Kiedy w zdobywaniu władzy polska suwerenność pomagała Kaczyńskiemu, był gotów wycierać sobie nią usta parę razy dziennie, a swoich politycznych konkurentów nazywać zdrajcami. Kiedy suwerenność w utrzymaniu lub poszerzaniu osobistej władzy mu przeszkadza, gotów jest podeptać ją i wyrzec się jej jako pierwszy – pisze Cezary Michalski
Jarosław Kaczyński nie jest do końca cynikiem, gdyż wartością, w którą wierzy prawdziwie, jest władza – jego władza, najlepiej osobista, jak najmniej dzielona z innymi. Do wszystkich pozostałych wartości, instytucji, tożsamości – religii, narodu, państwa, demokracji, prawa… ma jednak stosunek cyniczny lub instrumentalny. Albo nadają się one na narzędzia zdobywania przez niego władzy, wówczas może je tolerować, może je chwalić, może się do nich przyznawać. Albo też w zdobywaniu władzy mu przeszkadzają, wówczas może z nimi zrobić wszystko – porzucić, obśmiać, podeptać.
Tak jest ze stosunkiem Kaczyńskiego do nacjonalizmu. Narodowców zwalczał i niszczył (wystarczy przypomnieć sobie losy Romana Giertycha i LPR-u w latach 2006-2007), jeśli mogli stanowić dla niego konkurencję, jeśli musiał dzielić się z nimi władzą. Ale narodowców zatrudnia (po zdobyciu władzy w 2015 roku znajdziemy działaczy ONR i Młodzieży Wszechpolskiej w kontrolowanych przez PiS ministerstwach, spółkach skarbu państwa, w NBP czy w państwowych mediach), kiedy mogą mu zapewnić dotarcie do skrajnie prawicowego elektoratu.
W podobnym rytmie Kaczyński chodzi w Marszu Niepodległości w Warszawie albo też ukrywa się przed nim w Krakowie.
Tak samo jest ze stosunkiem Jarosława Kaczyńskiego do religii. Od początku swojej działalności politycznej traktował ją instrumentalnie. Jego najbardziej barwna i radykalna „przewrotka”, jeśli chodzi o stosunek do religii łączyła się z postacią Marka Jurka. Marek Jurek, który przez rokiem 2005 zapisał do PiS-u sporą część fundamentalistycznej katolickiej prawicy, kiedy upomniał się o swoje w 2006 roku i zażądał wpisania „ochrony życia” do konstytucji (co pozwoliłoby później wymusić zmianę ustawy antyaborcyjnej jako „niekonstytucyjnej”), został przez Kaczyńskiego „wyprowadzony na kopach” z obozu władzy. I pożegnany przez Wodza komplementem: „agent albo wariat”.
W wywiadzie udzielonym „Dziennikowi” w kwietniu 2007 roku, tuż po usunięciu Marka Jurka ze stanowiska marszałka Sejmu, Jarosław Kaczyński stwierdzał bardzo jasno: „państwo nie jest instrumentem zbawienia”. I dodawał: „ja w ogóle nie jestem za zaostrzeniem przepisów antyaborcyjnych, jestem za pełnym konstytucyjnym zagwarantowaniem obecnego stanu prawnego, państwo może i według mnie powinno podać rękę, pomóc, ale nie może zmuszać. Decyzja należy do kobiety”.
Być może były to prawdziwe poglądy Kaczyńskiego, a może tylko pragmatyczna chęć zapobieżenia konfliktowi dodatkowo destabilizującemu państwo, w którym prezes PiS był wówczas premierem. Bowiem
kiedy po wyborach 2007 roku Kaczyński stracił władzę, sam potrzebował kulturowej wojny z użyciem religii.
Priorytetem nie było już dla niego przejęcie centrum, ale zabetonowanie wokół siebie twardego elektoratu, w którym większość stanowiła najbardziej radykalna obyczajowa konserwa. Kaczyński napisał więc wówczas projekt konstytucji, w którym całkowicie zmieniały się zapisy dotyczące ochrony życia poczętego. Jak zwykle okazał się przy tym „pragmatykiem” czy wręcz cynikiem pozbawionym wszelkich zahamowań.
W jego projekcie konstytucji z 2010 roku gwarancje dla „życia od poczęcia” były o wiele twardsze, a inwokacje do Boga nieporównanie częstsze, niż kiedykolwiek wymarzyłby to sobie Marek Jurek. Wreszcie w 2020 roku, kiedy po kryzysie wokół „piątki dla zwierząt” Kaczyński musiał licytować się ze Zbigniewem Ziobrą na prawicową twardość, bez chwili zastanowienia zagrał zarówno religią, jak też prawami kobiet i zadecydował o zaostrzeniu ustawodawstwa antyaborcyjnego.
Nawet jednak ludziom wiedzącym o cynicznym stosunku Kaczyńskiego do wszystkich instrumentów pomagających w Polsce w zdobywaniu władzy albo zdobywanie władzy utrudniających wydawało się, że bardziej poważnie traktuje on pojęcie suwerenności.
Było w końcu podstawą jego legitymizacji w polityce, głównym argumentem mającym uzasadniać jego bardzo brutalną walkę o władzę i bardzo cyniczne używanie i zużywanie przez niego wszystkich innych wartości w tej walce.
Według mitologii żmudnie wypracowanej przez samego Kaczyńskiego i przyjętej bez cienia wątpliwości przez cały jego obóz, o ile wszyscy inni politycy walczyli w Polsce o władzę dla pieniędzy, dla realizowania osobistych ambicji czy nawet w imię tej lub innej ideologii, on zawsze pragnął zużytkować swoją władzę w celu poszerzenia, pogłębienia polskiej suwerenności. Pod władzą Kaczyńskiego suwerenność Polski stawała się absolutna, pod władzą jego konkurentów była ograniczana, sprzedawana (Europie, Niemcom, Rosjanom…), stawała się fikcją.
Ta mitologia została przez Kaczyńskiego jawnie odrzucona i podeptana przy okazji sporu o ratyfikację europejskiego Funduszu Odbudowy. Artykuł 90. polskiej konstytucji mówi, że ratyfikacja umów międzynarodowych przekazujących niektóre kompetencje organów władzy państwowej organom międzynarodowym powinna być zatwierdzana przez Sejm i Senat kwalifikowaną większością głosów (2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów i połowy ustawowej liczby senatorów). Ratyfikacja Funduszu Odbudowy spełnia bardzo precyzyjnie kryteria „umowy międzynarodowej przekazującej kompetencje organów władzy państwowej organom międzynarodowym”, ponieważ Polska akceptuje nowe europejskie podatki (w tym europejski podatek cyfrowy, nad którym instytucje unijne dopiero pracują), a także wspólne europejskie zadłużenie – i to do roku 2058. Jednak
Kaczyński chce, aby Fundusz Odbudowy ratyfikowano zwykłą większością, tak jak pierwszą lepszą ustawę albo jej nowelizację.
Drugi przykład to odmowa – zdecydowana przez Kaczyńskiego politycznie – zatwierdzenia przez polski Senat i Sejm przygotowanego przez rząd Krajowego Planu Odbudowy. Przedstawienie tego planu jest warunkiem otrzymania przez Polskę 60 miliardów euro z Funduszu Odbudowy. Krajowy Plan Odbudowy będzie opiniowany przez Parlament Europejski (m.in. na drodze wielokrotnych głosowań), przez Komisję Europejską, a także będzie zatwierdzany – większością kwalifikowaną – przez Radę Unii Europejskiej. Jednak polski Senat i polski Sejm nad Krajowym Planem Odbudowy z wyroku Kaczyńskiego głosować nie będą.
Oczywiście w obu przypadkach chodzi o zagrożenie lub choćby ograniczenie osobistej władzy Kaczyńskiego. Konieczność ratyfikowania Funduszu Odbudowy większością kwalifikowaną, podobnie jak głosowanie w Sejmie i Senacie nad Krajowym Planem Odbudowy, zmusiłyby go do realnego kompromisu z opozycją, która chce gwarancji, że unijne miliardy nie posłużą wyłącznie uwłaszczaniu działaczy PiS-u, kreacji setek, a może tysięcy nowych Obajtków, a wreszcie kupowaniu głosów całych grup elektoratu. Ale trafią do wszystkich Polaków, do wszystkich przedsiębiorców, do wszystkich samorządów.
Tymczasem Kaczyński, który władzą dzielić się nie chce, a pieniądze unijne ma nadzieję wykorzystać wyłącznie do budowania potęgi własnej partii, ma nadzieję, że zbierze w parlamencie zwykłą większość dla ratyfikacji Funduszu Odbudowy.
Zdobywając szantażem lub na drodze korupcji kilkanaście prawicowych głosów z okolic Kukiza i Konfederacji, a także głosy Zandberga i jego siódemki z Partii Razem, bo oni gotowi są zagłosować wraz z PiS-em bez żadnych warunków, z powodów ideowych, po to, by „zniszczyć liberałów”. Tak jak głosowali – często przeciwko reszcie klubu Lewicy – za PiS-owskimi ustawami podnoszącymi w podatki i rozmaite daniny.
Taka zbieranina pozwoliłaby Kaczyńskiemu poradzić sobie nawet bez Ziobry. Ale tylko w sytuacji, kiedy ratyfikację Funduszu Odbudowy przeprowadzi się zwykłą większością głosów, wbrew literze i duchowi chroniącego polską suwerenność Artykułu 90. naszej konstytucji.
Zarówno poparcie opozycji dla ratyfikacji Funduszu Odbudowy, jak też poparcie Senatu i Sejmu dla Krajowego Planu Odbudowy Kaczyński mógłby uzyskać uczciwie, zgadzając się choćby na część proponowanych przez opozycję prawnych oraz instytucjonalnych gwarancji, że PiS nie zawłaszczy unijnych miliardów, że trafią one do wszystkich Polaków, a nie tylko do działaczy PiS i klientów władzy.
Stojąc jednak przed szansą dalszego poszerzenia osobistej władzy, tym razem dzięki przechwyceniu unijnych funduszy, Kaczyński zdecydował się na demontaż konstytucyjnych i parlamentarnych mechanizmów chroniących polską suwerenność.
Jak z tego wynika, człowiek, który z suwerenności („absolutnej suwerenności”, „niepodzielnej suwerenności”) uczynił swój partyjny i polityczny totem, także tę suwerenność traktuje czysto instrumentalnie. Jeśli w zdobywaniu władzy mu pomagała, był gotów wycierać sobie nią usta parę razy dziennie, a swoich doraźnych politycznych konkurentów nazywać jej wrogami albo wręcz zdrajcami. Kiedy jednak suwerenność w utrzymaniu lub poszerzaniu osobistej władzy mu przeszkadza, gotów jest podeptać ją i wyrzec się jej jako pierwszy. Może dlatego w 2015 roku władzę w Polsce przyjął nawet z rąk Marka Falenty.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński w Sejmie, Fot. Flickr/Sejm RP/Rafał Zambrzycki, licencja Creative Commons