W dzisiejszym polskim populizmie (prawicowym i lewicowym) dawny bolszewizm wraca jako farsa. Rafał Trzaskowski nie wpadł w pułapkę „elitarności”, którą zastawiały na niego populistyczna prawica i populistyczna lewica. Już kampanię samorządową 2018 roku wspólnie prowadzili przeciwko niemu Patryk Jaki i Jan Śpiewak. A po decyzji Dudy o ułaskawieniu Śpiewaka wiele wskazuje na to, że również kampanię prezydencką obaj panowie będą prowadzić przeciwko Trzaskowskiemu wspólnie – pisze Cezary Michalski. Wobec bezsilności populistycznej nagonki Jarosławowi Kaczyńskiemu pozostało do użycia w tej kampanii wyłącznie osobiste chamstwo, które ma – jego zdaniem – zaostrzyć polaryzację i zmobilizować wokół Andrzeja Dudy elektorat socjalu i hejtu.
Agencja Sport Analytics przeprowadziła kompetentne (wielotematyczne, na stosunkowo dużej próbie) badania preferencji polskich kibiców w wyborach prezydenckich. Pytano głównie kibiców najlepiej zorganizowanych, najmocniej zaangażowanych, co do których można było mieć obawy, że zostali już całkowicie wchłonięci lub zdominowani przez ekstremistów kibolskich.
I faktycznie, do mediów przebiło się początkowo z tego sondażu głównie to, że wygrał w nim narodowiec Krzysztof Bosak, który zdobył rekordowe 46 proc. poparcia. Zaraz jednak po tej oczywistości pojawiło się w wynikach sondażu duże zaskoczenie. Otóż
drugi po Bosaku jest Rafał Trzaskowski, na którego zagłosowałoby dzisiaj 21,6 proc. polskich kibiców.
Najgorsze wiadomości z kibicowskiego frontu docierają do Andrzeja Dudy. W podobnym sondażu wykonanym w marcu, kiedy Trzaskowskiego w kampanii jeszcze nie było, Duda też przegrywał z Bosakiem, ale z wynikiem 26 proc. Od tamtego czasu stracił 18 punktów i dziś zagłosowałoby na niego zaledwie 8 proc. polskich kibiców, czyli nieco mniej niż na Hołownię (8,19). To najlepiej pokazuje, że cała gigantyczna kampania Andrzeja Dudy, finansowana z naszych kieszeni, okazała się martwa.
Urzędujący prezydent może mieć co najwyżej satysfakcję, że wśród kibiców ciągle jeszcze pokonuje Roberta Biedronia (2,9 proc.). Słabe to jednak pocieszenie, skoro
Biedroń ma dziś śladowe poparcie praktycznie we wszystkich grupach elektoratu, nie wyłączając wyborców lewicy.
Nagonka na „białorączki”
Zaskakująco dobry wynik Rafała Trzaskowskiego w kibicowskim sondażu to jeden z dowodów na to, że nie wpadł on w pułapkę „elitarności”, którą zastawiały na niego populistyczna prawica i populistyczna lewica. Już kampanię samorządową 2018 roku wspólnie prowadzili przeciwko niemu Patryk Jaki i Jan Śpiewak. A po decyzji Dudy o ułaskawieniu Śpiewaka wiele wskazuje na to, że również kampanię prezydencką obaj panowie będą prowadzić przeciwko Trzaskowskiemu wspólnie.
W zapomnianej przez wielu epoce wczesnego bolszewizmu za największą zbrodnię uznawano przynależność do społecznej elity, bycie „białorączką”. To pojęcie wzięło się stąd, że sowiecka bezpieka po „białych”, delikatnych dłoniach rozpoznawała byłych nauczycieli, lekarzy, urzędników, już nie mówiąc o pisarzach czy kompozytorach.
W dzisiejszym polskim populizmie (prawicowym i lewicowym) ten dawny bolszewizm wraca jako farsa. W takim właśnie tonie populistyczna lewica i populistyczna prawica prowadziły przeciwko Trzaskowskiemu nagonkę w kampanii warszawskiej 2018 roku.
Jednym z wielu przykładów tamtego sojuszu stała się niesławna „szydera” Adama Leszczyńskiego z Rafała Trzaskowskiego, w całości wyrażona w języku Patryka Jakiego czy najbardziej ponurych prawicowych portali. Tyle że powtarzana przez Leszczyńskiego z pozycji nowej antyliberalnej lewicy i zamieszczona na portalu „Krytyki Politycznej”. Adam Leszczyński pisał wówczas o Trzaskowskim, że to „inteligent z dobrej rodziny”, co miało być w jego intencji najbardziej obraźliwym epitetem. W Patryku Jakim zachwycało go to, że „rozdaje kiełbaski”, „fotografuje się w szaliku Legii” i „ciężko pracuje”. Podczas gdy Trzaskowski „może śpi, może wita poranek w pozycji utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębokiego relaksu. Może przygotowuje na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prostiutto”.
Dziś Adam Leszczyński usiłuje podtrzymać tamto swoje populistyczne i antyinteligenckie wzmożenie w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim. Podczas gdy Jan Śpiewak w poczuciu absolutnej bezkarności ruszył do atakowania Trzaskowskiego w TVP Info i tygodniku „Wprost”. A Patryk Jaki produkuje klipy wyborcze mające zlepić Trzaskowskiego z najgorszymi patologiami warszawskiej reprywatyzacji.
Zarówno wynik kibicowskiego sondażu, jak też badania pokazujące coraz lepszy i bardziej równomierny rozkład poparcia dla Trzaskowskiego we wszystkich grupach społecznych są jednak dowodem, że cała ta wielogłosowa populistyczna nagonka jest zupełnie bezsilna. Może gdyby Rafał Trzaskowski był tylko kandydatem Platformy, stałby się bardziej podatny na populistyczny hejt, skuteczniej uderzaliby w niego „symetryści”, zwykli ludzie wyczerpani wieloletnim jałowym konfliktem pozostaliby przy Szymonie Hołowni, a PiS bez trudu obciążyłoby Trzaskowskiego wszystkimi popełnionymi i niepopełnionymi grzechami „elit” rządzących Trzecią Rzeczpospolitą przez trzydzieści lat.
Rafał Trzaskowski jest jednak w tej kampanii kandydatem zarówno opozycji, jak też samorządu, który zachował w oczach Polaków większy autorytet, niż partie. Trzaskowski jest może nawet bardziej kandydatem samorządu, niż partii, bo jako ostatni atut demokratycznej Polski w walce z Jarosławem Kaczyńskim (Andrzej Duda jest w tej kampanii tylko figurantem) został wyciągnięty właśnie z polskiego samorządu, gdzie pełni dwie kluczowe funkcje – będąc zarówno prezydentem Warszawy, jak też przewodniczącym Rady Unii Metropolii Polskich, jednej z sześciu największych organizacji zrzeszających polskich samorządowców i reprezentujących polski samorząd wobec rządu w Warszawie oraz w Unii Europejskiej.
To samorządowcy, a nie działacze partyjni z najbardziej nawet profesjonalnego sztabu organizują Trzaskowskiemu najskuteczniejszą kampanię wyborczą.
Do Poznania i Gdańska „wprowadzali” go triumfalnie Jacek Jaśkowiak i Aleksandra Dulkiewicz, a lokalni prezydenci, burmistrzowie i radni witają go – a czasem także osłaniają przed PiS-owskimi bojówkami – w małych miasteczkach, w stolicach powiatów i w gminach, do których wcześniej przez blisko pięć lat docierał tylko Andrzej Duda z „darami” od Kaczyńskiego.
Wobec bezsilności populistycznej nagonki Jarosławowi Kaczyńskiemu pozostało do użycia w tej kampanii wyłącznie osobiste chamstwo, które ma – jego zdaniem – zaostrzyć polaryzację i zmobilizować wokół Andrzeja Dudy elektorat socjalu i hejtu. Tak się nie dzieje, bo publiczne i odgrywane na zimno chamstwo Kaczyńskiego przestało być skuteczne, czego prezes PiS zdaje się nie zauważać i przed czym oczywiście nie przestrzegają go jego przyboczni.
Jarosław Kaczyński daje sobie prawo do wyzywania Polaków z trybuny sejmowej, bo uważa się za Józefa Piłsudskiego.
Jednak Piłsudski – najpierw walcząc o niepodległość, a potem tworząc zręby nowoczesnego państwa (Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy, reforma szkolna) – zbudował sobie prawdziwy autorytet, którego później używał lepiej lub gorzej. Udział Jarosława Kaczyńskiego w odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1989 roku był raczej śladowy (ten błąd historii realnej muszą dziś naprawiać TVP oraz IPN wygumkowując jednocześnie z grona twórców polskiej niepodległości Lecha Wałęsę). A w niepodległej i demokratycznej Polsce Jarosław Kaczyński zdecydowanie więcej zniszczył, niż zbudował. Zmasakrowany z powodu jego kaprysu las i rozgrzebany wykop demolujący Mierzeję Wiślaną (tym swoim dorobkiem prezes PiS kazał Morawieckiemu w kampanii obdarować Dudę), to Gdynia czy COP też powracające tylko jako farsa.
Dziś już nie tylko Kazik uważa, że Kaczyński daleko przekroczył granice swego wątłego autorytetu i swoich formalnych kompetencji „szeregowego posła”. A w najbliższym planie prezydenckiej kampanii za tę pychę Kaczyńskiego płaci Andrzej Duda.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Rafał Trzaskowski, Fot. Flickr/PO