Donald Tusk przygotowuje Platformę Obywatelską do długiej wojny pozycyjnej z PiS-em. W tej wojnie nie będzie malowniczych dla mediów przełomów („urodziny Mazurka”, nawet jeśli atrakcyjne dla mediów, są brudną pianą polskiej polityki, a nie jej istotą). Polityka to praca, a nie rozrywka, o czym wielu jej fejsbukowych fanów, a nawet medialnych komentatorów, dawno zapomniało – pisze Cezary Michalski. Zwycięstwo liberalnego centrum na polskiej prowincji ułatwi życie w Polsce także tym, którzy najwięcej czasu spędzają na atakowaniu liberalnej transformacji, Platformy, Balcerowicza czy Tuska
Platforma po powrocie Tuska ma być – tak jak w 2007 i 2011 roku – partią szerokiego centrum. Jej przeciwnikiem ma być PiS wykorzystujący Kościół, a nie polscy katolicy. Napiętnowana przez opozycję powinna być nieudolność zarządzania państwem, a nie polskie państwo.
W czasach mediów społecznościowych, kiedy ludziom łatwiej przychodzi obrażanie innych, niż przekonywanie ich do swoich racji, Tusk nie atakuje funkcjonariuszy straży granicznej, policji czy wojska. To prawda, że pod władzą PiS-u, podobnie jak w czasach PRL-u, objawili się wśród nich cyniczni oportuniści. Wciąż jednak są tam również ludzie, którym zależy na godności własnego munduru.
Zamiast ich hurtowo obrażać, Tusk chce ich do swoich racji przekonać, piętnując jednocześnie wszystkie próby wymuszania na straży granicznej, policji i wojsku, aby służyły wyłącznie partii rządzącej, a nie obywatelom.
Wybór Płońska na miejsce konwencji PO, wyraziste odcięcie się od zajmujących się w sporej części autopromocją „aktywistów”, także na obrzeżach Platformy, zwrot w stronę „ludowego centrum”, nawet za cenę obrażenia się na Platformę sporej grupy medialnych i fejsbukowych celebrytów – wszystkie te sygnały składają się na logo strategii, jaką zaproponował swojej partii Donald Tusk. Polega ona na próbie przebicia się przez wielkomiejski sufit i przekonania do siebie mieszkańców mniejszych miast, a także, szerzej, wyborców ze wszystkich grup, które nie są ani „wyznawczo” pisowskie, ani antypisowskie.
W tej wojnie nie będzie malowniczych dla mediów przełomów („urodziny Mazurka”, nawet jeśli atrakcyjne dla mediów, są brudną pianą polskiej polityki, a nie jej istotą). Polityka to praca, a nie rozrywka, o czym wielu jej fejsbukowych fanów, a nawet medialnych komentatorów, dawno zapomniało. Celem polityki jest danie państwu takiej władzy, która będzie dbała o pokój społeczny, a nie dostarczała malowniczej populistycznej „rozrywki”, zawsze mogącej się zakończyć bardzo realną katastrofą społeczeństwa i państwa.
Jeśli nie nastąpią jakieś gwałtowne przełomy (a pamiętajmy, że nawet Covid nie zmienił dynamiki polskiego życia politycznego i nie przesunął granicy poparcia dla obozu władzy), przez najbliższe miesiące czeka nas żmudne udeptywanie gruntu, konsolidowanie obozów, budowa umocnień.
Po stronie PiS próba całkowitego wyczyszczenia przez Kaczyńskiego obozu Zjednoczonej Prawicy, po zniszczeniu Gowina zniszczenie Ziobry. Po stronie opozycji rzeczywista odbudowa Platformy – na poziomie personalnym i programowym, w „centrali” oraz w regionach.
A później wypracowanie – już przez całą opozycję, w miarę możliwości także przez Hołownię, PSL i politycznie obliczalnych polityków lewicy, o ile jeszcze tacy są – jakiejś formy nietoksycznej współpracy, zanim nie rozpocznie się kampania wyborcza i nie będzie za późno.
W czasie tej wojny pozycyjnej granice sondaży będą się przesuwały po parę procent w jedną lub w drugą stronę. Wieś – szczególnie po zniszczeniu przez PiS części PSL-u i zacementowaniu budżetowymi pieniędzmi sojuszu pomiędzy tronem Kaczyńskiego i ołtarzem Rydzyka – pozostanie w większości pisowska, chyba że liderowi AgroUnii uda się powtórzyć drogę Andrzeja Leppera.
Z kolei wielkie miasta będą platformerskie, szczególnie wobec postępującej zapaści lewicy Czarzastego i Zandberga.
Mobilizacja elektoratu twardego – niedystansowanie się wobec niego, wysyłanie sygnałów – jest dla obu stron ważna. Jednak ta pozycyjna wojna tak naprawdę rozstrzygnie się w społecznym centrum, a nie w boju pomiędzy obyczajowymi radykałami lewicy i prawicy. Rozstrzygnie się też w małych miastach, takich jak Płońsk, które parę razy przechodziły już politycznie z rąk do rąk w czasie toczącej się od trzydziestu lat wojny pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami polskiej transformacji – demokratycznej, rynkowej, liberalnej albo konserwatywno-liberalnej.
Tusk wie – bo wie to każdy poza najbardziej rozchwianą emocjonalnie klasą celebrycko-medialną – że do mieszkańców Płońska, do ludzi o centrowych poglądach, często niezdecydowanych, nieraz przytłoczonych lękiem przed zbyt radykalną społeczną i obyczajową zmianą (szczególnie od czasu, gdy Kaczyński nauczył się ten lęk politycznie eksploatować) nie dociera się z Margot i Mają Heban czy z postulatami „otwarcia polskich granic dla wszystkich, tak jak otwiera się serca”.
Do nich dociera się z gwarancją, że polski rząd po odsunięciu PiS-u będzie rządem gwarantującym większą stabilność, a nie więcej destabilizacji.
PO nigdy nie było partią pierwszego wyboru ani dla radykalnych aktywistów, ani dla warszawsko-krakowskiego inteligenckiego salonu. Młodzi aktywiści mieli Palikota, potem Kukiza, potem Zandberga, potem Biedronia, a później Hołownię. Dla ludzi, którzy swoją życiową przygodę z polityką rozpoczęli w mediach społecznościowych i już nigdy innej rzeczywistości nie zaznali, nawet przejścia pomiędzy Palikotem i Kukizem, pomiędzy Lewicą i Konfederacją, a wreszcie pomiędzy Zandbergiem, Biedroniem i Hołownią nie były niczym niemożliwym. Dokonywały się bowiem nie w logice dojrzałego życiowego czy ideowego wyboru, ale pod wpływem krótkotrwałych zachwytów i szybkich rozczarowań, w rytmie znudzenia i medialnych trendów.
Z kolei nieco starsza warszawsko-krakowska inteligencja miała swoją Unię Demokratyczną (to był jeden z jej najbardziej rozsądnych wyborów), potem miała swoją demokratyczną lewicę, za pomocą której chciała zastąpić SLD (to jej zdecydowanie nie wyszło), wreszcie eksperymentowała z Zandbergiem, który okazał się jednak populistą, a nie socjaldemokratą.
Tusk ma nadzieję, że choć w tych niszach nie jest politykiem pierwszego wyboru, to będzie politykiem wyboru ostatniego, ale najważniejszego – wyboru dokonywanego w momencie wypełniania kartki wyborczej. Nawet jeśli dla niektórych miałby to być tylko wybór mniejszego zła.
Jednak prawdziwa stawka, o którą Tusk zaczął walczyć w Płońsku, to próba odbudowania PO jako partii szerokiego centrum, jaką Platforma była w 2007, a nawet jeszcze w 2011 roku. Ale także jako partii ludzi aspirujących do społecznego awansu, a nie zasiedziałych elit i dzieci tych elit, które własną dekadencję mylą z „aktywizmem”, a swoją „miłość do ludu” (zwykle wyobrażonego, bo każde realne spotkanie z tym ludem kończy się u nich depresją bliską Syndromu Traumy Pourazowej) próbują komunikować owemu ludowi estetycznymi środkami hipsterskiej bohemy. A potem się dziwią, że Kaczyński używa ich wyłącznie do straszenia ludu. I to używa skutecznie.
Ludzi walczących i pracujących na rzecz własnego społecznego awansu łatwiej dzisiaj znaleźć w Płońsku, niż na Mokotowie. Na Mokotowie, i w ogóle w największych polskich metropoliach, pragnienie i energię awansu społecznego symbolizują przede wszystkim „słoiki”. Ludzie, którzy własnymi pazurami wydrapali sobie miejsce w ogrodzonych osiedlach i plombach – tak pogardzanych przez najmłodszą warszawską bohemę, która zupełnie mylnie uważa się za społeczną lewicę.
Zwycięstwo Platformy w Płońsku, zwycięstwo centrowej liberalnej partii na polskiej prowincji, pomoże nawet radykalnym wielkomiejskim aktywistom.
Sprawi na przykład, że polska granica z Białorusią znów stanie się wschodnią granicą Unii Europejskiej, a nie pozostanie zdziczałym prywatnym folwarkiem Mariusza Kamińskiego, którego nihilista Kaczyński nauczył łamać prawo nałogowo.
Podczas gdy nieodwracalna utrata polskiej prowincji na rzecz Kaczyńskiego, Ziobry, Jędraszewskiego i produkowanych przez nich na skalę masową społecznych lęków – na zawsze pogrzebie proces społecznej emancypacji w Polsce. Zwycięstwo liberalnego centrum na polskiej prowincji ostatecznie ułatwi życie w Polsce wszystkim, także Margot, Mai Heban i Jackowi Dehnelowi, nawet jeśli oni tego nie rozumieją i rozumieć nie chcą, więc najwięcej czasu spędzają na atakowaniu liberalnej transformacji, Platformy, Balcerowicza czy Tuska.
Zdjęcie główne: Donald Tusk, Fot. Flickr/PO