Nic z tego, Panowie prawicowi i lewicowi Sarmaci! Istnieje inna polska tradycja, Polski mieszczańskiej, świeckiej (choć niewrogiej religii), zmodernizowanej, oświeceniowej. Niebojącej się „obcych wpływów”, jeśli tylko mogły one posłużyć budowaniu dobrobytu Polaków, obronie ich wolności i praw. Otóż Rafał Trzaskowski może się stać w tej kampanii (tak jak mógłby się stać Jacek Jaśkowiak, gdyby wybrano go za pierwszym razem, i tak jak mógłby się stać Donald Tusk, gdyby zdecydował się położyć głowę pod topór) prawdziwym liderem polskiego mieszczaństwa – pisze Cezary Michalski. Czy mieszczańska Hanza powali zdegenerowanych PiS-owskich „zakonników”? Żeby spadkobiercy mieszczańskiej, hanzeatyckiej tradycji przegnali ponurych mnichów Rydzyka z Torunia, Rafał Trzaskowski musi przegnać ponurych zakonników Kaczyńskiego z Warszawy.
Pierwszy tydzień Rafała Trzaskowskiego jako prezydenckiego kandydata Koalicji Obywatelskiej był zdecydowanie udany. Mimo że nie jest jeszcze kandydatem zarejestrowanym (PiS zadba, żeby kandydat najważniejszej formacji politycznej stojącej dziś Kaczyńskiemu na drodze do Budapesztu w Warszawie miał jak najmniej czasu na zebranie podpisów i na kampanię) Trzaskowski – nawet bez płatnych bannerów i płatnej kampanii – bardzo szybko wysunął się na drugie miejsce po Dudzie w sondażach i jest faworytem do wejścia do drugiej tury.
On sam wydaje się twardszy, niż w początkach kampanii warszawskiej z 2018 roku. Ówczesna wygrana w pierwszej turze z całym pakietem prawicowych i lewicowych populistów (od Patryka Jakiego po Jana Śpiewaka), a potem przeżycie ponad roku kierowania największym polskim miastem w toksycznie antysamorządowym PiS-owskim otoczeniu musiały go utwardzić, bo inaczej już by go nie było.
Nad sprzyjającą Trzaskowskiemu polaryzacją kampanii pracują wszystkie PiS-owskie media, bo nie umieją inaczej. Pracują nad tą polaryzacją PiS-owscy policjanci w Trójce, którzy właśnie zaorali nawet ruiny tej niegdyś kultowej, a dziś martwej stacji. Z kolei nad osłabianiem pozycji Andrzeja Dudy pracuje Jarosław Kaczyński (choć robi to wbrew własnemu politycznemu interesowi). Prezes PiS, jak skorpion ze znanego dowcipu o skorpionie i żabie, nie mógł się powstrzymać przed kolejnym publicznym poniżeniem swego notariusza, przywracając Jacka Kurskiego do kierownictwa woroniczowskiej fabryki propagandy i hejtu.
Nie wiadomo, czy Duda od początku wiedział, że publiczny deal, jaki z nim zawarł „szeregowy poseł” (podpis prezydenta pod ustawą przekazującą kolejne dwa miliardy złotych na TVP w zamian za odwołanie Jacka Kurskiego ze stanowiska prezesa), to zwykłe, typowe dla Kaczyńskiego oszustwo. Może został o tym po raz kolejny pouczony dopiero ex post. Ale nie ma to żadnego znaczenia, bo nawet ludzie, którzy na Dudę w wyborach prezydenckich zagłosują po raz drugi, wiedzą już, że jest wydmuszką Kaczyńskiego i niczym więcej.
Oni zagłosują po prostu na Kaczyńskiego, bo uzależnili się od jego „chleba i igrzysk”. Tak jak wielu innych na Dudę z tego samego powodu nie zagłosuje.
Jedyny słaby punkt Trzaskowskiego
Wbrew pozorom nie stanowią wielkiego zagrożenia dla nowego kandydata KO kolejne zmiany w prawie wyborczym, jakich dokonuje – i będzie dokonywało – PiS, aby utrudnić mu zebranie podpisów i poprowadzenie kampanii. Nie jest też problemem nie do przejścia ograniczenie budżetu nowego kandydata do 9 milionów złotych (czyli połowy puli, jaką mógł oficjalnie wydać np. Andrzej Duda). Wydanie takiej sumy, szczególnie w czasie paru tygodni, w zupełności wystarcza na „uderzeniową kampanię”. Jedyna realna słabość tej kandydatury – wykorzystana już przez celebrytów i przez hipokrytów – to groźba zarządu komisarycznego stolicy, gdyby Rafał Trzaskowski wygrał z Andrzejem Dudą bój o prezydenturę całego państwa. Wiadomo, że w atmosferze prowadzonej przez PiS zimnej wojny domowej wejście komisarza do warszawskiego ratusza będzie oznaczało wielotygodniowy „audyt”, próbę sparaliżowania miasta, nie mówiąc już o PiS-owskiej propagandzie przedstawiającej Warszawę jako miasto „zarządzane przez mafię”.
Na ten zarzut jak dotychczas najlepiej odpowiedział prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak. Broniąc decyzji Rafała Trzaskowskiego o starcie w wyborach, ten doświadczony samorządowiec powiedział, że „jeżeli wybory wygra Andrzej Duda, wówczas samorząd w całym kraju i tak zostanie prędzej czy później przez PiS zaorany”.
Także Krzysztof Kwiatkowski, były szef NIK-u, opowiedział dokładnie, w jaki sposób Kaczyński – jeśli zachowa pełną kontrolę nad instytucjami państwa – zniszczy samorząd (Jarosław Kaczyński każdą reformę samorządową po 1989 roku uważał za „demontaż polskiego państwa” rozumianego przez Kaczyńskiego mniej więcej tak samo, jak to tak państwo rozumiał Władysław Gomułka).
PiS w czasie epidemii obficie pomaga rodzinie Szumowskich, pomaga nawet góralowi uczącemu rodzinę Szumowskich jeździć na nartach. Jednak samorządom PiS nie pomaga. Przeciwnie, ich problemy finansowe będące konsekwencją podatkowej zapaści w czasie epidemii Kaczyński ma zamiar wykorzystać do tego, aby móc wprowadzić partyjnych komisarzy do polskich miast.
Jeśli natomiast Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem Polski, będzie to złamanie kręgosłupa PiS-owskiej władzy. Nie będziemy już stali przed pytaniem, „czy”, ale „kiedy” Kaczyński zostanie odsunięty od władzy. Warszawa ma środki, żeby bronić się przed osłabionym przez taką porażkę PiS-em.
Platforma ma samodzielną większość w Radzie Miasta, co bardzo utrudni działania ewentualnego komisarza z PiS. Silną pozycję mają także platformerscy burmistrzowie dzielnic.
Jest w dodatku bardzo świeże i konkretne doświadczenie dwóch miast, gdzie PiS wprowadziło ostatnio zarząd komisaryczny – Gliwic i Nowej Soli. Mimo próby totalnego skompromitowania przez tę partię samorządowców rządzących tam wcześniej, mimo użycia do tego celu komisarzy i służb specjalnych, w wyborach, jakie odbyły się po paru miesiącach komisarycznego zarządu w obu miastach, wygrali – i to w pierwszej turze – kandydaci opozycji. W Gliwicach przeciwko kandydatowi opozycji PiS wystawiło nawet swojego komisarza próbującego wcześniej przez parę miesięcy „zaudytować” i zniszczyć miasto oraz jego samorząd. PiS-owski komisarz, poza tym, że przegrał w pierwszej turze, dostał mniej głosów, niż zwykle w Gliwicach dostawało PiS.
Inna polska tradycja
Dlaczego jednak nie interesuje mnie w tej kampanii Szymon Hołownia, całkiem już oficjalnie deklarujący, że po jej zakończeniu spróbuje (na skanibalizowanym fragmencie elektoratu KO, bo na elektorat PiS-u nie ma żadnego przełożenia) zbudować małą osobistą partyjkę, jakich było wiele w historii III RP i po których żaden dobry ślad nie pozostał, choć pozostały zniszczenia? Dlaczego nie interesuje mnie histeryzujący Biedroń, który wlecze się za Bosakiem i którego spisali na straty nawet dwaj pozostali triumwirowie lewicy (a może szczególnie oni) – Czarzasty i Zandberg? Dlaczego wreszcie nie interesuje mnie Władysław Kosiniak-Kamysz, który (tak jak cały PSL przez ostatnie 30 lat) bywa niezłym koalicjantem tej czy innej partii modernizującej i okcydentalizującej Polskę, zanoszącym modernizację pod strzechy, ale jako lider tej modernizacji okazuje się zawsze za miękki, za słaby, zbyt kunktatorski?
Otóż Rafał Trzaskowski może się stać w tej kampanii (tak jak mógłby się stać Jacek Jaśkowiak, gdyby wybrano go za pierwszym razem, i tak jak mógłby się stać Donald Tusk, gdyby zdecydował się położyć głowę pod topór) prawdziwym liderem polskiego mieszczaństwa. Jeszcze raz przypomnę, że „mieszczaństwo” nie jest tutaj kategorią wąską czy wykluczającą. Wystarczy, że doliczymy do niego „słoiki”, czyli całą gigantyczną energię uczciwego społecznego awansu, który Polskę zmienia. A
taki lider jest nam dzisiaj wyjątkowo potrzebny, musi bowiem przywrócić i ożywić całą tę polską tradycję, która została przez populistów prawicy i populistów lewicy skutecznie zdeptana. Musi przywrócić i ożywić tradycję wolnych i dumnych polskich miast.
Wraz z każdą nową narodową ekshumacją i każdym nowym narodowym pogrzebem wydaje się, iż przynajmniej na dzisiaj spór o polską duszę i pamięć, podobnie jak spór o władzę w państwie, wygrała sarmacka martyrologiczna prawica. Jesteśmy dziś katowani historią Polski w wersji coraz bardziej radykalnej i absurdalnej. Gdzie „żołnierze wyklęci” zastępują nawet Drugą Rzeczpospolitą, Armię Krajową, polskie państwo podziemne, pierwszą „Solidarność”, bo w tamtych wszystkich tradycjach były jeszcze próby syntezy patriotyzmu i nowoczesności, strzępy normalności, zadatki na sukces. Tymczasem w tradycji „żołnierzy wyklętych” jest już tylko patologia klęski, wyłącznie Mrożkowe „wybili, Panie, wybili, za wolność wybili”.
Każdy, kto nie akceptuje tego żałosnego kompleksu udrapowanego na narodową dumę jest przez dzisiejszą polską prawicę piętnowany jako „zdrajca”, „wyobcowany z polskości”, „imitator liberalnego Zachodu” (najgorszy możliwy epitet), „kolonialna i kompradorska pseudoelita zgadzająca się na globalizację” (do tego z kolei języka produkowanego przez mistrza żargonowej grafomanii Andrzeja Zybertowicza chętnie przyłączają się antyliberalni lewicowcy).
A wszystko to z nadzieją, że ludzie w ten sposób stygmatyzowani obrażą się na Polskę i pozwolą się z Polski wypchnąć.
Nic z tego, Panowie prawicowi i lewicowi Sarmaci! Istnieje inna polska tradycja, Polski mieszczańskiej, świeckiej (choć niewrogiej religii), zmodernizowanej, oświeceniowej. Niebojącej się „obcych wpływów”, jeśli tylko mogły one posłużyć budowaniu dobrobytu Polaków, obronie ich wolności i praw.
Zaczyna się ta nasza alternatywna tradycja już u progu Renesansu, w najlepszym momencie Polski Jagiellońskiej, w połowie XV wieku. Kiedy mieszczanie toruńscy (Niemcy i „tutejsi”, gdyż samych Polaków mieszka wówczas w Toruniu niecałe 25 procent), a także mieszczanie z innych pruskich miast buntują się przeciwko Zakonowi Krzyżackiemu. Hanzeatyckie miasta całego Pomorza, przyzwyczajające się już do nowoczesnych praw i wolności, które krzyżaccy „mnisi-rycerze” próbują im ograniczać, szukają opieki ze strony Pierwszej Rzeczypospolitej, państwa wówczas bardziej nowoczesnego, bardziej świeckiego, postrzeganego jako lepszy gwarant obywatelskich wolności i praw, szczególnie w porównaniu z coraz bardziej zdegenerowanym Zakonem.
Toruńscy mieszczanie dokonali tego, czego nie potrafił Władysław Jagiełło po bitwie pod Grunwaldem. Faktycznie złamali potęgę krzyżackiego zakonu. 6 lutego 1454 roku wybucha w Toruniu powstanie przeciw Zakonowi, a 11 lutego mieszczanie zdobywają zamek krzyżacki i burzą go do fundamentów.
Pozostawiają tylko zakonną ubikację, aby szydzić sobie z wygnanych zdegenerowanych pseudozakonników. I aby mogły sobie z nich szydzić jeszcze ich dzieci i wnuki.
Po zwycięstwie tej pierwszej (i chyba ostatniej na ziemiach polskich) mieszczańskiej rewolucji do króla Kazimierza Jagiellończyka jedzie z Torunia delegacja złożona z występującego w imieniu pruskiego rycerstwa Jana Bażeńskiego (albo jak kto woli Hansa von Baysena, gdyż jego rodzina przybyła z Lubeki) oraz burmistrza Torunia Rutgera von Birken. To na ich prośbę król Kazimierz Jagiellończyk inkorporuje Prusy do Rzeczpospolitej, a delegaci Torunia oświadczają z dumą: „Ziemie nasze i nas samych do Królestwa Polskiego włączyliśmy”. Przywożą zresztą do miasta nie tylko akt inkorporacji, ale także prawa i przywileje dla mieszczan toruńskich i gdańskich. Takie, jakimi wiele polskich miast w samej Koronie nie będzie się mogło cieszyć aż do uchwalenia Konstytucji 3 Maja (a i po jej uchwaleniu polscy mieszczanie będą się mogli cieszyć tymi prawami jedynie przez chwilę i „teoretycznie”). Miasta pruskie sfinansują też armię Kazimierza Jagiellończyka w czasie późniejszej Wojny 13-letniej z Zakonem. Przesądzając o zwycięstwie Rzeczypospolitej, która – jak często w swojej historii – miała rycerzy, lecz nie miała kasy.
19 lutego 1473, dwie dekady po zwycięskim powstaniu toruńskich mieszczan przeciw Zakonowi, w Toruniu rodzi się Mikołaj Kopernik, który swoim z pozoru jedynie astronomicznym, ale w rzeczywistości także politycznym traktatem „O obrotach sfer niebieskich” obali system Ptolemeusza i oczyści Europę z resztek „wieków ciemnych”.
On także jest typowym dla ówczesnego hanzeatyckiego Torunia mieszczańskim mieszańcem. Pochodzi z rodziny niemiecko-polsko-„tutejszej”. I również Kopernik wybierze służbę Rzeczypospolitej jako państwu bardziej wówczas nowoczesnemu i gwarantującemu toruńskim mieszczanom więcej wolności, niż państwo zakonne.
Przyznam, że jako człowiekowi, który się w Toruniu urodził i spędził tam być może najfajniejszą część życia, marzy mi się kolejne toruńskie powstanie przeciw władzy, jaką w moim mieście sprawuje dziś ojciec Tadeusz Rydzyk, z przyzwoleniem albo przy bezsilności tamtejszych polityków świeckich. Marzy mi się powstanie wypędzające skutecznie z Torunia ponurych mnichów, którzy powoli to miasto miasto trawią przy współpracy Kaczyńskiego, Morawieckiego, Ziobry, Gowina. I przywróci Toruń nowoczesności, tak jak mieszczańskie powstanie z 1454 roku.
Ale żeby spadkobiercy mieszczańskiej, hanzeatyckiej tradycji przegnali ponurych mnichów Rydzyka z Torunia, Rafał Trzaskowski musi przegnać ponurych zakonników Kaczyńskiego z Warszawy, rozpoczynając od pałacu przy Krakowskim Przedmieściu.
Dziwny to swoją drogą PC-towski i PiS-owski „zakon”, którego „zakonnicy” – Kaczyński, Morawiecki, Szumowski, Karczewski, Kurski, Czarnecki, Brudziński… – przypominają w swoim nepotyzmie, w swojej demoralizacji, w swojej brutalności, w swoim nieopanowanym głodzie publicznego pieniądza – raczej zdegenerowanych braciszków z „Imienia Róży” Umberto Eco, niż dominikanów, franciszkanów czy jezuitów z ich najlepszych momentów.
Czyli nie kiedy palili i nawracali siłą, ale kiedy tworzyli zachodnią filozofię, prawo, instytucje, w ciemnych wiekach ocalając przed barbarzyństwem „klasztory rozumu”.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Rafał Trzaskowski, Fot. Flickr/PO