombowce zrzucają bomby w Syrii, specjalny oddział najemników („zielonych ludzików”) operuje w Libii, trwa wojna w Donbasie, ledwie kilkaset 1500 kilometrów od granic Polski i NATO. Iran na powrót uruchamia wirówki do wzbogacania uranu, Chińczycy zbroją się na potęgę – tylko w 2015 roku wydały wydali na ten cel 250 miliardów dolarów. Zresztą wzrost wydatków na zbrojenia nie dotyczy tylko Państwa Środka, bo według Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) w ubiegłym roku świat wydał na zbrojenia 1,1 biliona dolarów, najwięcej od zimnowojennego roku 1988.

Reklama

Chiny napadną na Polskę? Oczywiście nie. Ale już wcale nietrudno wyobrazić sobie konflikt na Pacyfiku między Chinami i Stanami Zjednoczonymi.

Polska jest członkiem NATO i artykuł piąty Sojuszu zobowiązuje nas do udzielenia pomocy każdemu napadniętemu państwu, tego najważniejszego i najsilniejszego nie wykluczając. A wojny mają to do siebie, że są niekontrolowalne. Ograniczony konflikt zbrojny na Oceanie Spokojnym może się rozlać na cały świat, także na Polskę, choć przecież „nasza chata z kraja”. A niemało jest też bliższych zagrożeń. Wojna może zostać wyeksportowana do Europy z południa, wraz z arabskimi emigrantami, może wreszcie – w dobie narastających populizmów na Starym Kontynencie i dezintegracji Unii Europejskiej jest to coraz mniej nieprawdopodobne – wybuchnąć w Europie.

Wojenne scenariusze nie są oczywiście przesądzone. Po 1945 roku świat już kilka razy znajdował się bliżej wojny niż u progu trzeciego dziesięciolecia XXI wieku i jakoś globalnego konfliktu udało się uniknąć. Tyle że tradycyjny konflikt zbrojny nie jest jedynym zagrożeniem, przed którym stoimy. Inne wydają się bardziej prawdopodobne, a może nawet nieuchronne – degradacja środowiska, zmiany klimatyczne, które przyniosą nieznaną dotąd falę migracji ludności, nasilające się rozwarstwienie społeczne i ekonomiczne, postępująca „technizacja” naszego życia i wyrastający z niego populizm.

Co ma do tego spoczywający w pokrowcu etos polskiego inteligenta? Wszystko. Od początku swojego istnienia to bowiem inteligencja była spoiwem Polski, prawdziwym lepiszczem, które uchroniło Polaków od zagłady i przywróciło Polskę do życia.

INTELIGENCJA NA WOJNIE 

Inteligencja zaczęła się w Polsce kształtować w końcu XVIII wieku, za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, co było efektem sekularyzacji nauki oraz rozwoju warstwy urzędniczej. Tworzyli ją nauczyciele, osoby wykonujące wolny zawód, lekarze, szefowie manufaktur, wreszcie znajdujący się pod opieką króla i magnatów artyści, a z czasem również dziennikarze i literaci. Jej etos ukształtował się jednak później, po trzecim rozbiorze Polski w 1795 roku, w dużym stopniu na emigracji. Być może wyjątkowość polskiej inteligencji – a wyjątkowość tego zjawiska podkreślają nie tylko rodzimi socjologowie – nie byłaby możliwa, gdyby nie brak instytucjonalnych form życia społecznego pod zaborami, zlikwidowanych po powstaniu styczniowym. I gdyby nie to, że przyczyn upadku Rzeczpospolitej upatrywano przede wszystkim w tradycji szlacheckiej i romantycznej.

Zadaniem inteligencji było określenie zachowań pociągających za sobą wykluczenie ze wspólnoty narodowej, wyznaczenie granic kompromisu, ugody i zdrady. W sferze praktycznej inteligencja miała przeciwstawiać się germanizacji i rusyfikacji, oświecać lud i służyć mu w rekompensacie za wielowiekowe poddaństwo, zastępować polską szkołę na wszystkich poziomach, podejmować działalność społeczno-oświatową na prowincji, tworzyć sztukę zaangażowaną w służbie narodu, zakładać stowarzyszenia gospodarcze, popularyzować i adaptować zachodnioeuropejską myśl techniczną i prądy filozoficzne. Wszystkie te postulaty miały być realizowane w sytuacji wrogości lub w najlepszym razie obojętności obcych struktur państwowych – twierdzi w swojej pracy Inteligencja na rozdrożach 1864‒-1918 dr hab. Magdalena Micińska z Instytutu Historii PAN. W istocie więc głównym zadaniem polskiej inteligencji przed 1918 rokiem było tworzenie instytucjonalnych form życia społecznego we wrogim, zaborczym środowisku.

Choć polska tradycja romantyczna mówi o zrywie całego narodu przeciwko ciemiężycielom, to walka w czasie zaborów o polską szkołę i polskie nauczanie, a także ograniczony, ale jednak, polski samorząd były dziełem inteligencji. To ona, i właściwie tylko ona, formułowała postulaty wolnego państwa i była fundamentem ruchu niepodległościowego, który w 1918 roku, wykorzystując sprzyjającą sytuację międzynarodowej międzynarodową, doprowadził do odrodzenia Rzeczpospolitej.

Potwierdzają to wspomnienia legionistów Piłsudskiego o tym, jak niechętnie byli przyjmowani przez polską prowincję. A także relacja Wincentego Witosa o jego peregrynacjach po wschodnich regionach Rzeczpospolitej podczas przygotowań do odparcia sowieckiej agresji w 1920 roku. „Ludowi” na obronie dopiero co odrodzonego państwa polskiego nie bardzo zależało.

Po 1918 roku inteligencja walnie przyczyniła się do odbudowy instytucji państwowych. Stała się – także dzięki lichej kondycji ziemiaństwa i burżuazji –podstawowym budulcem klasy rządzącej i rezerwuarem urzędniczych i menadżerskich menedżerskich kadr dla tworzącej się państwowości. A dwadzieścia lat później była fundamentem podziemia niepodległościowego podczas okupacji niemieckiej. I to ona stała się głównym celem zbrodniczych działań ze strony zarówno Niemców, jak i Rosji Sowieckiej. Szacunki mówią, że podczas wojny i okupacji Polska straciła 35 procent swojej inteligencji, czyli odsetek niewyobrażalnie wysoki, nie licząc skazanego na całkowitą zagładę narodu żydowskiego.

W KOSTIUMIE BURŻUJA I ZIEMIANINA

W Peerelu, tym dziwnym państwie rządzonym przez „sojusz robotniczo-chłopski”, inteligencja zyskała nieformalną, bardzo wysoką pozycję. Stała się sukcesorką ziemiaństwa i mieszczaństwa, dla których w nowym ustroju zabrakło miejsca, a także – normalnej w normalnym świecie – warstwy menedżerskiej. Władze komunistyczne zawsze, aż po kres swojego żywota w 1989 roku, próbowały pozyskać inteligencję. Z miernymi skutkami. Zaczęły nawet budować własną elitę, co zakończyło się wielką klapą. Co więcej, przyspieszyło erozję systemu. To w końcu z tej próby budowania nowej elity wywodziły się tak emblematyczne dla antykomunistycznej opozycji postaci, jak Karol Modzelewski, Jacek Kuroń i Adam Michnik.

Cel był oczywiście inny: inteligencja stworzona z dzieci wywodzących się z rodzin robotniczych i chłopskich miała zastąpić dotychczasową elitę, wywodzącą się jeszcze z przedwojnia.

Być nie „duchowym przywódcą” społeczeństwa, ale karnym wykonawcą zadań wyznaczanych przez partię i posłusznym „przewodnikiem mas” w drodze do komunistycznego raju. Ponieważ jednak karna nie była, władze co rusz próbowały „stawiać ją do pionu”.

Najbardziej spektakularnym tego aktem był Marzec ’ 68, gdy Polską rządził Władysław Gomułka, darzący inteligencję wyjątkową niechęcią, żeby nie powiedzieć nienawiścią. W latach osiemdziesiątych, po wprowadzeniu stanu wojennego – powstanie „Solidarności” inteligencja przyjęła z entuzjazmem i bardzo się w rozwój tego ruchu zaangażowała – rozpoczęła się „wojna na wyniszczenie”. Obie armie okopały się na swoich pozycjach, czego spektakularnym przejawem był bojkot telewizji oraz oficjalnego życia politycznego i kulturalnego. Po drugiej stronie barykady Wojciech Jaruzelski bardziej liczył się z opinią swoich generałów i Albina Siwaka niż redaktora „Polityki” i wicepremiera w swoim rządzie Mieczysława Rakowskiego czy profesora Hieronima Kubiaka.

„Koszarowy” sposób zarządzania Polską w latach osiemdziesiątych spowodował, że władza na największy opór trafiła w środowiskach inteligenckich i to z nich wywodziła się znaczna grupa działaczy podziemia.

NIKOMU NIEPOTRZEBNY, SZKODLIWY ETOS

Również przełom roku 1989 był dziełem inteligencji, choć oczywiście dokonany został we współpracy z robotnikami oraz mieszkańcami wsi. Ale to inteligencja przygotowała i przeprowadziła transformację. Rzecz w tym, że po Okrągłym Stole, powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, wyborze Lecha Wałęsy na stanowisko prezydenta i przede wszystkim wprowadzeniu przez Leszka Balcerowicza wolnego rynku, zaczęła chować swój etos do pokrowca. To wtedy uwierzono, że „historia się skończyła”, a wolnemu krajowi i żyjącemu w demokracji społeczeństwu niepotrzebna jest już grupa społeczna o specjalnym statusie i specjalnych zadaniach. Zwyciężył pogląd, że inteligencki etos jest zbędny, a w opinii wielu wręcz szkodliwy. Że inteligencja powinna stać się fundamentem klasy średniej, zakasać rękawy i zamienić idee na budowanie wolnego rynku i zarabianie pieniędzy. Tak przecież funkcjonują państwa, w które Polska w latach dziewięćdziesiątych się zapatrzyła – Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja…

To prawda. Tyle tylko że przy wszystkich podobieństwach są też różnice. Inna jest tradycja, a przede wszystkim kraje, na których próbujemy się wzorować, to sprawnie działające organizmy. Znacznie bardziej niż u nas rozwinięte jest tam społeczeństwo obywatelskie, które rozumie swoje powinności i swój interes.

Nie bez przyczyny ruchy populistyczne, choć rosną w siłę w całej Europie, po władzę sięgają w krajach, gdzie albo – jak w Polsce, na Węgrzech i w Rosji – bagaż doświadczeń postkomunizmu jest zbyt ciężki, albo autorytarna tradycja, jak w Turcji, zbyt dominująca.

To właśnie – stawienie oporu przewalającej się przez świat fali populizmu – najważniejsze dziś zadanie inteligencji. Także w Polsce. Bo inteligencja w swojej masie populizmu nie akceptuje. W ostatnich wyborach samorządowych w przytłaczającej większości dużych miast, będących naturalnymi skupiskami inteligencji, rządząca populistyczna partia poniosła porażkę. Często druzgocącą, bo w pierwszej turze. Ten scenariusz powtarza się od lat i powtórzył się również w wyborach parlamentarnych. Wystarczy przywołać niewiele ponad 140 tysięcy głosów zdobytych w Warszawie przez Jarosława Kaczyńskiego wobec ponad 280 tysięcy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Na inteligenckim Żoliborzu, w komisji przy ulicy Semiradzkiego, gdzie głosował prezes Prawa i Sprawiedliwości, oddało na niego głosy 266 osób, podczas gdy na kandydatkę Koalicji Obywatelskiej – 430.

Co ciekawe, podobnie było także w innych stolicach krajów rządzonych przez populistyczne reżimy. W wyborach lokalnych na Węgrzech opozycji udało się pokonać w Budapeszcie faworyta niezwyciężonego od lat Fideszu Victora Viktora Orbáana. W Turcji, mimo wyborczych przekrętów, opozycja wyrwała Stambuł z rąk „sułtana” Recepa Erdoğana. Nawet mieszkańcy Moskwy poszli tą drogą, zmniejszając podczas ostatnich wyborów liczbę wywodzących się z putinowskiej Jednej Rosji deputowanych w Dumie Miejskiej z 38 do 25.

RECEPTA NA „NIECIEKAWOŚĆ” ŚWIATA 

Jeśli inteligencja ma być skuteczną odtrutką na populizm, to jej zadaniem jest krzewienie wiedzy. Do tego jest predystynowana i ma do tego odpowiednie instrumenty. Najważniejsze i najpilniejsze zadanie polskiej inteligencji zamyka się więc w haśle: „Kształcić, kształcić, kształcić!”. Rzecz w tym, aby chciała to robić, bo potrzeba jest naprawdę pilna. Wyniki badań socjologicznych rysują coraz bardziej ponury obraz polskiego społeczeństwa.

Coraz mniej rozumiemy z otaczającego nas świata. Nauczyć powinna nas tego szkoła, ale nie spełnia swojej roli. Jest nienowoczesna, słabo wyposażona i, co bardzo istotne, pracujący w niej nauczyciele są coraz starsi.

Z danych opublikowanych przez „Głos Nauczycielski” wynika, że średnia wieku w polskiej szkole przekracza już 44 lata i nieustannie rośnie. Bywają nauczyciele, wcale nierzadko, którzy dawno przekroczyli siedemdziesiąty rok życia. Dla porównania – w Niemczech średni wiek nauczyciela to 36 lat. A wiek belfrów jest istotny, bo starsi z natury rzeczy słabiej nadążają za zmieniającym się światem. Obowiązujący w polskim szkolnictwie system w niewielkim stopniu wymusza podnoszenie kwalifikacji, więc wielu nauczycieli „klepie” formułki, które poznali przed ponad dwudziestoma, czy nawet trzydziestoma laty, w zupełnie innej rzeczywistości. Pracują rutynowo, bez entuzjazmu, według wyrobionych przez lata schematów. A wobec polityki edukacyjnej PiS nie ma najmniejszych szans, aby ta sytuacja uległa zmianie.

Ale nawet gdyby polska szkoła była nowoczesna, świetnie wyposażona, a wszyscy nauczyciele traktowali swój zawód jak misję, to i tak na niewiele by się to zdało. Większość Polaków kończy naukę w wieku niespełna dwudziestu lat i dla ogromnego odsetka spośród nich oznacza to koniec „męczarni” i odłożenie na półkę książek, gazet i czasopism. Oznacza nieoglądanie audycji edukacyjnych w TV i omijanie edukacyjnych treści w Internecie. Oznacza „nieciekawość” świata, a w konsekwencji jego nierozumienie.

Oczywiście, wielu musi edukować się dalej, podnosząc swoje kwalifikacje, zdobywać certyfikaty, nowe uprawnienia, czasem nawet zupełnie zmieniać zawód. Korporacje często chwalą się kursami e-learningowymi, które pracownicy muszą odbywać, aby awansować, a choćby tylko utrzymać się na swoim stanowisku. Tyle tylko że jest to edukacja – w wypadku kursów e-learningowych trudno to nawet tak nazwać – wyłącznie zawodowa, ograniczona do danej specjalności. Nawet studia, zwłaszcza na uczelniach prywatnych, są sprofilowane bardzo wąsko i jeśli wychodzą poza kształcenie zawodowe, to takie przedmioty jak filozofia, politologia, historia, literatura czy sztuka kończą się po pierwszych dwóch latach nauczania, a przez ten czas traktowane są jak przysłowiowe piąte koło u wozu.

System edukacji – nie dotyczy to tylko naszego kraju – to system kształcenia „specjalistów”, świetnie znających swoją branżę, ale nieumiejących poruszać się we współczesnym świecie, niewiele rozumiejących z jego społecznego i politycznego wymiaru.

SPECJALIŚCI W RĘKACH SZARLATANÓW 

Tym bardziej że świat się zmienia. Zawsze tak było, ale teraz czas przyspieszył. I będzie przyspieszał coraz bardziej, bo napędza go rozwój technologii. Publicyści alarmują, że z każdym rokiem rośnie „wykluczenie cyfrowe”, choć to akurat wydaje mi się najmniejszym problemem, bo wirtualny świat tworzy technologie coraz łatwiejsze do opanowania nawet dla „cyfrowych idiotów”.  Choć jednak są one naprawdę coraz łatwiejsze, to w minimalnym stopniu tłumaczą rzeczywistość. Przeciwnie, coraz bardziej nas ograniczają, coraz bardziej „specjalizują”. Cóż z tego, że dzisiaj nawet siedemdziesięciolatek potrafi, korzystając ze smartfona, wezwać Ubera i zarezerwować stolik w restauracji lub bilet w kinie, kupić garnitur i buty na Allegro, skoro nie rozumie, że wolne media i wolne sądy są fundamentem wolności? Nowe technologie przybliżają świat, ale w żadnym razie go nie tłumaczą.

Coraz bardziej skomplikowany świat „wypycha” nas na obrzeża i rzuca w objęcia szarlatanów. Nowoczesne narzędzia komunikacyjne pozwalają im docierać do coraz większej widowni, a niski poziom wykształcenia wystawia ludzi na działania najdziwniejszych teorii.

Nie chcemy i nie potrafimy się uczyć, więc z entuzjazmem przyswajamy wyjaśnienia najprostsze. Ruch antyszczepionkowców jeszcze dziesięć lat temu funkcjonował na marginesie polskiego społeczeństwa, dziś zaczyna wkraczać na salony. Jesienią ubiegłego roku jego działacze gościli w Sejmie, przedstawiając projekt ustawy, wedle której szczepienia miałyby być w Polsce nieobowiązkowe; przedstawiciele ruchu znaleźli się też na listach wyborczych Konfederacji oraz Kukiz’15. Nie wygrali, raczej ponieśli klęskę, ale nie złożą broni. A ponieważ są dobrze zorganizowani i karni, mają poczucie misji, to jeszcze dadzą o sobie znać, jeszcze ktoś ich „przytuli” i odda trybunę.

Już pojawienie się na Wiejskiej przysporzyło im zwolenników, a na pewno zmieniło postrzeganie. Bo jakże? Skoro gościli w parlamencie, to może jednak mają rację, jeśli słuchali ich posłowie, to może warto poznać ich argumenty? Efekty już widać. Liczba odmów szczepienia dzieci gwałtownie rośnie. Według statystyk Państwowego Zakładu Higieny w 2017 roku odnotowano niespełna 3,5 tysiąca takich przypadków, rok później już blisko 31 tysięcy. W tym roku, jak wynika z wyliczeń za dwa pierwsze kwartały, będzie jeszcze gorzej, choć wiele samorządów podjęło działania, które ograniczają dostęp nieszczepionych dzieci do żłobków oraz przedszkoli. Z każdym rokiem rośnie również zainteresowanie tzw. medycyną alternatywną.

Na prowincji, również w zachodniej Polsce, różnej maści „uzdrowiciele”, kiedyś zwani znachorami, cieszą się coraz większym zainteresowaniem, a kręgarze uchodzą wręcz za lokalnych celebrytów i mają ręce pełne roboty.

PŁASKOZIEMCY

Rośnie też w Polsce liczba osób wierzących, że Ziemia jest płaska, a do większości z nas z trudem przebija się naukowa prawda o zmianach klimatycznych. A przecież jeśli będą postępowały w dotychczasowym tempie, to szybko doprowadzą do niewyobrażalnej, nieznanej ludzkości katastrofy.

Przerażające są dane o ekonomicznej wiedzy Polaków. Zaledwie 38 procent z nas wie, że program 500+ jest finansowany z płaconych przez nas podatków. Aż 21 procent nie potrafi udzielić żadnej odpowiedzi o źródło finansowania programu, 23 procent uważa, że pieniądze pochodzą „z podatków płaconych przez innych ludzi”, 12 procent, że „z pieniędzy rządowych”, a 5 procent, że z podatków płaconych przez firmy. W sprawie trwającego od czterech lat najgłośniejszego programu socjalnego Prawa i Sprawiedliwości myli się więc ponad 60 procent Polaków, a są wśród nich również tacy, którzy uważają, że program 500+ jest finansowany z kasy PiS-u! Co więcej, źródeł finansowania tego programu nie zna aż 53 procent Polaków legitymujących się wyższym wykształceniem!

Połowa z nas nie rozumie nawet pojęcia inflacji i nie wie, że systematycznie „wytapia” ona nasze oszczędności, połowa jest zdania, że ceny nieruchomości nigdy nie spadają…

Polska, z której inteligencja zdezerterowała, jest rajem dla hochsztaplerów. Wciąż dajemy się okradać przez cwaniaków, którzy mamią nas sztabkami złota, wysokooprocentowanymi „bezpiecznymi obligacjami”, polisolokatami i innym ekonomicznym badziewiem. W efekcie zamiast wymarzonej góry pieniędzy zyskujemy długi, wstyd i poczucie bezsilności. Brak wiedzy i umiejętności weryfikowania obietnic skutkuje decyzjami, które boleśnie odbijają się na przyszłości. Słynne słowa Mateusza Morawieckiego o głupocie ludzi, wypowiedziane w jednej z warszawskich restauracji, choć oburzające i świadczące o pogardzie premiera wobec Polaków, są niestety w dużym stopniu prawdziwe.

Nie chodzi tylko o hochsztaplerów drenujących nasze kieszenie, nie o nich przede wszystkim. Straty, które powodują, są mimo wszystko ograniczone i policzalne. Wycofanie się inteligencji z życia publicznego ma znacznie gorsze konsekwencje. Także tę najbardziej tragiczną – przepaść, która podzieliła polskie społeczeństwo i na której zasypanie nie ma widoków. Drugą konsekwencją owego powieszenia inteligenckiego etosu w szafie stało się poczucie, podzielane przez dużą część Polaków, że Polska nie jest ich państwem. Że to tylko najeżdżane i brane w jasyr przez barbarzyńców – raz liberalnych, raz nacjonalistycznych – terytorium, na którym muszą żyć. Dla polityków ten podział jest wygodny, mobilizuje i zapewnia profity. Natomiast dla społeczeństwa i trwania narodu – jest zabójczy.

Społeczeństwo, dla którego jedynym niemal łącznikiem są sukcesy Roberta Lewandowskiego, siatkarzy i lekkoatletów, nie może długo przetrwać. Zginie lub się roztopi.

STRACH, KONFORMIZM I BIERNOŚĆ 

Winę za ten dramatyczny podział ponosi inteligencja. Oczywiście, nie ona była tego podziału detonatorem, ale to ona się mu nie przeciwstawia, nie punktuje wymysłów politycznych hochsztaplerów, nie prostuje idiotycznych poglądów kwitnących w przestrzeni publicznej. Ilu polskich inteligentów zwalczało teorie Antoniego Macierewicza o zamachu w Smoleńsku? Gdzie byli profesorowie uczelni politechnicznych, światowe autorytety legitymujący legitymujące się wybitnymi pracami naukowymi, gdy Macierewicz wygłaszał sądy o nagle zapadającej mgle nad lotniskiem Siewiernyj, rozpylanym helu czy bombie termobarycznej?

Gdzie byli, gdy komisja Macierewicza ogłaszała wyniki pseudoeksperymentów z parówkami lub puszkami piwa? Ilu polskich profesorów zajmujących się lotnictwem, fizyką, chemią, czy materiałoznawstwem publicznie poparło Jerzego Millera, gdy ten przedstawił raport o wypadku w Smoleńsku? Schowali się tylko dlatego, że ten raport był podobny do przygotowanego przez rosyjską komisję Tatiany Anodiny? Nie sposób nazwać tego inaczej niż tchórzostwem. Ilu nauczycieli w gimnazjach i szkołach średnich tłumaczyło swoim uczniom kłamstwa Macierewicza? Ilu zorganizowało otwarte dyskusje dla mieszkańców swoich miejscowości, w których – nie wchodząc w polityczną materię sporu – przedstawiło niepodważalne prawa fizyki? Niewielu.

A gdzie byli ekonomiści, poza Leszkiem Balcerowiczem i Jerzym Hausnerem, gdy minister Jacek Rostowski likwidował Otwarte Fundusze Emerytalne? Gdzie byli prawnicy o największych nazwiskach, gdy po 2015 roku likwidowano (a w każdym razie starano się zlikwidować) niezależność wymiaru sprawiedliwości, fundamentu systemu demokratycznego?

Gdzie były autorytety, gdy zamieniono publiczną telewizję w szczekaczkę rządzącej partii, a parlament upodobniono do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich z czasów Leonida Iljicza Breżniewa?

Czy Polacy usłyszeli mocny, jednoznaczny głos sprzeciwu polskiej inteligencji, gdy Anna Zalewska i jej następca rozprawiali się z systemem edukacji, albo wsparcie dla nauczycieli podczas majowego kwietniowego strajku, gdy walczyli oni o zupełnie podstawowe prawo do godnego życia? To prawda, w wielu spośród tych spraw wypowiadały się różne osoby. Ale to nie był głos całego środowiska.

Oczywiście, inteligencja żyje w ścisłej symbiozie z państwem; to państwo jest w większości wypadków dla inteligentów pracodawcą. Państwo, czyli politycy. Życie na budżetowym garnuszku nie może jednak usprawiedliwiać bierności, godzenia się z zawłaszczaniem państwa, akceptacji, choćby i cichej, dla autorytaryzmu. Strach, konformizm i bierność inteligencji zwyczajnie nie przystoi. A przy okazji – to jeszcze jedno z jej wielkich zadań – musi uświadomić Polakom, tęskniącym za „silnym państwem”, że to tęsknota za oddaniem politykom jeszcze większej władzy.

ROMANTYCZNA KULA U NOGI

Zerwanie z aktywnością, spoglądanie na politykę z wyżyn wiedzy i „moralnej wyższości” to postawa wygodna, ale zabójcza. Bo to, w istocie, oddawanie państwa na żer populistów, anihilacja demokratycznego społeczeństwa. Czas z tym skończyć, zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Do kształtowania propaństwowych, obywatelskich postaw, do aktywności, która jest polską piętą achillesową. Nie dajmy się zwieść stosunkowo wysokiej – jak na Polskę, oczywiście – bo blisko 62-procentowej frekwencji w ostatnich wyborach parlamentarnych. Wynikała ona z wywołanej sztucznie mobilizacji, kolejnej manipulacji polityków, a nie przekonania, że wybory mogą coś zmienić. To był efekt wojny, a nie przekonania, że taki jest nasz obywatelski obowiązek. Miliony ludzi głosowało przeciw, a nie za. Polska, mimo wielu pozytywnych przykładów, nie jest krajem społeczeństwa obywatelskiego. I być nie może,

rejterada inteligencji, jej wewnętrzna emigracja, skupienie się na budowaniu osobistej pomyślności, nie stworzy takiego społeczeństwa.

Nie stworzy go także korporacyjny biznes, dla którego społeczeństwo obywatelskie – świadome i zorganizowane – jest wrogiem. Tym bardziej nie zbudują go politycy, bo takie społeczeństwo tylko im przeszkadza, ogranicza ich wszechwładzę. Nie zbuduje go również drobny, lokalny biznes (choć on akurat tworzy takie przyczółki), a nawet nie instytucje samorządowe (choć tu jest wielki potencjał). Więc kto, jeśli nie inteligencja ze swoim etosem?

Zadaniem inteligencji jest dzisiaj nowe zdefiniowanie roli obywatela – jego praw, obowiązków, konieczności. W pierwszym rzędzie oznacza to rozprawę z romantycznym mitem, bo ten, przydatny w okresie walki o odzyskanie niepodległości, o zbudowanie demokratycznego państwa, krótko mówiąc niezbędny w czasach heroicznych, dzisiaj jest nam kulą u nogi. Powodem dystansu wobec państwa, traktowania go jako wroga, a w każdym razie przeciwnika. To ten romantyzm „polskiej duszy” jest przyczyną mesjanizmu, który każe politykom mówić, przy poklasku bezrozumnych tłumów, o chrystianizacji Europy, upatrywać w normalnych, demokratycznych procesach zamachu na naszą suwerenność i tożsamość.

KTO, JEŚLI NIE MY? KIEDY, JEŚLI NIE TERAZ?

Wreszcie tylko inteligencja może zbudować nową elitę polityczną. To pilne zadanie, bo dotychczasowa – ukształtowana w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – nieubłaganie odchodzi, a jej miejsce zajmują ludzie, których nie ogranicza już etos „Solidarności”. Przez kilka lat po 2005 roku wydawało się, że jej miejsce zajmie „pokolenie JP II”, ale takiego pokolenia nie ma i nigdy nie było.

Wielu młodych ludzi, którzy w ostatnich latach trafili do parlamentu, wydaje się osobami pozbawionymi jakiegokolwiek etosu. Raczej produktem szalonych lat dziewięćdziesiątych, niż spadkobiercami takich postaci, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski.

Mniej w nich chęci służenia państwu i społeczeństwu, a więcej głodu kariery, stanowisk, pieniędzy i woli „zabłyśnięcia”. Z pewnością to niesprawiedliwe wobec wszystkich młodych polityków, ale spora ich część odpowiada temu modelowi i sprawia wrażenie, jakby tylko przez przypadek trafiła do polityki, bo tak naprawdę zmierzała do „domu Wielkiego Brata” lub programu „Top Model”. I może nie bardzo należy się temu dziwić, skoro zabrakło im wzorców, a te, które były, zrzuciliśmy z piedestału i unurzaliśmy w błocie.

Naprawienie inteligenckiego zaniechania jest jeszcze możliwe. Ale warunkiem jest pośpiech, konieczność uporania się z tkwiącym w inteligencji tchórzem i samoograniczeniem. Bo „kto jeśli nie my, kiedy jeśli nie teraz?”.

Piotr Gajdziński
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Odra” (12/2019)


Zdjęcie główne: Obraz Johanna Zoffany’ego Trybuna Galerii Uffizich

Reklama