Opozycja szuka najlepszego sposobu na nowe otwarcie. A na rządzącej prawicy toczy się coraz bardziej zażarta wojna pomiędzy anachroniczną pseudosanacją Kaczyńskiego a „nowoczesną”, alt-rightową neoendecją Ziobry. Dlaczego „wszechmocny” Kaczyński nie potrafi tej wojny wygrać lub choćby zatrzymać? – pisze Cezary Michalski
Dwa najsilniejsze i najbardziej dojrzałe ugrupowania na polskiej scenie politycznej uznały, że skoro do kolejnych wyborów mamy parę lat (chyba że Kaczyński będzie musiał zdyscyplinować Ziobrę przed upływem pełnej kadencji parlamentu), wobec tego u progu nowego politycznego sezonu należy najpierw rozstrzygnąć walkę o przywództwo (a także o model przywództwa) we własnych obozach.
Mówiąc „najsilniejsze i najbardziej dojrzałe” mam oczywiście na myśli PiS (i skupiony wokół partii Kaczyńskiego obóz rządzącej prawicy) oraz PO (i krążące wokół Platformy albo z niej pączkujące KO i Ruch Trzaskowskiego).
Lewica wkracza bowiem w nowy polityczny sezon w kompletnej rozsypce.
Raczej śmieszne, niż groźne pohukiwania Czarzastego nie potrafią już ukryć jego faktycznej słabości, skoro nie słuchają go ani zwolennicy Partii Razem, którzy chcieliby pod wodzą Adriana Zandberga budować populistyczną antyliberalną lewicę, ani ludzie uważający za priorytet odsunięcie od władzy Kaczyńskiego, więc woleliby śladem Jońskiego czy Napieralskiego zbliżyć się do KO.
PSL jest rozszarpywane przez Kaczyńskiego, a Hołownia wciąż jeszcze nie otrząsnął się z kampanijnego narcyzmu, więc trudno go na razie traktować jako partnera do dojrzałej polityki.
Choć kiedy (jeśli) się z narcyzmu otrząśnie, warto będzie negocjować z nim i z jego ludźmi, bo przed pierwszą turą wyborów prezydenckich znaleźli nowy język i zgromadzili tak potrzebną opozycji nową energię.
Test przywództwa Rafała Trzaskowskiego
Po stronie opozycji najważniejsze pytanie rozpoczynającego się sezonu politycznego brzmi: czy Rafał Trzaskowski, atakowany z prawa (przez Kaczyńskiego, Ziobrę, Morawieckiego, którzy na poważnie przerazili się Trzaskowskiego w czasie prezydenckiej kampanii), z lewa (przez Zandberga i jego ludzi w mediach wiedzących, że Trzaskowski zabiera im lewe skrzydło liberalnej młodzieży i inteligencji), a także ze środka PO (ponieważ jego propozycja Ruchu nie określiła roli, jaką ma w nim pełnić partia nadal będąca najsilniejszą i najlepiej zorganizowaną siłą opozycji) – ma jeszcze szansę stać się efektywnym liderem opozycji? I czy istnieje jakiś inny pomysł na przywództwo demokratycznego obozu?
Otwarcie nowego sezonu politycznego to dla Rafała Trzaskowskiego test przywództwa, od którego zależy jego polityczna przyszłość. Przed planowaną przez niego na ten weekend oficjalną inauguracją Ruchu znów wybuchł kryzys „Czajki”, więc na razie inauguracji nie będzie. W dodatku
Kaczyński i jego ludzie będą wykorzystywać ten kryzys jak najdłużej, aby maksymalnie Trzaskowskiego wykrwawić.
To wymuszone opóźnienie Platforma Obywatelska musi wykorzystać do sensownego namysłu nad dwiema kwestiami, od których dobrego rozstrzygnięcia zależy skuteczność całej demokratycznej opozycji.
Pierwsza z nich to takie zdefiniowanie modelu przywództwa Platformy, aby wykorzystać kompetencje wszystkich liderów, działaczy i samorządowców związanych z PO. Tak, aby naturalne nurty ideowe obecne od zawsze w tej partii – od liberalnego po chadecki – nie zamieniły się w zwalczające się frakcje.
Druga sprawa do rozstrzygnięcia, to wypracowanie takiego modelu współpracy pomiędzy Ruchem, Platformą, Koalicją Obywatelską, aby zamiast nowej energii nie powstało wrażenie chaosu (na razie ten
chaos jest widoczny w sondażach, do których wrzuca się wszystkie możliwe loga istniejące dziś po stronie opozycji,
nic zatem dziwnego, że te loga podbierają sobie wzajemnie sondażowe poparcie).
Rolą lidera opozycji jest także zdefiniowanie jej ideowej tożsamości. Tak, aby znalazło się w niej zarówno skrzydło lewicowo-liberalne, jak też liberalno-konserwatywne, z ich najbardziej rozpoznawalnymi postaciami (od Nowackiej i Jońskiego, po Sikorskiego, Ujazdowskiego, Kowala). Z ich agendą ideową i programową sięgającą od centroprawicy do centrolewicy, wbudowaną w konsekwentny centrowy program adresowany do polskich „normalsów” i konkurencyjny dla prawicowego i lewicowego populizmu.
Do obowiązków efektywnego lidera opozycji należy także przygotowanie wyrazistego programu społeczno-ekonomicznego, który będzie mniej defensywny, niż „to, co dane (przez PiS), nie będzie (przez opozycję) odebrane”.
Wreszcie to lider najsilniejszego nurtu opozycji (albo jej efektywne zbiorowe przywództwo) musi zaproponować innym opozycyjnym ugrupowaniom – niestrawionej przez PiS części PSL-u, niepopulistycznej części lewicy, środowisku Hołowni –
konkretną propozycję współpracy gwarantującą autonomię ideową na wspólnych listach wyborczych.
Nawet jeśli dziś te środowiska nie są jeszcze gotowe, żeby z takiej propozycji skorzystać, to do lidera najsilniejszej opozycyjnej formacji należy obowiązek jej przedstawienia, żeby „leżała na stole” i nieco przynajmniej blokowała wzajemne ataki.
Wojna na prawicy
W tym samym czasie na rządzącej prawicy toczy się coraz bardziej zażarta wojna pomiędzy anachroniczną pseudosanacją Kaczyńskiego, a „nowoczesną”, alt-rightową neoendecją Ziobry. Dlaczego „wszechmocny” Kaczyński nie potrafi tej wojny wygrać lub choćby zatrzymać? Otóż narastające napięcie pomiędzy Zbigniewem Ziobrą a Jarosławem Kaczyńskim wynika z faktu, że zarówno Kaczyński, jak też Ziobro zauważyli, że prezes PiS praktycznie nie ma dziś w swojej partii sukcesora. Otoczył się ludźmi słabymi i całkowicie zależnymi od siebie, co na bieżąco wydawało mu się bardzo wygodne w autorytarnym modelu zarządzania państwem i partią, jednak na dłuższy dystans sprawia, że żaden ze spolegliwych wykonawców woli Kaczyńskiego nie ma szansy politycznie przeżyć jego odejścia. A to sprawia, że
jeśli Kaczyński nie zniszczy Ziobry przed swoją mityczną emeryturą, po jego odejściu władza nad żmudnie budowanym przez niego prawicowym obozem wpadnie w ręce ministra sprawiedliwości niejako z automatu.
Oczywiste jest, że bez Kaczyńskiego tracą cały polityczny tlen ludzie tacy jak Sasin, Błaszczak, Terlecki, Witek, Karczewski, Kuchciński… i praktycznie cały dawny „zakon” PC, który kiedyś gwarantował Jarosławowi Kaczyńskiemu przetrwanie w polityce, lecz dzisiaj stał się synonimem niezdarności, niekompetencji i braku własnej woli politycznej. Jednak również młodszy i sprawniejszy od nich Mateusz Morawiecki nie zbudował sobie pozycji, która pozwoliłaby mu przeżyć bez Kaczyńskiego. Nie ufa mu partyjny aparat PiS, nie lubią go parlamentarzyści tej partii i całej prawicy (bardzo spauperyzowani na tle klubu uwłaszczonych na publicznym majątku milionerów, jakim po pięciu latach rządów PiS otoczył się premier). Również ideowo Morawiecki odpływa od coraz bardziej radykalizującego się mainstreamu rządzącej prawicy.
Duda jest Dudą, więc nie ma żadnych szans w zderzeniu z Ziobrą wyposażonym w prokuraturę i budującym coraz silniejszą pozycję w sądach, samorządach, prawicowych mediach czy spółkach skarbu państwa (ludzie ministra sprawiedliwości nauczyli się przeczekiwać i przeżywać kolejne fale czystek fundowane im przez Kaczyńskiego za pomocą nieudolnego Sasina).
Jacek Kurski gra dzisiaj wyłącznie z Kaczyńskim, wpuszcza ludzi Ziobry do telewizji, kiedy Kaczyński mu na to pozwala, wyrzuca ich stamtąd, kiedy Kaczyński tak postanowi.
U Kurskiego pojawiła się nawet nadzieja, że absolutna lojalność wobec prezesa PiS pozwoli mu zawalczyć o stanowisko premiera. Jednak Jarosław Kaczyński, który chętnie z usług Jacka Kurskiego korzysta, nie ufa mu na tyle, aby pozwolić mu wrócić do faktycznej pierwszej politycznej ligi i zawalczyć o sukcesję. A bez tego nawet silna pozycja Kurskiego w nowym Radiokomitecie nie daje mu szans w starciu z ministrem sprawiedliwości dysponującym siecią wpływów w całej Polsce. Po odejściu Kaczyńskiego Kurski prędzej znów przyłączy się do Ziobry, niż go pokona.
Jedyny wyjątek w tej gromadzie politycznych kastratów, jakich na drodze wieloletniej brutalnej hodowli zgromadził wokół siebie Jarosław Kaczyński, to Joachim Brudziński, który co prawda „odskoczył” do Brukseli, ale nadal ma silną pozycję w partyjnych regionach, w centralnym aparacie PiS, a także zachował swoich ludzi w spółkach skarbu państwa. On mógłby się przeciwstawić Zbigniewowi Ziobrze, choć na jego niekorzyść pracuje każdy kolejny miesiąc obsadzania przez Ziobrę sądów swoimi ludźmi, prowadzenia przez podległych mu prokuratorów spraw przeciwko ludziom Kościoła czy nawet przeciw ludziom PiS.
Te sprawy są najczęściej przez ziobrystów wygaszane, jednak pozwalają ich szefowi gromadzić w swoich rękach coraz więcej haków na przyszłych konkurentów do sukcesji po Jarosławie Kaczyńskim.
Na prawo od ściany
Kiedy jeszcze przed drugą turą wyborów prezydenckich zbierałem materiały do tekstu dla „Newsweeka” o zachowaniu polskiego Kościoła w kampanii, jeden z polskich jezuitów, bardzo dobrze zorientowanych w politycznych sympatiach episkopatu, powiedział mi, że „biskupi patrzą na kwestię sukcesji po Kaczyńskim z pewnym niepokojem”. Nie boją się Dudy, a Morawieckiego uważają za „biznesmena”, z którym można zawrzeć pragmatyczny deal: pieniądze z budżetu i działania państwa pozwalające umocnić pozycję Kościoła w edukacji, w służbie zdrowia, w mediach i w wielu innych, tylko z pozoru „świeckich” w dzisiejszej prawicowej Polsce obszarach. A w zamian za to wsparcie Kościoła dla rządu – delikatne, niekoniecznie tak ostentacyjne jak w przypadku Radia Maryja, ale zrozumiałe dla tych wszystkich katolików, którzy takiej partyjnej wskazówki oczekują.
Natomiast biskupi najbardziej boją się Ziobry, ponieważ wiedzą, że gromadzi w swoim ręku teczki na hierarchów i kler.
To, że jego prokuratorzy wygaszają dziś groźne dla Kościoła postępowania (jak w przypadku sprawy odpowiedzialności biskupa Janiaka za krycie księdza pedofila w zarządzanej przez niego diecezji), nie znaczy, że nie znają prawdy o poziomie patologii w polskim Kościele. I że nie mają w ręku materiałów obciążających biskupów i księży. Hierarchowie – nawet ci, którzy wspierają prawicę – obawiają się zatem, że Ziobro, używając „twardszych środków”, zaproponuje Kościołowi deal bardziej przypominający czasy PRL-u. Pod jego władzą wróci szantaż obyczajowy i kryminalny, a jego formacja zacznie budować swoją pozycję bezpośrednio wewnątrz polskiego Kościoła.
Ziobro od dawna buduje własne, niezależne od Kaczyńskiego kontakty z narodowcami i z prywatnymi mediami. Spośród wszystkich prawicowych mediów najbliżej mu do Pawła Lisickiego, który politycznie podporządkował swój tygodnik „Do Rzeczy” Kaczyńskiemu, jednak w kwestiach ideowych jest o wiele bardziej na prawo od PiS. Począwszy od okazywanej otwarcie wrogości wobec papieża Franciszka, aż po stosunek do antysemityzmu (kiedy po antysemickich wpisach Rafała Ziemkiewicza ówczesny wicenaczelny „Do Rzeczy” Andrzej Horubała chciał z Ziemkiewiczem polemizować, Lisicki stanął po stronie Ziemkiewicza i pozbył się Horubały).
Bliskość Lisickiego i Ziobry to tylko jeden z przykładów „drobnych ideowych różnic” pomiędzy Kaczyńskim i Ziobrą.
Ludzie i sympatycy Ziobry są młodsi, bardziej sfanatyzowani, lokują się pomiędzy prawym skrzydłem PiS-u, Solidarną Polską a Konfederacją, a nawet jeszcze bardziej radykalnymi środowiskami narodowymi, które Ziobro osłania i pozyskuje dla siebie.
W dotychczasowych politycznych konfliktach toczących się wewnątrz prawicowego obozu Zbigniew Ziobro potrafił się już przedstawić jako polityk twardszy od Kaczyńskiego w stosunkach z USA, z Unią Europejską, z Izraelem czy ze środowiskami żydowskimi na Zachodzie. Ziobro konsekwentnie buduje w obozie władzy wizerunek „twardziela”, podczas gdy psychologicznie jest raczej histerykiem. Jednak histeryk w sytuacji ośmielenia i w poczuciu bezkarności, potrafi być niebezpieczny, szczególnie kiedy dysponuje ważnymi instytucjami państwa.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Zbigniew Ziobro w Sejmie, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj