Co mogłoby przeszkodzić Kaczyńskiemu w tej całkowicie cynicznej rozgrywce, w której pionkami i ofiarami są polskie kobiety, a beneficjentami prawicowi chłopcy, dla których Kaczyński walczy o kolejne lata niezagrożonego żerowania na polskim państwie? Ludzie nazywani przez radykałów i aktywistów, którzy przejęli język ostatnich protestów, „dziadersami” i „kompromisiarzami” musieliby jednak przejść ponad urazami i wykazać się ogromną polityczną mądrością. Pokrzyżować plany Kaczyńskiego mogłoby rozpoczęcie realnej współpracy po stronie opozycji – pisze Cezary Michalski
Jarosław Kaczyński sądzi, że – bez względu na rozmiar kolejnych społecznych protestów – to on politycznie wygrał aborcyjną wojnę, którą sam rozpoczął w październiku ubiegłego roku Wie, że Polska wyjdzie z tej wojny jeszcze bardziej podzielona i zrujnowana. Jednak prezesa PiS interesuje tylko jedno – czy to on w tych politycznych i społecznych ruinach zachowa władzę. I czy zostaną osłabieni ci, którzy tę władzę mogliby mu wydrzeć albo mogliby go w poszerzaniu rozmiarów tej władzy powstrzymać.
Jarosław Kaczyński od początku traktował stworzony przez siebie (z istotną pomocą Dudy i Ziobry) „trybunał” Przyłębskiej jako całkowicie dyspozycyjne polityczne narzędzie.
W październiku ubiegłego roku, w apogeum kryzysu spowodowanego „piątką dla zwierząt” i licytacją z Ziobrą na prawicową twardość, Kaczyński posłużył się tym narzędziem, żeby podeptać obowiązujący w Polsce od 1993 roku faktyczny kompromis aborcyjny. Chciał w ten sposób przelicytować Ziobrę w roli ideologicznego „twardziela”, a przy okazji jak najmniejszym kosztem opłacić wreszcie poparcie dla swojego obozu ze strony kulturowej prawicy i prawicowego Kościoła.
Testował jednocześnie siłę społecznego i politycznego oporu. Dopóki uznawał, że ten opór jest zbyt duży, zakazywał publikacji wyroku (co po raz kolejny pokazywało jego absolutną pogardę dla prawa oraz instytucji, nawet tych, które sam wykreował). Z kolei „trybunał” Przyłębskiej przez całe miesiące nie produkował „uzasadnienia” swojego wyroku, co miało być dla Kaczyńskiego i Morawieckiego alibi dla jego niedrukowania. Julia Przyłębska, Stanisław Piotrowicz, Krystyna Pawłowicz i inni potwierdzali w ten sposób, że są marionetkami Kaczyńskiego i zrobią dla niego wszystko – łącznie z samoośmieszeniem.
Dlaczego Kaczyński zdecydował się zakończyć tę farsę?
Po pierwsze dalsze niedrukowanie wyprodukowanego przez samego siebie „wyroku” Przyłębskiej oznaczałoby, że Kaczyński przegrał ze Strajkiem Kobiet. Na taki dowód słabości ani w oczach prawicy, ani w oczach Kościoła nie mógł sobie pozwolić.
Po drugie uznał, że społeczne protesty się wypaliły. Także w konsekwencji błędów popełnionych przez liderów i liderki protestu. Czyli odepchnięcia bardziej umiarkowanych sojuszników i radykalizacji języka kierownictwa protestów postępującej w miarę demobilizacji ich uczestniczek i uczestników.
Jednocześnie polityczna, partyjna, parlamentarna i pozaparlamentarna opozycja po wywołaniu przez Kaczyńskiego nowego paroksyzmu kulturowej wojny podzieliła się jeszcze bardziej.
Dla Kaczyńskiego politycznym zyskiem z całego kryzysu był wzrost poparcia dla Szymona Hołowni.
Nieszkodzącego dzisiaj w niczym PiS-owi, ale żerującego na Platformie, którą Kaczyński – rozróżniający sondaże od realnej polityki, w której bardziej liczą się instytucje – uważa za największe zagrożenie dla swojej władzy i za wciąż jeszcze najbardziej realną przeszkodę na drodze jej poszerzania.
Platforma ma elektorat centrowy, umiarkowany, w ogromnej większości nawet konserwatywny, oczekujący zatem od swojej politycznej reprezentacji obrony aborcyjnego kompromisu z 1993 roku (w tym lub innym kształcie, poprzez wzywanie do niepublikowania wyroku, poprzez przygotowanie nowej kompromisowej ustawy, poprzez wezwanie do referendum lub uczynienie odbudowy kompromisu aborcyjnego centralnym punktem swojego przekazu politycznego).
Ponieważ jednak PO – atakowana przez medialną lewicę (o wiele silniejszą, niż ta polityczna) i najbardziej radykalnych liderów i liderki społecznych protestów za „konserwatyzm” i „kompromisiarstwo” – nie zdecydowała się jednoznacznie wziąć odpowiedzialności za obronę kompromisu wokół aborcji, ew. przygotować i przedstawić konkretnego scenariusza odbudowy tego kompromisu dziś lub po przejęciu władzy, wobec tego znaczna część centrowych wyborców, przeciwnych działaniom Kaczyńskiego, ale niegotowych na zaakceptowanie postulatu pełnej liberalizacji aborcji, zaczęła popierać Hołownię. Szymon Hołownia przez cały okres kryzysu wywołanego przez Kaczyńskiego był bardzo aktywny komunikacyjnie i tak naprawdę podkreślał swoje poparcie dla kompromisu aborcyjnego, nawet jeśli ubierał to mało radykalne stanowisko w rozmaite barwne i drapieżne sformułowania.
Za kolejne polityczne czynniki sprzyjające sfinalizowaniu swojej okołoaborcyjnej gry Kaczyński uznał słabość podzielonej wewnętrznie Lewicy oraz brak silnego przywództwa ludowców, których ludzie PiS dalej rozszarpują i kuszą.
Jarosław Kaczyński liczył się z protestami, uznał jednak, że warto tę cenę zapłacić dzisiaj, kiedy obowiązują jeszcze ograniczenia covidowe, a niezadowolenie z działań rządu – w tym z obostrzeń, z dezorganizacji szczepień, z ekonomicznych konsekwencji kolejnych lockdownów – jest już co prawda zauważalne, ale w przyszłości może być raczej większe. Zatem dalsze zwlekanie z rozstrzygnięciem okołoaborcyjnego kryzysu zwiększałby ryzyko przyłączenia się do protestów kobiet innych grup społecznych.
Jak napisał w trafnej analizie opublikowanej w „Gazecie Wyborczej” Ludwik Dorn, Kaczyński, wybierając obecny moment na zamknięcie (w swoim przekonaniu) rozpoczętego przez siebie w październiku ubiegłego roku etapu aborcyjnej wojny, nie ma nadziei na całkowite uniknięcie dalszych społecznych protestów, ale stara się doprowadzić do „wypłaszczenia wzbierającej fali antypisowskich protestów”. Pozwoliłoby mu to uporać się z każdą z protestujących grup z osobna.
To swoją drogą ciekawe, że najsensowniejsze analizy działań prawicowej władzy pochodzą ostatnio od dwóch autorów, którzy obóz prawicy kiedyś opuścili, czyli od Ludwika Dorna i Marka Migalskiego.
Obaj nie ulegają egzaltacji, jaka opanowała znaczną części piszących dziś o polityce inteligentów i inteligentek. Obaj wykorzystują wiedzę o sposobie myślenia Jarosława Kaczyńskiego i swoich dawnych kolegów, jaką zdobyli, kiedy jeszcze z nimi współpracowali.
Jeśli zatem protesty nie będą zbyt duże, jeśli do Strajku Kobiet nie dołączą inne grupy społeczne, Kaczyński skonsumuje swoją nagrodę płacąc stosunkowo niską cenę. A do kolejnej kampanii wyborczej przystąpi jako samozwańczy gwarant społecznego pokoju i strażnik nowego kompromisu aborcyjnego. Mając po jednej stronie opozycję, z uporem przedstawianą w propagandzie PiS jako „lewacka” (nawet jeśli będzie żądała jedynie powrotu do poziomu kompromisu z 1993 roku), a po drugiej stronie mając Kaję Godek, Ordo Iuris czy sieroty po Marku Jurku malowniczo i z głębokim przekonaniem odgrywających rolę „fundamentalistów”.
Kaczyński będzie przed nimi „bronił” ostatnich wyjątków w ustawodawstwie antyaborcyjnym – czyli ciąży z powodu gwałtu i ciąży zagrażającej życiu kobiety. Chyba że po raz kolejny uzna, że dalsze zaostrzenie ustawy aborcyjnej i dalsze zaostrzenie kulturowej wojny znowu mu się politycznie opłaci.
Co mogłoby przeszkodzić Kaczyńskiemu w tej całkowicie cynicznej rozgrywce, w której pionkami i ofiarami są polskie kobiety, a beneficjentami prawicowi chłopcy, dla których Kaczyński walczy o kolejne lata niezagrożonego żerowania na polskim państwie?
Po pierwsze większa mobilizacja społecznych protestów – także z udziałem ludzi, którzy nie podzielają sztandarowego postulatu Strajku Kobiet, czyli żądania liberalizacji aborcji, jednak widzą, że podeptanie przez Kaczyńskiego ustawy z 1993 roku jest kolejnym krokiem w stronę Gileadu w Polsce.
Czyli takiego modelu państwa wyznaniowego, w którym zarówno religia, jak i polityka, zarówno katolicyzm, jak i patriotyzm zostają splugawione, zbezczeszczone, sprowadzone do roli plemiennych totemów obsługiwanych przez tłum fanatyków (w tej roli większość klubu parlamentarnego Zjednoczonej Prawicy i znaczna część jej wyborców) i węższe grono zarządzających tym tłumem cyników (w tej roli Kaczyński, Bielan, Dworczyk, Obajtek, Jacek Kurski i paru innych „pragmatyków władzy”).
Ludzie nazywani przez radykałów i aktywistów, którzy przejęli język ostatnich protestów, „dziadersami” i „kompromisiarzami” musieliby jednak przejść ponad urazami i wykazać się ogromną polityczną mądrością. Mało to prawdopodobne, choć jednak jakoś na to liczę.
Po drugie, pokrzyżować plany Kaczyńskiego mogłoby rozpoczęcie realnej współpracy po stronie opozycji. Rozpoczynając od przedstawienia politycznego planu, w którym liderzy PO, Hołownia, najsensowniejsi ludzie Lewicy i ludowców, nie czekając na wybory za trzy lata, już dzisiaj przerwą bratobójczą wojnę, której jedynym beneficjentem pozostaje Jarosław Kaczyński.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Kancelaria Senatu/M. Józefaciuk, licencja Creative Commons