W chaosie komentarzy oraz zmęczeniu prawnym bezhołowiem wprowadzonym przez PiS umyka kwestia związana z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi, a istotna nie tylko ze względu na przestrzeganie litery prawa, lecz wręcz decydująca o prezydenturze. To groźba zamachu, który może unieważnić porażkę p. Dudy.

Dzisiejsza narracja opozycji i sprzyjających jej mediów a to analizuje ustawę o przeprowadzeniu wyborów, a to bada orzeczenie Państwowej Komisji Wyborczej i ewentualne decyzje Sądu Najwyższego, a to wczytuje się w treść porozumienia liderów władzy.

To błędna, a przynajmniej – niewystarczająca droga.

Przypomnijmy punkty graniczne:

  1. Wszyscy się zgodzili (pomińmy – czy słusznie), że nie można prezydentury niejako zamrozić nadzwyczajnym stanem klęski żywiołowej. To znaczy, że kadencja urzędującego prezydenta kończy się 6 sierpnia.
  2. Uchwała PKW twierdzi, że wybory de facto się nie odbyły, a w związku z tym zgodnie z obowiązującym Kodeksem wyborczym marszałek Sejmu ponownie zarządza je nie później niż w 14 dniu od dnia ogłoszenia tejże uchwały PKW w Dzienniku Ustaw i będą się musiały wtedy odbyć w ciągu 60 dni.
  3. Sejm uchwalił ustawę ws. wyborów prezydenckich (teraz proceduje ją Senat), w której są zapisy znoszące rygory kodeksu wyborczego.

Pomińmy, dla klarowności wywodu, zarówno logiczne zapętlenie uchwały PKW, jak i to bezprawne aspekty procedowanej ustawy.

Reklama

Jednak przed wszelkimi ustaleniami PKW, przed ustawą o wyborach i przed Kodeksem Wyborczym, zawsze stoi Konstytucja RP. Jej „Rozdział V” opisuje pozycję Prezydenta. To tylko 19 artykułów, a jeden z nich bardzo precyzyjnie określa terminy wyboru prezydenta.

„Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej – nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów”.

Jaki jest niepisany sens tego artykułu?

Oto ustawodawca z jednej strony chciał uniemożliwić zawirowania w obsadzaniu tego stanowiska, a z drugiej – chciał dać państwu czas do uspokojenia atmosfery i miękkiego przejścia do nowej prezydentury.

Słowem – ten zapis to nie przypadek.

Jakie są konsekwencje tego zapisu w roku 2020?

Ano takie, że wybory musiałyby się odbyć najpóźniej w sobotę 23 maja (w ten dzień mija dokładnie 75 dni do końca kadencji urzędującego prezydenta). Wiemy jednak, że to już niemożliwe.

Co pozostaje? Wygląda na to, że urzędujący prezydent musiałby opróżnić urząd. Im szybciej to zrobi, tym szybciej marszałek Sejmu (który równocześnie będzie po. prezydenta) będzie mógł rozpisać nowe wybory.

Czy ktoś w to wierzy?

Ale co będzie jeśli p. Duda nie opróżni urzędu? Wtedy jedyna logiczna droga do nowych wyborów to ogłoszenie ich dopiero po wygaśnięciu jego kadencji. Inne sposoby są będą w oczywisty sposób złamaniem konstytucji.

* * *

Powie ktoś – przesada w tym prawniczym liczeniu diabłów na główce szpilki: idą wybory i kropka.

Hm. Bywa tak, że w sytuacji rozchwiania państwa nie prawo decyduje, ale wola polityczna. Tak już nad Wisłą bywało – choćby w czasach Okrągłego Stołu, którego konstytucja nie przewidywała. Można by więc przyjąć, że i tym razem wszystkie strony zgodziły się (tajnie lub domyślnie) na takie ominięcie prawa, które umożliwi wybór Prezydenta.

Ba, sam będę biegł, aby kartą wyborczą obalić system.

Są jednak dwie wątpliwości.

Po pierwsze: inną wagę ma – np. – dopuszczenie interpretacji PKW jakoby nikt do wyborów się nie zgłosił. A inną – omijanie wyrazistych zapisów Konstytucji.

Po drugie: aby doszło do decyzji politycznej, musi się to dziać transparentnie, a na pewno publicznie musi zostać złożona przez władze gwarancja o respektowaniu ustaleń (tak, mniej więcej, wyglądało to przy Okrągłym Stole).

Bo w innym wypadku niefrasobliwe traktowanie zapisów prawa musi skończyć się katastrofą – i nie trzeba szukać przykładu w kwietniu roku 2010.

Chyba że… o to chodzi.

*

Czy Kaczyński, cały czas podkreślający, że konstytucyjnie nie można przeprowadzić wyborów po dniu 23 maja, nie liczy aby na to, że w wypadku porażki p. Dudy (coraz bardziej prawdopodobnej), doprowadzi do katastrofy? Bo Sąd Najwyższy w naturalny sposób będzie mógł stwierdzić nieważność wyboru prezydenta ze względu na złamanie art. 128 pkt b Konstytucji RP? Tym bardziej, że, jak wiadomo trwa walka o podporządkowanie Sądu właśnie Kaczyńskiemu.

A wtedy grozi nam przeniesienie dyskusji na ulice i wprowadzenie dyktatury.

Podkreślmy jedno: wystarczy, żeby p. Duda już teraz opróżnił urząd i nie będzie problemu.

Jeśli nie – radzę nastawić się na najgorsze.

Witold Bereś
redaktor naczelny miesięcznika „Kraków”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Kancelaria Sejmu/Łukasz Błasikiewicz, licencja Creative Commons

Reklama