Mamy 4,5 roku pracy amatorów w kwestii badania wypadków lotniczych. Być może są to specjaliści w swoich dziedzinach, ktoś jest architektem, ktoś jest specjalistą od betonu, ktoś zajmuję się muzyką inkaską. Tylko że tu państwo łoży grube pieniądze na fałszowanie historii, bo to, co mówi pan Macierewicz i jego komisja, to nic innego jak fałszowanie przebiegu tej tragedii – mówi nam dr Maciej Lasek, ekspert lotniczy, były przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych,poseł Koalicji Obywatelskiej. Rozmawiamy nie tylko o raporcie podkomisji Antoniego Macierewicza, którego ciągle nie ma, ale też o ostatnim incydencie z lotem prezydenta z Zielonej Góry.
JUSTYNA KOĆ: 54 miesiące minęły od powstania komisji Macierewicza ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Widział pan raport?
MACIEJ LASEK: Nie i nikt go nie widział. Na ostatnim posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej pan poseł Macierewicz pokazał nam coś, co się nazywało streszczeniem materiału dowodowego. Z tego tzw. dokumentu podpisanego tylko przez Antoniego Macierewicza 1/3 albo nawet połowa to była propagandowa papka, a reszta miała swoim naukowym szamaństwem zrobić wrażenie na zwykłym odbiorcy.
Raport podobno jest w sejfie, gdyż członkowie podkomisji nie podpisali się pod nim, ponieważ nie zapoznali się z materiałem dowodowym, który posłużył do jego stworzenia.
To kto napisał ten „raport”?
Dobre pytanie. Raport był już wielokrotnie zapowiadany. Miał być przed 10 kwietnia, potem po rocznicy katastrofy, po wyborach… To chyba zaczyna być już tradycją podkomisji, że co roku publikują jakiś materiał, który ma być raportem, ale okazuje się tylko jego częścią, zazwyczaj sprzeczną z poprzednimi wersjami. Trzy lata temu obowiązującą wersją była bomba termobaryczna, przecież po to wysadzono garaż na poligonie, żeby udowodnić, że jest jakiś wybuch, który zostawia mało śladów. Jednak wbrew nadziejom podkomisji każdy wybuch zostawia ślady, czy to w zapisach rejestratorów, w odkształceniach fragmentów samolotu, czy też jako huk słyszalny przez świadków zdarzenia. A w tym przypadku niczego takiego nie zaobserwowano. To jednak podkomisji nie przeszkadza.
Ich zdaniem wybuch był, ale się nie nagrał, a dlaczego, bo nie zdążył. Ba, twierdzą, że były dwa wybuchy, pierwszy jeszcze przed zderzeniem z brzozą, drugi nad miejscem, gdzie uderzył samolot. I oba się nie nagrały, mimo że rejestrator dźwięku pracował do zderzenia samolotu z ziemią. Takich nielogiczności jest bardzo dużo.
Przyznam, że wiele widziałem i słyszałem, ale czegoś takiego jeszcze nie. To pomieszanie kłamstw, półprawd, a w niektórych miejscach faktów, ale niewłaściwie interpretowanych. Nie wierzę, że jest to przypadek, wszystko wskazuje na świadome działanie mające na celu oszukanie opinii publicznej co do przyczyn i przebiegu wypadku.
Czy można napisać raport z katastrofy lotniczej nie będąc na miejscu wypadku? Rozumiem, że to pytanie może wydawać się głupie, ale członkowie komisji Macierewicza w Smoleńsku nie byli nigdy.
Komisja ma swój wrak – to ten, który popsuli w Mińsku Mazowieckim. Samolot nie nadaje się do lotu, został trwale uszkodzony, bo członkowie podkomisji nie widzieli nigdy, jak jest zbudowany samolot i musieli zajrzeć do środka. To może się wydawać śmieszne, ale jest tragiczne, tym bardziej, że robią to za państwowe, czyli nasze pieniądze.
Jesienią 2016 roku strona rosyjska zapraszała członków podkomisji. Do tej pory można znaleźć informacje, że przedstawiciele Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zapraszają ówczesnego przewodniczącego komisji pana dr. Berczyńskiego. To chyba ich zaskoczyło, ale nie na długo – w końcu wyszedł dr Nowaczyk i stwierdził, że pojadą do Smoleńska, jak Rosja zwróci wrak.
Powiem więcej, gdyby zadać pytanie, kto z członków tej komisji kiedykolwiek badał wypadek lotniczy, to odpowiedz brzmi: nikt.
Jedna osoba ma jakikolwiek doświadczenie lotnicze – jest emerytowanym lotnikiem. W efekcie mamy 4,5 roku pracy amatorów w kwestii badania wypadków lotniczych. Być może są to specjaliści w swoich dziedzinach, ktoś jest architektem, ktoś jest specjalistą od betonu, ktoś zajmuję się muzyka inkaską. Tylko że tu państwo łoży grube pieniądze na fałszowanie historii, bo to, co mówi pan Macierewicz i jego komisja, to nic innego jak fałszowanie przebiegu tej tragedii.
Dla porównania, w komisji Millera było 8 pilotów wojskowych i cywilnych (w tym 2 pilotów Tu-154M), 3 prawników od prawa lotniczego, 18 inżynierów lotniczych (w tym jeden inżynier pokładowy Tu-154M), 2 meteorologów lotniczych, 2 specjalistów z zakresu medycyny lotniczej i specjalista od ruchu lotniczego.
Być może żyjemy w czasach, gdzie nauka, wiedza, autorytety są zestawiane z wierzeniami, gusłami i przepowiedniami na równi? Może weszliśmy w etap „wieków ciemnych”? Rosną w siłę ruchy antyszczepionkowe, choć nauka przeczy ich teoriom. To samo dotyczy rządowego programu naprotechnologii, który zastąpił program in vitro. Wydano miliony, program skończył się totalną klapą. Teraz wielu kwestionuje pandemię koronawirusa.
Kilka lat temu jeden z profesorów Uniwersytetu Szczecińskiego powiedział, że wchodzimy w czasy, kiedy opinia piekarza w zakresie konstrukcji budynku, z całym szacunkiem do wykonywanego przez niego zawodu, bo nie każdy umie upiec dobry chleb, jest traktowana na równi z opinią biegłego, autora kilkuset takich opinii. My dziś żyjemy w takich czasach.
Dziś można powiedzieć dowolną bzdurę, byleby była chwytliwa, a media podadzą to dalej, zachowując przy tym powagę. To nic, że będzie nielogiczna na pierwszy rzut oka – i tak wielu potraktuje to jak prawdę objawioną.
Z drugiej strony, czy należy wymagać, aby każdy odbiorca informacji był w stanie ją zweryfikować? Żyjemy w trudnych czasach zmian, pandemii, kiedy trzeba walczyć o życie, o przetrwanie ekonomiczne. Ludzie większość swojego czasu poświęcają na utrzymanie domu i rodziny. Gdy niektóre media dzień w dzień podają im fałszywe informacje, zaczynają w nie wierzyć i trudno mieć do nich o to pretensje.
Co z tym zrobić?
Mówić jak było, trzymać się faktów, nie poddawać się. To chyba jedyny sposób. Rozumiem, że rewelacje Macierewicza są ciekawsze z punktu widzenia programów informacyjnych. On zawsze coś zaskakującego powie, można zrobić z tego newsa. Raport komisji Millera jest ciągle taki sam, a jego autorzy nie zmieniają wersji co kilka miesięcy. Rozumiem, że to może być nudne.
Wróćmy do latania polskich VIP-ów. Czy takie podejście do nauki nie powoduje, że rośnie prawdopodobieństwo, że powtórzy się katastrofa smoleńska? Marszałek Kuchciński wielokrotnie latał niezgodnie z przepisami i ze statusem HEAD, ostatnio samolot z prezydentem podczas kampanii wystartował bez pozwolenia. To jeden z najcięższych grzechów lotniczych.
Przez 14 lat zajmowałem się zawodowo badaniem wypadków lotniczych. Trudno nie zauważyć, że od zarania lotnictwa wypadki powtarzają się z tych samych przyczyn.
Mimo że każdy z nich był dobrze zbadany, została określona przyczyna i zalecenia profilaktyczne, po jakimś czasie znowu dochodzi do tragedii. Dlaczego? Bo zapominamy lekcję, którą dał nam los.
Po zakończeniu badania przychodzi okres ciężkiej pracy nad poprawą systemu, są wdrażane zmiany, aby wypadek z takich samych przyczyn już się nigdy nie powtórzył.
Po zakończeniu badania wypadku smoleńskiego wojsko z ogromnym trudem wdrożyło zalecenia. 36. pułk został rozwiązany, ale zalecenia zostały rozciągnięte na całe lotnictwo wojskowe i do 2016 roku nie wydarzył się żaden wypadek. Jak to wygląda? Przez rok, trzy, pięć jest euforia, że nam się udało coś poprawić. A jednak w końcu zaczynamy chodzić na skróty – czy aby na pewno te restrykcyjne przepisy, te procedury, ten kaganiec, który sami sobie założyliśmy, jest potrzeby? A może jednak można coś zrobić krócej, szybciej, taniej? Może można wystartować bez kontrolera i zgody wieży w Zielonej Górze, przecież nic się nie stanie.
LOT to przewoźnik, który miał najlepsze standardy bezpieczeństwa na świecie. Oczywiście osiągnięcie takiego poziomu nie było łatwe, bo bezpieczeństwo kosztuje. No i nagle okazuje się, że ktoś źle dobrał załogę do lotu o statusie HEAD, dział planowania niewłaściwie przygotował dokumentację dla załogi, która została zaskoczona informacją o zakończeniu pracy przez kontrolera, nie zadziałał nadzór operacyjny, a na końcu kapitan podjął decyzję niezgodną z instrukcją operacyjną firmy.
Taka sytuacja nie miała prawa się wydarzyć, nie w tej firmie. A jednak się wydarzyła.
Mam nadzieję, że badanie tego zdarzenia nie skoncentruje się tylko na załodze, bo błędy zostały popełnione na wszystkich poziomach firmy. I warto, żeby dziennikarze komentując to zdarzenie, mieli tego świadomość. W Smoleńsku załoga też była ostatnim ogniwem łańcucha błędów popełnionych na wszystkich poziomach przygotowania 36. SPLT do przewozu najważniejszych osób w państwie. Na początku lat 90. piloci 36. SPLT byli elitą, a w 2010 roku nie mieli prawa latać, bo nie mieli wszystkich ważnych uprawnień oraz brakowało im umiejętności. Nie zapominajmy tej tragicznej w skutkach lekcji. Nie pozwólmy na erozję systemów bezpieczeństwa, na powolne, niezauważalne odchodzenie od standardu, bo zawsze to się kończy tragicznie.
To co zdarzyło się w Zielonej Górze?
Delegacja się spóźniła i odlot samolotu odbył się po zakończeniu pracy kontrolera lotów. Słyszałem taki komentarz któregoś z dziennikarzy, że kontroler „strzelił focha” i nie chciał pracować kilkanaście minut dłużej. Nic bardziej mylnego. Kontroler lotu musi stosować się do procedur. Zarówno prawo lotnicze, jak i prawa fizyki, na podstawie których lata samolot, są dla wszystkich takie same.
Zdarzenie zostało zakwalifikowane jako poważny incydent, a to oznacza, że złamane zostały wszelkie bariery bezpieczeństwa, które postawiliśmy, aby nie doszło do wypadku. To, że do niego nie doszło, to tylko kwestia szczęścia.
Co w takiej sytuacji należy zrobić, skoro prezydent, minister musi polecieć, bo ważne negocjacje, bo musi wracać do kraju itd.?
Wszystko można przewidzieć. Gdyby załodze przygotowano właściwie dokumenty z uwzględnieniem ograniczonego czasu pracy wieży, wystarczyłoby inaczej zaplanować delegację, tak żeby zdążyć przed zamknięciem lotniska. Można było też wystąpić do Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej o przedłużenie pracy wieży. Możliwości było wiele. Nie było potrzeby improwizacji.
Nie było pana na zaprzysiężeniu prezydenta w Sejmie. Dlaczego?
Nie wziąłem udziału w zaprzysiężeniu. Powodów do podjęcia takiej decyzji uzbierało się w ciągu ostatnich 5 lat bardzo dużo. Chcę zaprotestować przeciwko temu, jak wyglądała pierwsza kadencja prezydenta Andrzeja Dudy, jak dzielił Polaków na lepszych i gorszych, jak nieuczciwa była jego kampania. Mam żal do prezydenta, że łamał konstytucję, że podpisywał ustawy niszczące praworządność i sądownictwo, że zaprzysięgał sędziów dublerów, że robił to w nocy… Długo by wymieniać. Każdy ma prawo do podjęcia decyzji o udziale lub odmowie udziału w Zgromadzeniu Narodowym. Ja wybrałem. To moja forma protestu.
Zdjęcie główne: Maciej Lasek, Fot. Flickr/PO, licencja Creative Commons