Można, a nawet należy tak prowadzić program Instytutu Polskiego, by był on atrakcyjny nie tylko dla odbiorców z kraju, w którym działa Instytut, ale także dla Polonii. Jeśli jednak Instytut skupi się tylko na Polonii, to straci kontakt z publicznością miejscową, a to już będzie błędem – mówi wiadomo.co Tomasz Grabiński, były zastępca dyrektora ds. programowych Instytutu Polskiego w Bratysławie oraz II sekretarz Ambasady RP w Słowacji

Katarzyna Pilarska: Kiedy jechałeś do Instytutu Polskiego w Bratysławie, to jakie zadania przed wami stawiano? Od czego były Instytuty Polskie, po co były?
Tomasz Grabiński:
Najogólniej mówiąc, instytuty zajmują się promocją Polski w kraju, w którym funkcjonują. Przede wszystkim polskiej kultury, ale szeroko pojętej, która może obejmować też np. architekturę, design czy gry komputerowe. Mają pokazywać, że Polska jest atrakcyjnym krajem, którym warto się zainteresować i który warto odwiedzić. I w którym działają i tworzą ciekawi ludzie, których warto poznać, z którymi warto współpracować. Ale co ciekawe instytuty są dość specyficznymi placówkami dyplomatycznymi i nawet w ramach struktur samego MSZ są dość duże problemy ze zrozumieniem tego zjawiska. Dyrektorzy są lub byli, bo nie mam dostępu do aktualnych informacji, też dyskryminowani względem kierowników innych placówek dyplomatycznych, choćby w kwestii wynagrodzenia.

Co na co dzień dzieje się w instytutach? Wystawy, koncerty, spotkania? Pewnie też wiele działań mniej widocznych?
Są dwa modele instytutów polskich. Jeden, można go nazwać “większym” albo “starszym”, funkcjonuje np. w Europie Środkowej czy Austrii – to placówki, które powstały przed 1989 r. i oprócz biur mają również bibliotekę, galerię, czasem też salę kinową. Drugi model to mały instytut, czyli biuro, ewentualnie wyposażony w jakąś salę konferencyjną, w której można zorganizować niewielkie spotkania. Tego rodzaju placówki powstają w ostatnich latach. Rodzaj instytutu określa też sposób jego działalności. Wiadomo, że w tym drugim przypadku wszystkie działania są prowadzone na zewnątrz, poza siedzibą, we współpracy z partnerami miejscowymi. W tym pierwszym przypadku instytuty dysponują pomieszczeniami, w których można zorganizować własne, raczej jednak dość kameralne akcje.

Któryś z tych modeli sprawdza się lepiej?
Trudno powiedzieć, który model jest lepszy, biorąc pod uwagę działalność programową. Bo z jednej strony instytut, który posiada własną salę, może nią dysponować, z drugiej natomiast własna galeria wymaga podejmowania działań, by nie stała pusta, a co za tym idzie zorganizowania ciekawego programu na miarę możliwości organizacyjnych i finansowych. Często też jest to wielofunkcyjna sala, która najczęściej nie spełnia dzisiejszych standardów dotyczących przestrzeni galeryjnych czy koncertowych.
Orócz organizacji wydarzeń bieżących sporo czasu zajmuje planowanie następnych działań oraz sprawozdawczość. Należy pamiętać, że instytuty – których działalność można w jakimś stopniu porównać do domu kultury – nie ograniczają się tylko do organizowania programu w swojej siedzibie czy nawet w mieście, w którym się znajdują, ale działają na terenie całego państwa. Są też takie, które funkcjonują w dwóch krajach, np. Instytut Polski w Bukareszcie pracuje w Rumunii i Mołdawii.

Reklama

Kto je odwiedza? To był proces tworzenia środowiska wokół, budowania marki: “tam można przyjść, będzie coś fajnego”?
Tak, instytut powinien być otwartą placówką, do której można bez problemu wejść i spędzić ciekawie czas. Trudno bliżej scharakteryzować publiczność instytutów, bo też wedle mojej wiedzy nikt nie prowadzi tego rodzaju szczegółowych badań. Są tacy, którzy przychodzą regularnie, a są też osoby, które interesuje tylko dana dziedzina sztuki czy np. dyskusje o historii. Wiadomo, że wszystkim zależy na dwóch grupach, które z różnych względów chyba też najtrudniej jest przyciągnąć – nazwijmy to umownie elitach opiniotwórczych oraz młodzieży. Siłą rzeczy do Instytutu Polskiego w Bratysławie przychodzą przeważnie Słowacy, ale też nikt nie sprawdzał gościom dowodów przy wejściu. My staraliśmy się organizować tam też przedsięwzięcia niekoniecznie związane ze sprawami polskimi, ale dzięki którym wiele osób po raz pierwszy trafiało do instytutu lub zainteresowało się jego działalnością. Na przykład przez dwa miesiące występował u nas, pod hasłem “Azyl kulturalny”, zaprzyjaźniony słowacki teatr alternatywny Divadlo Skrat, który stracił nagle swoją siedzibę – tak jego widzowie, jeśli nie wiedzieli, to dowiedzieli się o naszym istnieniu. Od lat Instytut w Bratysławie użycza też swojej sali na dyskusje organizowane przez słowacki Instytut Pamięci Narodu.

Pomysł, by instytuty służyły Polonii, jest chyba zaprzeczeniem idei, z jaką powstawały, i tego, co robiły przez wiele ostatnich lat? Martwi cię ta zmiana celów? Lata pracy w instytutach pójdą na marne, czy niekoniecznie?
Najkrócej mówiąc – można, a nawet należy tak prowadzić program instytutu, by był on atrakcyjny nie tylko dla odbiorców z kraju, w którym instytut działa, ale także dla Polonii. Jeśli jednak instytut skupi się tylko na Polonii, to straci kontakt z publicznością miejscową. Choćby z tego powodu, że nagle zaprzestanie się tłumaczenia spotkań, filmów itd. – no bo po co to robić, skoro wszyscy na sali znamy polski? Po co wówczas wspierać wydawanie przekładów polskich książek? Trudno mi też sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji miałyby funkcjonować małe instytuty, które są skazane na współpracę z miejscowymi partnerami. Bo jaki byłby sens takiej współpracy z punktu widzenia np. znanego festiwalu filmowego, skoro publiczność stanowiłaby tylko Polonia? Nie wspominając już o tym, że są takie kraje i regiony – nie szukając daleko, choćby Słowacja – gdzie grupa Polaków nie jest zbyt liczna. Oprócz tego istnieją już instytucje, których głównym zadaniem jest wspieranie Polonii. MSZ prowadzi specjalny program finansujący jej działania, często też poszczególne państwa wspierają mniejszości, które żyją na ich terenie. Instytuty powinny więc współpracować z Polonią, bo przecież Polacy żyjący za granicą często sami bardzo dobrze promują Polskę w swoim kręgu znajomych, ale ich działalność nie może być adresowana tylko do Polonii.

Wpływ na to, jak dane miejsce działa, ma też pewnie to, kto takim instytutem zarządza?
Oczywiście. W tego typu placówkach, jak instytuty polskie, które przecież są prowadzone przez różne kraje, bo nie jest to tylko nasz pomysł na promocję, wiele zależy od aktywności, zainteresowań i kontaktów dyrektora. Kilka lat temu w większości instytutów polskich pracowali jako dyrektorzy ludzie spoza MSZ, którzy nie byli zawodowymi dyplomatami, ale interesowali się kulturą Polski i danego kraju, znali miejscowy język i nie byli też anonimowi w środowisku, w którym pracowali. Myślę, że to był pozytywny trend. Potem zaczęto jednak od tego odchodzić, także za poprzednich rządów, i dziś do instytutów trafiają zawodowi dyplomaci, którzy jeszcze wczoraj zajmowali się np. sprawami politycznymi. W zależności od tego jedni zapadają w pamięć, inni nie. W Bratysławie do dziś wspomina się legendarnych dyrektorów np. Instytutu Goethego czy Czeskiego Centrum, ale byli i tacy, których obecności nikt nie zauważył. Są też takie placówki, o których programie niewiele można powiedzieć, a potem nagle zaczynają włączać się z dużą siłą w życie kulturalne danego kraju – i to zależy przede wszystkim od ludzi.

Tomasz Grabiński – od kwietnia 2009 r. do października 2014 r. zastępca dyrektora ds. programowych Instytutu Polskiego w Bratysławie oraz II sekretarz Ambasady RP w Słowacji. Tłumacz z języków słowackiego i czeskiego, menedżer kultury. Wcześniej m.in. dziennikarz (dział zagraniczny „Gazety Wyborczej”, współpraca ze słowackim dziennikiem „Sme”) i pracownik administracyjny Uniwersytetu Wrocławskiego.


Zdjęcie główne: Wystawa w Dunajskiej Strede “1956 Polska-Węgry: Historia i pamięć”, źródło Facebook Instytutu Polskiego w Bratysławie, www.facebook.com/PolskyInstitutBratislava/

Zapisz

Zapisz

Reklama