W Afganistanie, gdy szedłem sam doliną Wachanu, skrajnie wycieńczony po solowym wejściu na siedmiotysięcznik, pomogli mi zupełnie nieznajomi islamscy nomadzi (bo polscy koledzy dali nogę) – pisze Krzysztof Łoziński w nawiązaniu do kryzysu na polsko-białoruskiej granicy…
Po pierwsze:
Żołnierze, policjanci i pogranicznicy nie mogą podać uchodźcom wody, jedzenia, śpiwora…, „bo są na terytorium Białorusi”. Problem niemal kosmologiczny. Dylemat na miarę historii Imperium Rzymskiego.
Jednocześnie Mateusz Zawsze Kłamie Morawiecki, pełniący (do czasu) rolę premiera, bredzi, że granica to konkretna linia, nie tylko na mapie, ale i w terenie. No, niech ci będzie, kłamczuszku.
Ale co za problem położyć te rzeczy na tej linii, albo 20 centymetrów od niej, i pozwolić, by sobie wzięli? Po co ten cyrk z tirem „pomocowym”, co go Łukaszenka nie chce wpuścić?
Po drugie:
Wielokrotnie brałem udział w akcjach ratunkowych w Tatrach. Nie wyobrażam sobie, że można było odmówić pomocy komuś tylko dlatego, że był po słowackiej, a nie polskiej stronie granicy. Nie przypominam sobie, by ratownicy TOPR, a wcześniej Grupy Tatrzańskiej GOPR, mierzyli centymetrem, czy ten ranny lub zagubiony jest cały nasz, czy może cały Zahranki? A może lewą nogę mu opatrzymy, a prawą nie, bo jest po stronie słowackiej „konkretnej linii w terenie”.
Znosiliśmy rannych chłopaków spod Młynarza (dobre pół kilometra albo i więcej od granicy). Szukaliśmy zaginionych w dolinie Cichej, całkiem na Słowacji. I jakoś się dało, i to za komuny.
Razem z moją pierwszą żoną, Miśką, wycofaliśmy się z grani na słowacką stronę podczas strasznego załamania pogody. Byliśmy skrajnie wyziębieni. Napotkani słowaccy narciarze zapewnili nam suche ubrania i śpiwory, ogrzali przy ognisku w szałasie. Słowacki komendant Bespaku (Bespeczenstwo Statnich Hranic) z Prybyliny nie tylko nas nie zamknął, ale i nakarmił, nawet koniak postawił i odwiózł na granicę w Hrebennym zwykłą osobówką. A komunistyczny WOP wypuścił nas do domu, choć przekroczyliśmy granicę „nielegalnie”.
Po trzecie:
A co z ratownictwem morskim, na wodach międzynarodowych? Nie ratujemy, bo to nie nasze terytorium?
Po czwarte:
Brałem udział w dwóch akcjach ratunkowych za granicą (w Hindukuszu – Afganistan i Kaszmirze – Indie). Polski komunistyczny rząd jakoś nie miał problemu, by nas za granicę wysłać, nawet opłacić samolot i 8 tys. dolarów za każdą godzinę lotu helikoptera. Tak, wraży komunistyczny rząd. A ten hurrapatriotyczny rząd ma problem z położeniem paczki na trawie 20 cm od granicy.
W Afganistanie, gdy szedłem sam doliną Wachanu, skrajnie wycieńczony po solowym wejściu na siedmiotysięcznik, pomogli mi zupełnie nieznajomi islamscy nomadzi (bo polscy koledzy dali nogę).
Po piąte:
Żołnierze „mają rozkaz”. Ten rozkaz wydała jakaś kanalia, łamiąca prawo polskie, prawo europejskie, Europejską Konwencję Praw Człowieka, Konwencję o Zakazie Stosowania Tortur i Innego Nieludzkiego lub Poniżającego Traktowania, wreszcie Konwencję Genewską i pewnie nie tylko. Ta kanalia zapewne kiedyś stanie przed sądem i, mam nadzieję, zaliczy potężny wyrok.
Po szóste:
Żołnierze „mają rozkaz” i trudny wybór – zachować się jak ludzie lub jak HOMO ZOMO. W życiu tak już jest, że człowiek musi dokonywać trudnych wyborów. Mój ojciec mawiał, że „słowo mężczyzna pochodzi od mąż, a nie od szczyzna”. I to jest właśnie ten trudny wybór, jesteś mężem, czy szczyzną, żołnierzu?
Po siódme wreszcie:
Co to za gadki, że ci ludzie nie są z Afganistanu, tylko z Iraku? No to co? Idzie jesień. Ludzie z tropikalnego kraju, w którym zakłada się czapkę i szalik, gdy jest +30 stopni, koczują pod gołym niebem w naszym klimacie. Kwestia czasu, gdy ktoś z nich umrze. No i co wtedy, panie Morawiecki? Kto będzie za to odpowiadał?
Każdy człowiek w swoim życiu podejmuje trudne decyzje. Od tych decyzji zależy, czy potomni będą na jego grobie składać kwiaty, czy też będą na ten grób pluli. Jest pan mężem czy szczyzną, premierze?
Krzysztof Łoziński
Zdjęcie główne: Fot. Pixabay