Część środowisk opiniotwórczych wyśmiewała się z polityków opozycji, którzy mówili o polexicie. Różni komentatorzy radzili opozycji „nie straszcie polexitem”, jak wcześniej „nie straszcie PiS-em”. To niestety mocno osłabiło czujność opinii publicznej, także tych zwolenników PiS-u, którzy są jednocześnie zwolennikami polskiego członkostwa w UE – mówi nam dr Jacek Kucharczyk, prezes Instytutu Spraw Publicznych. I dodaje: – Boję się, że rozwój wypadków w Polsce wymknie się spod kontroli, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, gdzie słowo brexit też funkcjonowało przez jakiś czas jako hasło tych, którzy ostrzegali przed konsekwencjami polityki Camerona i tej gry z UE, którą on podjął, organizując referendum
JUSTYNA KOĆ: W TK Julia Przyłębska i prokurator Piotrowicz decydują o wyższości konstytucji nad prawem unijnym, co większość komentatorów ocenia jako wejście na wojenna ścieżkę z UE i realną możliwość polexitu, bo nie możemy funkcjonować w UE nie respektując prawa wspólnoty, a przed TK protestuje garstka ludzi. Dlaczego?
JACEK KUCHARCZYK: Opinia publiczna, co wiemy ze wszystkich dostępnych badań, mocno popiera członkostwo w UE, ale jednocześnie znaczna część społeczeństwa z niedowierzaniem przyjmuje scenariusz, że ta władza mogłaby nas z Unii wyprowadzić.
Kwestie procedur prawnych, orzeczeń TSUE, to, czy mają obowiązywać Polskę, czy nie, wydaje się dyskusją na tyle skomplikowaną dla szerszego grona odbiorców, że możliwe konsekwencje takiej decyzji nie są w stanie poruszyć i wyprowadzić ludzi na ulice, tak jak zrobiło to orzeczenie TK w sprawie aborcji. Tam sprawa była jasna, a konsekwencje orzeczenia oczywiste. Znalazły się przywódczynie, które powiedziały dosyć i stąd ta bezprecedensowa w naszej ostatniej historii fala protestów. Na razie nie zapowiada się, aby coś podobnego nastąpiło w kwestii naszej obecności w UE.
PiS próbuje przy pomocy podporządkowanego sobie TK wywierać nacisk na Unię i sprawdzać, na ile będzie można wymusić na instytucjach unijnych przymykanie oczu na łamanie traktatowych zasad i wolności.
W PiS-ie jest zapewne twarda ideologiczna opcja antyeuropejska, ale generalnie w całej tej rozgrywce chodzi o to, żeby Unia się od nas odczepiła, nie przeszkadzała PiS-owi w zamachu na praworządność, a nie o żadne wychodzenie.
PiS unika słowa polexit. Czy jasne postawienie sprawy spotkałoby się ze sprzeciwem?
Większość polityków PiS unika tego jak ognia i nie mówi o wychodzeniu z UE. Polexit to bardziej słowo ze słownika opozycji i krytyków władzy, którzy wskazują na zagrożenia związane z tym, co wyprawia ten rząd. Opozycja słusznie mówi, że ta gra jest szalenie niebezpieczna dla Polski i naszego członkostwa w UE. Odrzucenie konieczności stosowania prawa europejskiego, a o to chodzi w orzeczeniu TK, postawi pod znakiem zapytania nasze członkostwo, bo UE jest tak naprawdę wspólnotą prawa i państwo, które nie stosuje tego prawa, nie ma możliwości pozostawania w obrębie Unii. To ogromne zagrożenie dla przyszłości Polski.
Przypominam, że z inicjatywą referendum w sprawie wyższości polskiej konstytucji nad prawem unijnym wyszedł już kiedyś Andrzej Duda, ale jego partia nie zgodziła się na nie w obawie przed porażką takiego referendum. Dziś
PiS próbuje załatwić to samo przy pomocy sędziów, których wprowadzili do Trybunału z naruszeniem konstytucji, na którą się teraz powołują.
Niestety przyznać trzeba, że część środowisk opiniotwórczych wyśmiewała się z polityków opozycji, którzy mówili o polexicie. Różni komentatorzy radzili opozycji „nie straszcie polexitem”, jak wcześniej „nie straszcie PiS-em”. To niestety mocno osłabiło czujność opinii publicznej, także tych zwolenników PiS-u, którzy są jednocześnie zwolennikami polskiego członkostwa w UE.
Boję się, że rozwój wypadków w Polsce wymknie się spod kontroli, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, gdzie słowo brexit też funkcjonowało przez jakiś czas jako hasło tych, którzy ostrzegali przed konsekwencjami polityki Camerona i tej gry z UE, którą on podjął, organizując referendum.
Przypomnijmy, że Cameron zaproponował referendum z powodu rozgrywki frakcji we własnej partii.
I też wówczas cześć brytyjskich komentatorów wyśmiewała się z tego „straszenia brexitem”, sądząc, że to teatr polityczny, który ma pozwolić Cameronowi spacyfikować rodzimych eurosceptyków. Ukuto wówczas pojęcie „project fear”, czyli projekt strach, aby tych, co ostrzegali przez brexitem i jego konsekwencjami, wyszydzić.
Później okazało się jednak, że brexit faktycznie nastąpił, a jego konsekwencje są dokładnie takie, jak przewidywali ci, co rzekomo tylko straszyli. Niestety w Polsce widzę podobne zagrożenie,
nie tylko ze strony polityki PiS-u, ale wszystkich tych, którzy mówią, że wszystko będzie OK, bo Polacy masowo są za członkostwem w UE, a sam PiS potrzebuje pieniędzy z Brukseli. Lekceważenie groźby polexitu może nas więc dużo kosztować.
Nepotyzm to choroba, która często toczy władzę, ale takich rozmiarów jeszcze nie przybrała nigdy. Wygląda na to, że Jarosław Kaczyński zdaje sobie z tego sprawę. A jego wyborcy?
Kaczyński rzeczywiście widzi, że w pewnym momencie została przekroczona granica i opinia publiczna, nawet ta bliska władzy, może przestać być odporna na informacje o masowym wykorzystywaniu władzy do prywatnego bogacenia się polityków PiS i ich rodzin. Może się okazać, że PiS przestanie być teflonowy, tym bardziej, że opozycja słusznie punktuje nepotyzm i korupcję władzy. Tego dotyczyły te słynne „3D” Donalda Tuska. Kaczyński poczuł, że to poważny problem wizerunkowy dla jego partii i chce jak zwykle nie tyle rozwiązać problem korupcji, co zmienić jego postrzeganie.
Pamiętam jeszcze jak w przed 1989 w sytuacji kryzysu tamta władza mówiła: „socjalizm tak, wypaczenia nie”. Podobnie mówi Kaczyński: „rządy PiS to pasmo sukcesów, a przypadki nepotyzmu są dla tej władzy wyjątkowe, ale i tak będziemy je zwalczać z pełną determinacją”. To narracja, którą PiS stosuje w sytuacji, kiedy już nie można całkowicie zaprzeczyć znanym ogólnie faktom. Po to, by pokazać, że władza PiS walczy z nepotyzmem, powstaje uchwała w tej sprawie – uchwała, która oczywiście jest dziurawa jak sito, ale daje politykom PiS-u poczucie, że ta władza walczy z wypaczeniami.
Moim zdaniem z nepotyzmem jest jak z kiedyś z socjalizmem, to znaczy te „wypaczenia” są istotą rządów PiS, a nie wypadkiem przy pracy „dla Polski”. Kaczyński rządzi przez rozdawanie synekur i generalnie jeszcze zanim doszedł do władzy wyznawał zasadę, aby o swoich dbać.
Kiedy on i jego partyjni towarzysze zdobyli władzę w 2015 roku, to przy dobrym stanie gospodarki, jaki zastali, możliwości dbania o swoich się zwielokrotniły. Polityka Kaczyńskiego przypomina mi motto Lanisterów z „Gry o tron”, że „Lanisterowie spłacają zawsze swoje długi”. Co zabawne, jedyny znany przypadek, gdy Kaczyński odszedł od tej zasady i nie spłacił długu, to gdy wyszła na jaw afera dwóch wież. Myślę, że drugi raz tego błędu nie popełni i będzie płacił.
Rozdawnictwo jest więc metodą sprawowania władzy przy budowaniu państwa, de facto, monopartyjnego. To podstawowa metoda budowania lojalności państwa PiS-u. Nie prawicowa i skrajnie konserwatywna ideologia, w którą pewnie część aktywistów PiS-u specjalnie nie wierzy, co właśnie dostęp do stanowisk i pieniędzy, którymi hojnie szafuje Kaczyński.
Do tej pory ten sposób działał: jak wyszły na jaw nagrody, to Kaczyński zadecydował o obniżeniu uposażenia wszystkim posłom, jak ujawniono loty Kuchcińskiego, to prezes orzekł, że trzeba wprowadzić procedury. Czy tym razem ta dziwna uchwała wystarczy, aby PiS wyszedł z tarapatów?
Nie wykluczam, że w ten sposób część wyborców PiS-u uda się Kaczyńskiemu spacyfikować, tak jak udawało się to wcześniej. To odwracanie kota ogonem działało świetnie, jak chociażby z nagrodami, które Szydło przyznała swoim ministrom. Aby rozwiązać kryzys wizerunkowy, Kaczyński kazał obniżyć posłom uposażenie, ale potem swoim Kaczyński dał swoim posłom drugie czy trzecie źródło zarobkowania.
W ten sposób rząd zawinił, a opozycja została ukarana.
Jednocześnie Kaczyński pokazał, że walczy o swój wizerunek szlachetnego ascety, który nie dba o dobra doczesne, tylko całymi dniami myśli, jak tu zrobić lepiej dla Polski. Jak wiemy, ten wizerunek nie ma i nigdy nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, ale pozwala pisowskiej propagandzie neutralizować informacje o kolejnych aferach i nadużyciach władzy. Po co nam niezależne sądy, prokuratura i CBA, skoro dobry car Jarosław nad wszystkim panuje i nie pozwoli na grabienie Polski?
To ciągle skuteczna narracja, szczególnie jeżeli chodzi o wyborców PiS, bo jeżeli popatrzymy na sondaże zaufania do polityków, to widzimy, że Kaczyńskiemu ufają głównie jego wyborcy, wśród reszty budzi nieufność.
Wg ostatniego sondażu Kantar PiS ma 29 proc., KO 24, a Polska 2050 – 15 proc. Poza progiem PSL. To efekt Tuska, ale na ile trwały?
Coś wyraźnie drgnęło w poparciu dla KO, bo różnice te wyraźnie wychodzą poza margines błędu statystycznego w badaniach sondażowych. Wejście Tuska rzeczywiście poprawiło wizerunek i poparcie dla KO, które wcześniej obciążała niejasność co do przywództwa i kierunku, w którym zmierza główna siła opozycji.
W spolaryzowanej polskiej polityce wyborcy opozycji często popierają formację, co do której myślą, że skutecznie powstrzyma obecną władzę przed tym, co ta robi z Polską. Ta
retoryka Tuska, odwołująca się do podziału opinii publicznej na PiS i anty-PiS, bardzo dobrze się wpisuje w oczekiwania wyborców, którzy nie mają silnych więzów z konkretnymi partiami i politykami, ale którzy chcieliby widzieć skuteczną opozycję.
Tusk swoim wejściem przywrócił tym wyborcom wiarę, że opozycja może być skuteczna i jasno zdefiniował cel, jakim jest odebranie władzy Kaczyńskiemu. Jest w tym bardziej wiarygodny niż jakikolwiek opozycyjny polityk.
Zdjęcie główne: Jacek Kucharczyk, Fot. Instytut Spraw Publicznych