Polska powinna tu bardziej zdecydowanie działać, np. wystąpić z konkretnymi projektami, szczególnie wewnątrz UE, aby wypracować szybko wspólne stanowisko. Dla Polski ten kryzys rosyjsko-ukraiński jest przecież bezpośrednim źródłem zagrożenia i ryzyka – mówi nam gen. Stanisław Koziej, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

JUSTYNA KOĆ: Na ile jest to poważna sytuacja, na ile to lokalny konflikt, a może już początek wojny?

GEN. STANISŁAW KOZIEJ: Niewątpliwie to jest poważna sytuacja. Moim zdaniem to jest jeden z ważnych punktów w całym konflikcie rosyjsko-ukraińskim, od którego rozpoczyna się ponownie wzmożona jego eskalacja. Być może chodzi o przygotowanie kolejnej fazy kryzysu przez Rosję, która wykorzystuje okazję do pewnych zysków strategicznych. Tę okazję stwarzają Rosji co najmniej dwie grupy czynników. Po pierwsze, to są kłopoty polityczne wewnątrz Ukrainy, związane ze zbliżającymi się wyborami, ale też z jakimś “marazmem”, jeśli chodzi o rozwiązywanie problemów, zarówno społecznych, gospodarczych i dotyczących polityki wewnętrznej. To

wyczucie przez Rosję słabości wewnętrznych Ukrainy jest, moim zdaniem, jednym z ważniejszych czynników. Drugim jest jednoczesne nałożenie się na to kłopotów wewnętrznych Zachodu, w szczególności idzie tu o zaambarasowanie UE Brexitem, zresztą już od dłuższego czasu, oraz niezbyt dobre relacje transatlantyckie między USA a UE.

W ocenie Rosji to może być dobry moment na podjęcie umiarkowanego ryzyka. Podobnie było w przypadku Gruzji, kiedy to Rosja bardzo sprawnie wykorzystała moment Igrzysk Olimpijskich. Być może dzisiaj władze na Kremlu uznały, że to odpowiedni czas na złapanie kolejnych korzyści. Krym był szybkim uzyskiem z całkowitego zaskoczenia, Donbas jest korzyścią pośrednią, bo daje szanse na zamrożenie konfliktu i długotrwałe nim granie jako czynnikiem destabilizującym Ukrainę.

Opanowanie czy też wykluczenie Ukrainy z kontroli Morza Azowskiego jako otwartego akwenu z wyjściem na Morze Czarne i Śródziemne oraz dalej na oceany może być kolejnym poważnym uzyskiem strategicznym Rosji w tym konflikcie.

Do tej pory Rosja nie brała wprost odpowiedzialności za konflikty, które miały wywoływać “zielone ludziki”. Tutaj mamy zaangażowanie rosyjskiej armii. O czym to może świadczyć?
Tu mamy ewidentnie inny jakościowo sposób działania Rosji, ale z punktu widzenia celów rosyjskich wpisuje się to w dotychczasowe działania. Oczywiście one są bardziej ryzykowne dla Rosji, niż wcześniejsze w Donbasie czy na Krymie, które były skryte, tajne, poniżej progu otwartego zaangażowania, czyli można je zaliczyć do wojny hybrydowej. Z drugiej strony ten kryzys azowski również rozgrywa się, póki co, na poziomie półcywilnym.

Reklama

W interpretacji rosyjskiej jest to po prostu obrona wód terytorialnych Rosji, to egzekwowanie prawa do strzeżenia granicy morskiej, do jej kontrolowania. Już taką narrację rosyjską słyszymy.

Moim zdaniem bardzo charakterystyczne było wczorajsze oświadczenie rzeczniczki rosyjskiego MSZ, gdzie na jednym z portali społecznościowym opublikowano komunikat w bardzo ostrym tonie, używając nawet słownictwa z kategorii “hejtu” i obelżywych słów w stosunku do Ukrainy. To słowa czy zwroty z repertuaru propagandowego Związku Radzieckiego z czasów ostrej Zimnej Wojny z lat 50.

Można sądzić, że skoro tak ostry komunikat się pojawił, i to stosunkowo szybko, już na pierwszym etapie tego kryzysu, to znaczy, że Rosja w sposób świadomy i celowy ten kryzys sprowokowała.

To prawda, że Rosja działa tu otwarcie, zresztą trudno sobie wyobrazić inne działania na morzu, niemniej to jest trudniejsza sytuacja dla Rosji ze względu na możliwą reakcję świata zachodniego, zewnętrznego. Pewnie dlatego działania dyplomatyczne i informacyjne Rosji, z ministrem Ławrowem na czele, dają do zrozumienia, że to nie Rosja odpowiada za konflikt, stosują tu technikę niedopowiedzeń. Ta

medialna kampania rosyjska jest ukierunkowana na to, aby wprowadzić zamieszanie w opinii światowej, aby podrzucić argumenty swoim zwolennikom na Zachodzie, których przecież nie brakuje.

Rosja ma także wewnętrzne problemy, coraz częściej pojawiają się krytyczne opinie odnośnie do władz i prezydenta Putina, głównie ze względu na pewne kłopoty społeczne wewnątrz Rosji. To byłaby stara putinowska szkoła, którą zastosowano już podczas wojny czeczeńskiej, kiedy to Putin ogłosił, że będzie ścigał bandytów czeczeńskich wszędzie. Zyskał wtedy opinię twardego władcy, a poparcie dla niego się umocniło. Potem zarówno kryzysy w Gruzji, Donbasie czy na Krymie powodowały także wzrosty poparcia.

Być może Putin zdecydował się na ten ruch, jakim jest wywołanie pewnego kryzysu zewnętrznego, wokół którego także teraz Rosjanie mogą się konsolidować ponownie przy swoim przywódcy.

Jaka powinna być reakcja Zachodu? Wiemy, że odbyło się posiedzenie nadzwyczajne komisji NATO-Ukraina, sprawą zajmuje się także ONZ i UE, czyli scenariusz podobny jak przy konflikcie na Krymie. Czy możemy mówić o tym, że to Zachód sam “wyhodował” swoją pobłażliwością imperialne zapędy Rosji?
Imperialna potęga Rosji jest oczywiście wypadkową warunków, w jakich można było to imperium zbudować. Na taką drogę zdecydowały się władze rosyjskie.

Powiedzmy sobie szczerze, że Rosja miała możliwość wyboru, czy iść tą drogą, którą idzie teraz, czy wybrać ścieżkę budowy swojej potęgi gospodarczej, politycznej, społecznej poprzez kooperację ze światem zewnętrznym. Wybrała drogę konfrontacyjną, a Zachód okazał się tu nieskuteczny, zresztą z wielu powodów.

Jednym z powodów jest fakt, że Zachód jest konglomeracją wielu podmiotów o różnych interesach, a Rosja jest jednolitym podmiotem państwowym, który ma przewagę możliwości szybkiego podejmowania zdecydowanych kroków. NATO, UE czy ogólnie Zachód jako zbiorowość dużo dłużej podejmuje decyzje, zarówno operacyjne, jak i strategiczne. Dodatkowo, przynajmniej do tej pory, wszystkie ruchy Rosji były jednak o charakterze lokalnym, regionalnym, które w różny sposób mogły być i były odbierane przez poszczególne państwa Zachodu: dla jednych były ważne lub niebezpieczne, dla innych mniej istotne.

To też duże wyzwanie dla państw demokratycznych, jak reagować na takie akty agresji. Sama Ukraina też nie daje powodów do jednoznacznego zajęcia stanowiska przez państwa Zachodu, bo wzbudza różnego rodzaju wątpliwości w państwach europejskich.

Do tej pory państwa zachodnie nakładały sankcje, to chyba niezbyt skuteczne?
Zachowanie to naturalnie wpisuje się w logikę takiego konfliktu: najpierw pojawiały się komunikaty zarówno NATO, jak i UE czy poszczególnych krajów. Oczywiście najszybciej reagowały kraje wschodniej flanki, kraje nadbałtyckie, Rumunia czy Kanada, która jest w sposób naturalny najbliższa Ukrainie. NATO zwołało spotkanie na wniosek prezydenta Ukrainy, a nie samo z siebie, co już pokazuje, że nie było w stanie samo szybko podjąć decyzji.

Także Polska ma tu swoje za uszami, bo to prezydent Ukrainy dzwonił do Andrzeja Dudy, gdy tymczasem to nasz prezydent powinien szybko wykonać telefon do kolegi z Ukrainy, który jest w kłopotach. Mamy na szczęście już komunikat naszego MSZ, ale nic ekstra – poza rutyną – nie zrobiliśmy w tej sprawie, zresztą tak jak i cały Zachód.

Polska powinna tu bardziej zdecydowanie działać, np. wystąpić z konkretnymi projektami, szczególnie wewnątrz UE, aby wypracować szybko wspólne stanowisko. Dla Polski ten kryzys rosyjsko-ukraiński jest przecież bezpośrednim źródłem zagrożenia i ryzyka.

W sumie jednak ten konflikt może zaowocować dla Rosji nowymi sankcjami, jeśli kryzys azowski będzie eskalowany. A wydaje się, że Rosja nie będzie skłonna zbytnio ustępować, bo jednak poniosła pewne ryzyko operacyjne i taktyczne. Trudno sobie wyobrazić, że nie chciałaby za to poniesione ryzyko osiągnąć zysku zwiększającego ich kontroli na Morzu Azowskim.

Jakie znaczenie ma Morze Azowskie?
Z punktu widzenia Rosji to sprawa wręcz strategiczna, aby móc skomplikować kontrolę Ukrainy nam Morzem Azowskim, które służy Ukrainie do komunikacji i transportu z wschodniej części kraju, czyli tej bardziej uprzemysłowionej.

Jeżeli to morze będzie zamknięte przez Rosję i uczyni ona z niego wewnętrzny akwen, to Ukraina będzie mieć spory kłopot. Dzisiaj to wyjście na otwarte morza dla sporej jej części. Gdyby je straciła, zostałaby jej tylko Odessa jako większy port na Morzu Czarnym. To jest za mało jak na tak rozległe przestrzennie państwo.

Rosja może w tym regionie stosunkowo łatwo zyskać dominację i osłabić Ukrainę, tym bardziej, że po zajęciu Krymu ma kontrolę nad obydwoma brzegami Cieśniny Kerczeńskiej, a to ze strategicznego punktu widzenia niezwykle istotne. Dodatkowo Ukraina, po utracie Krymu, ma bardzo słabą marynarkę wojenną, a na Morzu Azowskim wyjątkowo kiepską.

Gdybyśmy chcieli spojrzeć bardziej perspektywicznie, to kryzys na Morzu Azowskim można też oceniać jako ewentualne odciągnięcie uwagi Ukrainy i świata od przygotowania ponownej eskalacji konfliktu w Donbasie. Może Rosja chce w ten sposób jeszcze bardziej zdestabilizować sytuację na Ukrainie. W takim scenariuszu strategicznie logicznym następnym ruchem byłaby ponowna próba opanowania Mariopola i połączenia Donbasu z Krymem. Taka opcja może w strategii rosyjskiej być brana pod uwagę, szczególnie jeżeli Zachód nie wymusi cofnięcia się Rosji z komplikowania ruchu w Cieśninie Kerczeńskiej i nie da jej jasnego sygnału, aby nie ryzykowała eskalacji konfliktu w Donbasie.

A Zachód jest do tego zdolny?
Potencjalnie jest, ponieważ ma wiele instrumentów, zwłaszcza sankcje ekonomiczne. Zresztą

gdy czytamy komunikaty ekspertów rosyjskich, to co jakiś czas pojawiają się oceny, że sankcje nakładane do tej pory na gospodarkę rosyjską są skuteczne, a ich skutki w niedalekiej perspektywie mogą być bardzo bolesne.

Trudno sobie wyobrazić inną interwencję, np. typu militarnego na Morzu Azowskim, ale wzmożenie czujności Sojuszu Północnoatlantyckiego na Morzu Czarnym może nastąpić, bo jest to jednak zakłócenie pewnej równowagi strategicznej w tym regionie. NATO może odpowiedzieć jakimiś ćwiczeniami, manewrami, demonstracją sił, oczywiście bez ryzykowania bezpośrednich incydentów z flotą rosyjską.

Prezydent Ukrainy zdecydował się na wprowadzenie stanu wojennego. Co to oznacza?
To ma znaczenie przede wszystkim wewnętrzne. Ukraiński stan wojenny, podobnie jak i nasz, jest niczym innym, jak przekazaniem pewnych dodatkowych uprawnień władzy wykonawczej w stosunku do obywateli i podmiotów gospodarczych. Jeśli chodzi o wojsko, to oznacza też wzmożoną gotowość bojową ukraińskich sił zbrojnych, która i tak została zarządzona, a także ich mobilizacyjne rozwinięcie.

W sektorach gospodarczych to może oznaczać wzmożenie produkcji na rzecz wojska, w polityce informacyjnej zwiększoną aktywność w przeciwdziałaniu dezinformacji, odkłamywaniu fake newsów itp. Może to też oznaczać ograniczenie wolności obywatelskich, nakładanie obowiązku świadczeń osobowych i rzeczowych, zwłaszcza w regionach szczególnie zagrożonych.

W kontekście politycznym, czyli zbliżających się wyborów na Ukrainie, to nie jest dobra sytuacja. Wprowadzenie stanu wojennego może stwarzać pokusę dla władz, aby wykorzystać ten stan dla swoich interesów politycznych czy wręcz partyjnych w kampanii wyborczej. W skrajnej sytuacji to może oznaczać nawet przełożenie wyborów. Niedobre jest to także dla wizerunku Ukrainy w świecie. Słowem, jest to dodatkowe ryzyko zarówno wewnętrzne, jak i dla wizerunku zewnętrznego. Podejrzewam, że Rosja będzie teraz robiła wszystko, aby ten stan utrzymać i potęgować ryzyka związane z nim.

Pytanie też, jak zareaguje na to Zachód, na ile uwierzy, że stan wojenny był potrzebny, a na ile uzna, że to próba wykorzystania rosyjskiej agresji w politycznych celach wewnętrznych.

Ukraina może mieć żal do Zachodu o to, co teraz się dzieje? Po upadku ZSRR pozbyli się arsenału nuklearnego za cenę obietnic pomocy w sytuacji zagrożenia. Widać, że to były nic niewarte obietnice.
Ta kwestia jest od dłuższego czasu podnoszona, także kwestia małej skuteczności porozumień o charakterze deklaracji, zapewnień. Jedyną w miarę realną gwarancją są dobrze zawczasu zorganizowane trwałe sojusze, takie jak NATO: stworzenie stałych instytucji, dowództw, mechanizmów, procesów i planów powstałych w wyniku podejmowanych zawczasu decyzji.

Wszelkie deklaracje czy dwustronne porozumienia przypominają sytuację z 1939 roku, gdy Polska otrzymała podobne zapewnienia od sojuszników zachodnich, które w godzinie próby nie zostały zrealizowane.

Na pewno po upadku ZSRR Ukraina stała przed dylematem, czy posiadać broń nuklearną, czy się jej pozbyć. Zresztą nie wiem, czy byłoby ją stać na utrzymywanie takiego arsenału. Moim zdaniem mimo wszystko Ukraina zrobiła jednak dobry ruch, zrzekając się broni atomowej, bo być może koszty czy skutki dysponowania tą bronią w sytuacji niepewności i ogromnych wewnętrznych turbulencji, kłopotów politycznych i gospodarczych, przez jakie musiała przechodzić Ukraina w czasie formowania swojej państwowości, mogłoby być dużo bardziej niebezpieczne dla samej Ukrainy.

Ale to już jest gdybanie o alternatywnej historii. Fakty są takie, że do tej pory Ukraina w budowaniu i transformowaniu swojego państwa niewiele skorzystała ze wsparcia zewnętrznego.


Zdjęcie główne: Stanisław Koziej, Fot. Flickr/Piotr Maciążek, licencja Creative Commons

Reklama