Kaczyńskiego, mimo całego sadzenia się przez niego na „żoliborskiego inteligenta”, który w przerwach pomiędzy kupowaniem sobie Kukiza kartkuje Herberta, nigdy nie przejmowała żadna „kwestia smaku”. Ale kwestia wizerunku już tak. On wierzy, że w 2007 roku stracił władzę z powodów wizerunkowych, czyli z winy mediów. Jego wniosek jest taki, że należy skończyć z mediami niezależnymi od władzy – pisze Cezary Michalski

Przemawianie do estetyki czy uczciwości zarówno tych, którzy kupują (Kaczyński, Morawiecki, Bielan…), jak tych, którzy są kupowani (Kukiz i jego śmieci, śmieci w szeregach dawnej partii Gowina, śmieci w szeregach Konfederacji i innych partii formalnie opozycyjnych), wydaje mi się tak samo absurdalne, jak przekonywanie talibów, że idąc na Kabul nie powinni ścinać głów i wrzucać zdjęć egzekucji do Internetu, „bo się międzynarodowa wspólnota na nich obrazi”.

Zamiast bezsilnego patosu, który raczej odbije się od „wujka” Brudzińskiego używającego polskiego państwa jako biura zatrudnienia dla swojej rodziny, chciałem zaproponować trochę analizy.

Kaczyński przez sześć lat rządził Polską stosunkowo wygodnie, za pomocą koalicji zwykłej z Gowinem i Ziobrą. Nie musiał jej zastępować śmieciową koalicją – z posłami przed każdym głosowaniem kupowanymi za publiczne pieniądze lub/i zastraszanymi przez służby.

Nie zmuszał go do tego rachunek parlamentarny, zmusiła go do tego jego własna natura. Podobnie jak w 2007 roku, kiedy postanowił zniszczyć obie koalicyjne partie, z którymi PiS wówczas rządziło, czyli „Samoobronę” i LPR (kosztowało go to wówczas utratę władzy), także teraz wybrał koalicję śmieciową zamiast koalicji zwykłej, bo mimo całego swojego wykształcenia i wygadania (uparte cytowanie klasyków, choć zazwyczaj zasłyszanych, z błędami, wyrwanych z kontekstu) ostatecznie okazał się jednak cywilizacyjnym prymitywem.

Reklama

Sama zatem idea „koalicji” – czyli umowy ze słabszym lub silniejszym partnerem – wydaje mu się herezją wobec jedynej dla niego zrozumiałej, choć w gruncie rzeczy prostackiej, koncepcji władzy absolutnej, osobistej, nieograniczonej.

Nieograniczonej ani przez prawo (stąd autentyczna niechęć Kaczyńskiego do trójpodziału władzy, do niezawisłych sądów i sędziów, ale także do samej idei prawa powszechnego, którego cywilizacyjnej roli nie rozumie, więc wydaje mu się ono wyłącznie źródłem „imposybilizmu”), ani przez jakąkolwiek inną umowę, której warunków musiałyby przestrzegać obie strony, skoro tę umowę wcześniej zawarły.

Prezes PiS nie jest tutaj żadnym wyjątkiem wśród populistycznych liderów dorywających się do władzy na peryferiach zachodniego świata. Lewicowy prezydent Brazylii Lula da Silva (jeśli chodzi o realne reformy tamtejszego państwa mający jednak więcej dokonań, niż Jarosław Kaczyński) utrzymywał przez lata sporą grupę parlamentarnych przedstawicieli prawicowej opozycji przekazując im lub ich rodzinom publiczne pieniądze pochodzące głównie ze sprzedaży ropy wydobywanej przez częściowo upaństwowione spółki na szelfie kontynentalnym Brazylii.

Kaczyński nie ma ropy, bo nie ma jej Polska. Jego „złożem ropy na szelfie kontynentalnym” jest oczywiście budżet państwa.

Dla kogoś z ekonomiczną wyobraźnią i wiedzą Jarosława Kaczyńskiego (wychwalanymi przez Rafała Wosia, ale ja się do tych pochwał nie potrafię przyłączyć) budżet państwa jest studnią bez dna. A jeśli dodać do tego budżety wszystkich przechwyconych przez PiS spółek skarbu państwa, to Kaczyński uważa, że ma do dyspozycji całą masę bezdennych studni.

Zatem nie zabraknie mu pieniędzy na korumpowanie posłów czy senatorów, z których kleci swoją śmieciową koalicję, nawet gdyby każdemu z nich miał dawać nie parędziesiąt tysięcy miesięcznie (jak posłowi Lechowi Kołakowskiemu, który „wrócił do PiS” za pensję w należącym do Skarbu Państwa – czyli w rozumieniu Kaczyńskiego należącym do jego partii – Banku Gospodarstwa Krajowego), ale kilkaset tysięcy złotych miesięcznie (takie pensje dostawali już politycy PiS kierowani przez prezesa na karuzelę najbardziej „chlebowych” spółek Skarbu Państwa).

Do tego dochodzi szantaż przy pomocy służb, które w państwie PiS nie służą już do obrony państwa, ale do obrony interesów partii rządzącej tym państwem.

Marchewka i bat, tak można rządzić długo, nawet jeśli nie wygląda to ładnie.

Kwestia wizerunku

Jarosława Kaczyńskiego, mimo całego sadzenia się przez niego na „żoliborskiego inteligenta”, który w przerwach pomiędzy kupowaniem sobie Kukiza kartkuje Herberta, nigdy nie przejmowała żadna „kwestia smaku”. Ale kwestia wizerunku już tak. Wie, nauczony także bolesnymi doświadczeniami własnymi, że tej kwestii nie można w polityce bagatelizować zupełnie. Problemem nie jest zatem dla niego cena płacona za śmieciowych posłów w złotówkach, które nie są jego, ale wizerunkowa cena rządzenia państwem za pomocą śmieci, która prędzej czy później staje się ceną polityczną.

Kaczyński ma obsesję, że w 2007 roku stracił władzę nie dlatego, że nie umiał rządzić, ani nie dlatego, że każdy dzień jego rządów był kreowaniem przez niego nowego konfliktu (choć taka była prawda). On wierzy, że stracił władzę z powodów wizerunkowych, czyli z winy mediów.

W tamtej historii też pojawia się TVN, bo to na antenie tej właśnie telewizji, w prowadzonym wówczas przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego programie „Teraz My!”, 26 wrześnie 2006 roku pokazano taśmę z nagraniem „negocjacji”, jakie Adam Lipiński (minister w kancelarii Prezesa Rady Ministrów i szef gabinetu politycznego Jarosława Kaczyńskiego) prowadził z Renatą Beger (posłanką „Samoobrony”), aby skłonić ją do przejścia do PiS-u.

Tak jak dzisiaj „śmieciowym posłom”, także i wówczas posłance Beger wysłannik Kaczyńskiego proponował pieniądze i straszył ją zastosowaniem wobec niej prawa, jeśli publicznych pieniędzy i politycznej oferty Kaczyńskiego nie przyjmie.

Obiecywał np. spłacenie dłużnych weksli Beger z pieniędzy należących do Sejmu RP, co miało ją ochronić przed zlicytowaniem, gdyby oferty Kaczyńskiego nie przyjęła. W realizację tej akurat obietnicy miał być zaangażowany „nieskazitelny” Marek Jurek, wówczas marszałek Sejmu z ramienia PiS.

Pokazanie przez media tamtych „negocjacji”, podobnie jak później ujawnienie nielegalnej prowokacji CBA Mariusza Kamińskiego przeciwko Andrzejowi Lepperowi (za co Kamiński poszedłby siedzieć, gdyby nie „łaska” Dudy zamówiona przez Kaczyńskiego), stały się ważnymi rysami na wizerunku Kaczyńskiego i PiS. Przyczyniając się w pewnym stopniu do przegranej PiS w wyborach 2007 roku.

Wniosek Kaczyńskiego z tamtej afery nie był taki, że należy skończyć z korupcją polityczną czy z politycznym szantażem, ale że należy skończyć z mediami niezależnymi od władzy, które mogą tę korupcję i ten szantaż pokazać wyborcom. Stąd uchwalane z łamaniem procedur i prawa „lex anty-TVN”.

Także bowiem teraz telewizja TVN do końca pokazywała przerabianie przez Kaczyńskiego polskiego Sejmu na jatkę. Także po tym, kiedy TVP Info przerwało transmisję, bo zrobiło się zbyt obrzydliwie nawet dla twardego elektoratu PiS, który też woli nie wiedzieć, z jakiej padliny Kaczyński produkuje słynne orlenowskie paróweczki (Adrian Zandberg powinien coś wiedzieć na temat ich smaku, bo niedawno z nimi radośnie pozował, kiedy wraz z Czarzastym podpisał Kaczyńskiemu polityczny czek in blanco na unijne pieniądze).

Jaki Bismarck, takie parówki. Jaki Książę, taki makiawelizm.

Zatem cena, której zapłacenie może realnie zagrozić Kaczyńskiemu, nie jest ceną płaconą w złotówkach, ale ceną wizerunkową. Prezes PiS jest przekonany, że może tę cenę ograniczyć na dwa sposoby. Po pierwsze niszcząc do końca niezależne media. Po drugie zamrażając na chwilę działanie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, żeby wziąć od Unii pieniądze i kupić sobie następną kadencję. Później będzie mógł dokończyć likwidację w Polsce niezawisłych sądów, niezależnych mediów (nawet Polsat się nie wywinie, choć wije się bardzo), a na końcu opozycji. Kiedy PiS-owscy hejterzy i oportuniści obsadzą już sądy wszystkich szczebli, od najwyższych do najniższych, od rozstrzygających w sprawach kryminalnych do rozstrzygających w sprawach gospodarczych.

Dopóki jednak ten wymarzony czas nie nastąpi, rządzenie państwem za pomocą śmieci jest niewygodne nawet dla Kaczyńskiego. Upokarzające kupowanie Kukiza przed każdym głosowaniem. Upokarzające negocjacje z ludźmi, którymi Kaczyński gardzi tak bardzo, że nie chcąc brudzić sobie rąk wysyła do nich Bielana albo Terleckiego, tak jak do Beger wysłał kiedyś Lipińskiego.

Jednak to, czy prezes PiS zdecyduje się na wiosenne wybory – jak sugeruje Gowin i część dziennikarzy produkujących newsy, zanim pojawią się fakty – paradoksalnie zależy od Tuska.

Jeśli poparcie dla Platformy po jego powrocie ustabilizuje się na obecnym poziomie albo wręcz w okolicach 30 procent, „śmieciowa koalicja” pozostanie dla Kaczyńskiego jedynym rozwiązaniem na dwa lata, do konstytucyjnego terminu wyborów. Nawet gdyby miał za to płacić politycznym dryfem i wizerunkową katastrofą. Przy silnej Platformie przedterminowe wybory zmniejszyłyby, a nie zwiększyły reprezentację PiS-u w kolejnym Sejmie.

Jeśli jednak Kaczyńskiemu się uda – nie osobiście, bo jest już na to za słaby, ale wszystkimi siłami przejętego przez siebie państwa i mediów – osadzić Tuska i rozbić Platformę, wówczas (i tylko wówczas) na wcześniejsze wybory się zdecyduje. A z kolei to, jak będzie przez najbliższe miesiące wyglądało poparcie dla Platformy kierowanej przez Tuska, zależy wyłącznie od Tuska.

Na razie zajął się odmrażaniem, konsolidowaniem i mobilizowaniem partii znajdującej się w dosyć średnim stanie. Jednocześnie prowadząc jednoosobową wojnę z całym państwem PiS. Działając w najbardziej sobie znanym trybie absolutnego solisty. Czy jednak zdoła napełnić Platformę nowym kapitałem społecznym, programowym, czy zdoła uczynić z niej zespół ludzi pracujących bardziej partnersko, bardziej podmiotowo, niż banda oportunistów warujących pod drzwiami Kaczyńskiego w oczekiwaniu na to, że wódz rzuci im kość? Zobaczymy. Mam taką nadzieję.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Plakaty wyborcze Jarosława Kaczyńskiego z 2010 roku, Fot. Flickr/marcin ejsmont, licencja Creative Commons

Reklama