W ten dokładnie sposób, w jaki Rosję zniszczyła „władza radziecka”, a Wenezuelę Chavez i jego następca, tak samo niszczy Polskę Kaczyński. Zużywając rezerwy i destruując społeczne elity, które te rezerwy wypracowały, więc po ich zniszczeniu więcej bogactwa do rozdania nie będzie – pisze Cezary Michalski
Epidemia koronawirusa wymknęła się spod kontroli. Publiczna deklaracja premiera, że „nasza strategia zdaje egzamin”, wygłoszona w momencie, kiedy liczba zakażeń i śmierci bije kolejne rekordy, oznacza powrót Mateusza Morawieckiego do czasów, kiedy jeszcze jako prezes banku BZ WBK zlecał produkcję reklam ze znanym ekspertem od kredytów (także frankowych) Chuckiem Norrisem. Sam później szczerze się dziwiąc, że „ludzie są aż tacy głupi”, iż w te reklamy wierzą.
Spod kontroli wymknął się budżet państwa, mamy też totalny dryf w stosunkach PiS-owskiego rządu z Brukselą.
I to w sytuacji, kiedy Kaczyński i Morawiecki będą potrzebować w ciągu najbliższych lat miliardów euro z unijnego budżetu, żeby im się budżet rządzonego przez nich państwa w czasie epidemii i po epidemii nie zawalił do końca. Rząd jest na granicy utraty kontroli nad sytuacją na wsi i nad sytuacją w górnictwie.
Trzaskowskiemu wojsko pod dowództwem Błaszczaka rozebrało właśnie most pontonowy w Warszawie, w konsekwencji czego ścieki komunalne stolicy znowu płyną Wisłą. Ten militarny Blitzkrieg (jacy Clausewitzowie, takie Blitzkriegi) został przeprowadzony po pretekstem „podniesienia się poziomu wody na Wiśle”. Jednak rzeczywistym powodem jest zapowiedziana na sobotę kolejna inauguracja Ruchu Trzaskowskiego, który zostanie po raz drugi zalany nieczystościami,
żeby upiornie dowcipny propagandysta rządzącej prawicy Robert Mazurek mógł sobie znowu z Trzaskowskiego rytualnie poszydzić w RMF FM (poprzednio pytał Neumanna, czy „nowa solidarność Trzaskowskiego już dopłynęła do Tczewa”).
W tej sytuacji operacja ocieplania wizerunku Jarosława Kaczyńskiego, jako człowieka, który „kocha zwierzęta” (więc może szczuć na ludzi, począwszy od sędziów, lekarzy czy nauczycieli, skończywszy na Romanie Giertychu), a jego wrażliwość ekologiczna nie ustępuje Grecie Thunberg, nie może być zatrzymana. Niezależnie od tego, ile będzie kosztowała politycznie i finansowo.
Protestujący eksporterzy mięsa i hodowcy zwierząt futerkowych dostali od PiS ofertę miliardów z budżetu państwa w zamian za likwidację swojej produkcji. Kaczyński jak zwykle płaci za ocieplenie własnego wizerunku pieniędzmi z naszych kieszeni. Tym razem okazało się jednak, że rolnicy nie są entuzjastami „darów” Kaczyńskiego. Nie wiadomo czemu wolą własny biznes od „gwarantowanego” przez rząd Morawieckiego zasiłku. Być może wiedzą – podobnie jak przedsiębiorcy z miasta – że obietnica jałmużny z budżetu państwa rządzonego przez PiS nie daje żadnych gwarancji zachowania tych „darów” na przyszłość, zarówno jeśli chodzi o ich wypłacalność, jak też realną wartość. Lepiej liczyć na własną pracę i własny biznes, o ile oczywiście państwo PiS nie postanowi go zniszczyć.
Kaczyński jest jednak spokojny o swoją dominację na wsi. Zgodnie z dogmatami jedynego systemu, jaki zdołał poznać i uwewnętrznić przez całe swoje dorosłe życie, czyli „realnego socjalizmu”, populistyczna władza powinna na wsi stawiać na „biedniaków”, a nie na „kułaków”.
Tym dawnym bolszewickim podziałem posłużył się PiS. Polska wieś (podobnie jak polskie miasto) jest podzielona na tych, którzy żyją z pracy, i na tych, którzy żyją z różnego rodzaju zasiłków. Granica pomiędzy jednymi i drugimi jest ruchoma, nie ma do końca charakteru etycznego (nie wszyscy pobierający zasiłki czynią to z własnej woli i z własnej winy), a państwo powinno przesuwać tę granicę tak, aby więcej obywateli pracowało, a mniej było skazanych na „dary”.
Kaczyński jako państwowy przywódca zachowuje się dokładnie odwrotnie. Cała struktura jego „darów” jest demotywacyjna i przesuwa granicę pomiędzy pracującymi i żyjącymi z zasiłków w kierunku prowadzącym do bankructwa państwa i głębokiej destrukcji społeczeństwa. Kaczyński w ten sposób politycznie pracuje w mieście i w taki sam sposób politycznie pracuje na wsi.
Autentyczni rolnicy, nie mówiąc już o farmerach – tych prawdziwych wiejskich przedsiębiorcach produkujących na eksport albo w dużej skali na rynek wewnętrzny – nie byli, ani nie są najważniejszym przedmiotem politycznego zainteresowania PiS-u na wsi.
Podobnie jak w miastach, Kaczyński – wypluty niegdyś i upokorzony przez „elity” (elity wiedzy, pracy, wykształcenia, uczciwie zarobionego pieniądza) – także na wsi postawił na ludzi, dla których faktycznie jego „dary” (500 plus, obniżenie wieku emerytalnego, niewielkie uznaniowe dodatki wypłacane w rytmie kampanii wyborczych) nie są mało znaczącym dodatkiem do wypracowanych przez siebie dochodów (wówczas nie motywowałyby do głosowania na polityka czy partię będącą dostarczycielem tych „darów”), ale stały się głównym, a czasem nawet jedynym źródłem utrzymania. Tego typu klientela socjalna (dawni chłoporobotnicy, ludzie nieposiadający własnych gospodarstw albo produkujący wyłącznie na swoje potrzeby) to dziś główne źródło wiejskich głosów dla Prawa i Sprawiedliwości.
W ich przypadku, z małą pomocą TVP i radiomaryjnych wiejskich proboszczów, Kaczyński zdołał nawet powiązać motywację socjalną z mobilizacyjną siłą prawicowej wojny kulturowej. Przedstawiając „liberałów”, „miastowych”, KOD-erów, Trzaskowskiego, Platformę… jako ludzi, którzy „zabiorą 500 plus”, a także inne zasiłki i „dary”, bo chcą te pieniądze przeznaczyć dla Żydów, gejów, grupy Bilderberg czy dla każdego innego demona, którego imię i wizerunek wyprodukowały najgłębsze prawicowe nisze zamieszkałe przez najbardziej regularnych paranoików.
Jacek Kurski zdołał dokonać niemożliwego. To dzięki jego telewizji (utrzymywanej z naszych kieszeni) najbardziej paranoidalne motywy prawicowej wojny kulturowej z niszowej „Frondy” czy pism Tekielego naprawdę trafiły pod strzechy.
Kaczyński czuje się zatem bezpieczny, kiedy przeciwko jego „piątce” protestują „kułacy” (producenci mięsa, realni rolnicy). Wie bowiem, że zawsze może ich poszczuć „biedniakami”. Także przedstawić ich jako „elity”, a wiadomo, co to w państwie PiS oznacza.
Złudna łatwość tego zabiegu dzielenia społeczeństwa prowadzi do sytuacji, w której władzy wydaje się, że w ogóle nie musi rozwiązywać trudnych problemów, zarówno tych odziedziczonych, jak też stworzonych czy pogłębionych przez własną jej nieudolność. Ujawniony i zradykalizowany przez pandemię rozpad polskiej służby zdrowia można zwalić na „elitę” lekarską, co PiS właśnie zaczęło robić.
Twardy elektorat tej partii reaguje na to bardzo dobrze, warunkowany od czasów pierwszych rządów Kaczyńskiego zawołaniem „pokaż lekarzu, co trzymasz w garażu!” czy obietnicą brania strajkujących lekarzy „w kamasze” (oba te przykłady zawdzięczamy pewnemu błyskotliwemu inteligenckiemu politykowi, którego nazwisko przemilczę, tym bardziej, że do Kaczyńskiego już się w międzyczasie oddalił). A także przez prywatną wojnę Ziobry z lekarzami, którzy „zabili mu ojca”.
Podobnie jak kryzys polskiego systemu edukacji – również unaoczniony i zradykalizowany przez epidemię koronawirusa, a wcześniej w czasie wielotygodniowego strajku nauczycieli – również można zwalić na „elitę” nauczycielską, która w dodatku jest poprzetykana „postkomunistycznymi złogami” i „kulturowymi marksistami”.
Władza, która buduje swoją legitymizację na walce ze społecznymi elitami (elitą wiedzy, pracy, wykształcenia, uczciwie zarobionego pieniądza), niszczy jednak gruntownie społeczeństwo i państwo. W ten dokładnie sposób, w jaki Rosję zniszczyła „władza radziecka”, a Wenezuelę Chavez i jego następca. Tak samo niszczy Polskę Jarosław Kaczyński. Zużywając rezerwy i destruując społeczne elity, które te rezerwy wypracowały, więc po ich zniszczeniu więcej bogactwa do rozdania nie będzie.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Wicepremier Jarosław Kaczyński podczas posiedzenia rządowego zespołu zarządzania kryzysowego, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj, licencja Creative Commons