Jarosław Kaczyński stracił już nadzieję na to, że PSL, Lewica i Hołownia zrobią porządek z Koalicją Obywatelską w pierwszej turze wyborów prezydenckich i on będzie mógł schować się za plecami swego kandydata, tak jak zrobił to w kampanii prezydenckiej 2015 roku – pisze Cezary Michalski. Sama kampania, mimo wysiłków „symetrystów” czy „antysystemowców”, którzy od 2015 roku zawsze faktycznie pomagali Kaczyńskiemu i PiS, idzie w stronę polaryzacji, która tym razem może się okazać zabójcza dla słabnącego z dnia na dzień Andrzeja Dudy. Kaczyński, Ziobro i Jacek Kurski (bo Duda jest już tylko niesiony przez nich pod ręce, jak znokautowany bokser przez swoich trenerów) próbują ożywić lęki prawicowego elektoratu przed LGBT czy antyklerykalizmem. Jednak te same grepsy, które świetnie mobilizowały Kościół Rydzyka i Jędraszewskiego w kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, teraz wydają się uderzać w pustkę.
Z kampanią prezydencką na razie wszystko w porządku. Nawet problem terminu wyborów i ostatecznego kształtu ordynacji wyborczej jest tym razem przez KO i Rafała Trzaskowskiego rozgrywany lepiej, niż w czasach KO i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.
Opozycja nauczyła się czegoś na swych własnych błędach.
Dziś Trzaskowski jednoznacznie deklaruje, że startuje w wyborach, w każdym ostatecznie wyznaczonym terminie. Jednocześnie jednak samorządy i opozycja w Senacie – nie obciążając nadmiernie swego kandydata (Trzaskowski jest nie tylko kandydatem KO, ale także polskich samorządów zagrożonych totalnym zniszczeniem w przypadku paru kolejnych lat rządów Kaczyńskiego) – walczą, aby warunki tych wyborów były jak najbardziej demokratyczne (termin, przejęcie kontroli nad procesem wyborczym przez PKW).
Ta walka opozycji nie będzie prosta (właśnie dlatego nie należy do niej wciągać i zużywać w niej Trzaskowskiego), bo Kaczyński – z właściwą dla siebie pogardą dla prawa – publicznie ogłasza najlepszą dla siebie datę wyborów, mimo że nie ma do tego żadnych kompetencji i żadnych uprawnień. A
rolę nieudolnego Jacka Sasina ma w tym rozdaniu pełnić Elżbieta Witek, która – jeśli PiS uchwali swoją wersję wyborczego prawa – będzie wiernopoddańczo realizować samowolkę Kaczyńskiego wskazując taki termin wyborów, przy którym Trzaskowskiemu najtrudniej będzie zebrać podpisy i najkrócej będzie mógł prowadzić oficjalną kampanię.
Jednak sama kampania, mimo wysiłków „symetrystów” czy „antysystemowców”, którzy od 2015 roku zawsze faktycznie pomagali Kaczyńskiemu i PiS (grasowali wyłącznie w elektoracie opozycji i tylko ten elektorat demobilizowali, do wyborców PiS nie mając żadnego dostępu), idzie w stronę polaryzacji, która tym razem może się okazać zabójcza dla słabnącego z dnia na dzień Andrzeja Dudy.
Jarosław Kaczyński stracił już nadzieję na to, że PSL, Lewica i Hołownia zrobią porządek z Koalicją Obywatelską w pierwszej turze wyborów prezydenckich i on będzie mógł schować się za plecami swego kandydata, tak jak zrobił to w kampanii prezydenckiej 2015 roku. Od czasu, kiedy do walki ruszył Rafał Trzaskowski, Kaczyński przestał się chować i wystąpił oficjalnie jako najważniejszy coach Andrzeja Dudy. Kaczyński, Ziobro i Jacek Kurski (bo Duda jest już tylko niesiony przez nich pod ręce, jak znokautowany bokser przez swoich trenerów) próbują ożywić lęki prawicowego elektoratu przed LGBT czy antyklerykalizmem. Jednak te same grepsy, które świetnie mobilizowały Kościół Rydzyka i Jędraszewskiego w kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego (toczącej się w cieniu pierwszego filmu braci Sekielskich), teraz wydają się uderzać w pustkę, mimo że w czasie tej kampanii pojawił się drugi film braci Sekielskich.
Polski antyklerykalizm z perspektywy taktycznej i cywilizacyjnej
Rafał Trzaskowski nie musi w tej kampanii sięgać po antyklerykalizm. I tak w dziedzinie faktycznej emancypacji mniejszości czy stosunków Kościoła i państwa jest bardziej wiarygodny (jego działalność w UE; podjęcie realnego politycznego ryzyka, jakim było podpisanie przez niego – już jako prezydenta Warszawy – deklaracji gwarantującej podstawowe prawa mniejszości obyczajowych), niż Biedroń i Śmiszek, dla których polityka okazała się jedynie okazją do zrealizowania najbardziej osobistych ambicji.
Trzaskowski jest też zdecydowanie bardziej przewidywalny, niż Szymon Hołownia, który w swoich deklaracjach miota się od ściany do ściany.
Długo opowiadał o własnym „dojrzewaniu” do bardziej liberalnych rozwiązań w kwestiach takich jak in vitro, aborcja czy prawa obyczajowych mniejszości. Kiedy jednak w kampanii pojawił się Rafał Trzaskowski, Hołownia skręcił mocno na prawo widząc, że centrum już stracił. Ten jego zakręt (walka o parę procent miejskich wyborców Kosiniaka-Kamysza?) wyznacza deklaracja jego żony (nie mogła się pojawić bez wiedzy i zgody kandydata i jego sztabu), że „nie zna osób tej samej płci, które planowałyby małżeństwo” (zawsze łatwiej jest sprzedawać czyjeś prawa w czyimś imieniu).
O wiele ważniejsze jest jednak przyjęcie przez Hołownię poparcia prezydenta Gniezna, który w swoim mieście zakazał Marszu Równości. W tym samym czasie Hołownia przyjął też poparcie Ryszarda Grobelnego, byłego prezydenta Poznania, który nie tylko bronił molestującego kleryków biskupa Paetza, ale wspierał biznesowo-kościelne układy, które miały swój udział w innych obyczajowych aferach wybuchających w tym mieście.
Antyklerykalizm i używanie religii w polskiej polityce i kampaniach wyborczych to jednak nie jest wyłącznie kwestia taktyczna czy nawet nie strategiczna. To wybór cywilizacyjny, który w Polsce wcale nie jest oczywisty.
Kiedy miliony Polaków najpierw poszły do kin na „Kler” Smarzowskiego, a potem obejrzały w Internecie dwa kolejne firmy braci Sekielskich, Paweł Lisicki i jego publicyści z „Do Rzeczy” (miejsca, gdzie produkuje się najbardziej zabójcze dla polskiej wspólnoty toksyny kulturowej wojny, całe szczęście przy coraz mniejszym zainteresowaniu czytelników, chociaż przy coraz większym finansowaniu z publicznych pieniędzy) zaczęli wieszczyć Apokalipsę i nadciągające prześladowania Kościoła. Jednak popularność „Kleru” i filmów braci Sekielskich to nie jest pierwszy masowy przejaw polskiego antyklerykalizmu po roku 1989. Najpierw był tygodnik „Nie” Jerzego Urbana i jego zaskakujący sukces w „Polsce Jana Pawła II”. Później był Ruch Palikota, jego 10 procent poparcia i trzeci klub w Sejmie.
Wszystkie te antyklerykalne rewolty kończyły się klęską. Jeszcze gorzej – one jedynie ukrywały postępującą porażkę świeckiego społeczeństwa i państwa. Kiedy „Nie” ze swoim brutalnym i czasem dość prymitywnym antyklerykalizmem osiągało rekordowe nakłady (powyżej 700 tysięcy), katecheci wkroczyli do państwowych szkół (co nie musiało być katastrofą, ale się nią stało dzięki wspólnej wychowawczej porażce Kościoła i państwa) i zaczęła prace komisja majątkowa, gdzie za wiedzą i zgodą polskich biskupów (i to z reguły tych najbardziej prawicowych i „moralizujących”) nieruchomości zdobywał dla Kościoła nielegalnie były wysoki funkcjonariusz Wydziału IV komunistycznego MSW zajmującego się w PRL inwigilacją i prześladowaniem księży.
Kiedy miliony Polaków w 2011 roku zagłosowały na Palikota, postępowała klerykalizacja polskiego państwa i prawa, rozkwitała religia smoleńska, a ostateczny koniec Ruchu Palikota zbiegł się z momentem, kiedy władzę w Polsce przejęła najbardziej patologiczna koalicja tronu Kaczyńskiego z ołtarzem Rydzyka i Jędraszewskiego.
Dziś, kiedy miliony Polaków oglądają filmy Sekielskich w Internecie, katecheci niepodzielnie rządzą już w polskich szkołach, usuwa się nazwiska księży z listy pedofilów i finansuje z publicznych pieniędzy publikację w tygodniku Pawła Lisickiego tekstów, które bronią patologii Kościoła i przestępców przedstawiają jako męczenników.
Jak tłumaczyć tę realną słabość polskiego antyklerykalizmu? Czy jest on po prostu niszą, zawsze ożywiającą te same parę milionów najbardziej zdesperowanych Polaków i zawsze wywołującą tryumfalną mobilizację katolickiej większości? A może jest jeszcze gorzej? Może polski antyklerykalizm to tylko rozrywka wiecznych niewolników, którzy lubią wysłuchiwać szyderstw ze swego pana, a czasem nawet sami na niego psioczą na boku. Jednak kiedy trzeba podjąć publiczne ryzyko, oddają mu bez szemrania swoje dzieci (najbardziej wstrząsające są przykłady rodziców, którzy stawali po stronie księży pedofilów przeciwko świadectwom własnych córek i synów) i wykonują wszystkie wymagane przez nową władzę gesty uległości.
Katolicyzm bezalternatywny
Antyklerykalne bunty w Polsce zawsze pacyfikował brak silnej świeckiej kultury, tradycji, brak pełnej alternatywnej wizji wspólnoty. Najciekawszy myśliciel polskiej lewicy Stanisław Brzozowski już na początku XX wieku ostrzegał polskich antyklerykałów następującymi słowami:
„Może byśmy uprzytomnili sobie na razie, że prócz chrześcijańskiej – a gdybym miał tu miejsce, broniłbym tezy, że prócz katolickiej – nie posiadamy żadnej innej kultury”. Roman Dmowski, w młodości antyklerykał, później darwinista i nacjonalista, w późnym eseju „Kościół, Naród, Państwo” pisał, że „Brytyjczycy czy Francuzi dorobili się silnej świeckiej kultury, można więc wyobrazić sobie u nich rozdział Kościoła od państwa”.
Jednak Polacy, zdaniem Dmowskiego, pełnej świeckiej kultury nigdy nie zdołali stworzyć, dlatego „usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu”.
Ta obawa powracała u współczesnych intelektualistów lewicy i liberalnego centrum. Adam Michnik polemizując z Januszem Palikotem w 2014 roku powiedział w głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „Kościół to jedyne miejsce, do którego zwykły Polak przychodzi co niedziela i dowiaduje się, gdzie jest dobro, a gdzie zło”. Palikot odpowiedział wówczas Michnikowi argumentem, bardzo później uwiarygodnionym przez filmy Smarzowskiego i braci Sekielskich: „Kościół ojca Rydzyka to na pewno nie jest miejsce, w którym zwykły Polak dowiaduje się, gdzie jest dobro, a gdzie zło. Nie jest też takim miejscem Kościół księdza Oko, gdzie odziera się z godności ludzi za to tylko, że są homoseksualistami”. Zdaniem Palikota to właśnie twierdzenie o bezalternatywności katolicyzmu w Polsce ośmieliło największe patologie polskiego Kościoła.
Jednak sam Palikot, w książce „Zdjąć Polskę z krzyża”, która była jego politycznym testamentem i jednocześnie najbardziej dojrzałą deklaracją nowoczesnego polskiego antyklerykalizmu, szczerze mówił o kłopotach z zaproponowaniem w Polsce pełnej światopoglądowej alternatywy dla katolicyzmu. Palikot mówił o własnych próbach odwoływania się do filozofii Wschodu, o powrocie do Słowiańszczyzny i celebrowaniu „świętości natury”.
Opowiadał też o pośle swojej partii z głębokiej prowincji, który do tego stopnia nie wyobrażał sobie życia poza Kościołem, że nawet po dostaniu się do Sejmu z list Ruchu Palikota poszedł z dumą na mszę do swojej wiejskiej parafii. Został tam publicznie upokorzony, wulgarnie zwyzywany przez księdza i wraz z całą rodziną wyrzucony z kościoła. Ale nawet po tym doświadczeniu nie wyobrażał sobie „życia poza Kościołem”.
Zaczął jeździć z rodziną na msze do jakiejś odległej parafii, gdzie go nie rozpoznawano. Palikot wymieniał, jako absolutne wyjątki, Kazimierę Szczukę, Magdaleną Środę czy Wandę Nowicką, które były feministkami, liberałkami lub socjalistkami. Ich antyklerykalizm nie był istotą ich wyboru. Wyrastał z bardziej kompletnych świeckich wizji społeczeństwa i państwa.
Jednak przepływ wielu wyborców Ruchu Palikota (a także niektórych jego liderów, np. Liroya) do Kukiza i narodowców pokazywał, że dla wielu z tych ludzi za prostym antyklerykalnym odruchem stała ziejąca głupota i pustka.
Zamiast sojuszu tronu i ołtarza
Kiedy przyjeżdżamy do Holandii, Francji czy północnych Niemiec, antyklerykalizm jest tam ostatnią pamiątką po religijnych wojnach XVII wieku, albo – jak we Francji – po uwalnianiu się spod świeckiej władzy biskupów. Ale jednocześnie – w przeciwieństwie do tego, czym straszą Polaków Lisicki i jego koledzy – antyklerykalizm nie pełni ważnej roli w codziennym funkcjonowaniu tamtejszych społeczeństw. Świeckość liberalnej demokracji Zachodu narodziła się z dwóch zupełnie innych źródeł. Pierwsze to Reformacja – wielka odnowa chrześcijaństwa będąca odpowiedzią na patologie Kościoła jako władzy ziemskiej. Drugim źródłem jest Oświecenie, jako pełny system wartości i prawa, a także kompletna opowieść o całkowicie świeckim sensie indywidualnego ludzkiego życia. Można powiedzieć, że
szczególnie we Francji filozofia Oświecenia stała się ową świecką „narodową formą”, której na próżno w Polsce wypatrywał Dmowski.
W Polsce Reformacja została stłumiona i porzucona. Oświecenie nigdy nie dotarło głębiej, niż do wąskich elit. Jeśli jednak szukamy nadziei dla polskiej świeckości, która nie byłaby tylko jałowym antyklerykalnym buntem niewolników, popatrzmy, czego boją się i nienawidzą fanatyczni obrońcy najgorszych patologii polskiego Kościoła. Czego zatem najbardziej nienawidzą Rydzyk, Jędraszewski, Lisicki? Soboru Watykańskiego II i Unii Europejskiej. Sobór był próbą korekty, rozliczenia się z patologiami Kościoła. Przedstawiał chrześcijaństwo jako religię miłości i religię wolności, zupełne przeciwieństwo proponowanego dziś Polakom przez rządzącą prawicę kultu nienawiści (wobec inaczej myślących i obcych) i zniewolenia ludzkich sumień za pomocą zideologizowanego państwa i prawa.
Nauczanie Soboru Watykańskiego II do Polaków prawie nie dotarło. Jednak większość z nas poznała Unię Europejską jako codzienną życiową praktykę. Pokazującą, że świeckie społeczeństwa i państwa nie są „chaosem”, „relatywizmem”, „zbydlęceniem”.
Europy nie zamieszkują „worki skórno-mięśniowe” (jak polscy katolicy z okolic Opus Dei, Ordo Iuris i Marka Jurka nazywają dziś niewierzących, kiedy wydaje im się, że nikt ich nie słyszy). Normy i prawa Unii Europejskiej są bardzo często zsekularyzowanymi normami chrześcijaństwa. W dodatku ta świecka Europa nie walczy z religią. Jest raczej miejscem tego, co Lamartine (katolicki myśliciel z XIX wieku przypomniany przez Sobór Watykański II) nazywał „przyjaznym rozdziałem Kościoła i Państwa”. Kościół katolicki jest reprezentowany we wszystkich instytucjach UE. Głosowania w „kwestiach wartości” w Parlamencie Europejskim raz wygrywają chadecy, raz socjaldemokraci, kiedy indziej liberałowie. A kolejni papieże występują w Parlamencie Europejskim równie często, co Jan Paweł II pojawiał się w polskim Sejmie.
Sensowna sekularyzacja, przyjazny, ale prawdziwy rozdział Kościoła i Państwa nie jest przepisem na zniszczenie w Polsce chrześcijaństwa, ale podstawowym warunkiem, aby chrześcijaństwo w Polsce w ogóle przetrwało.
Dzięki temu nie będziemy skazani na tępy i płytki antyklerykalizm niewolników – bez następstw. Ani na sojusz tronu Kaczyńskiego z ołtarzem Rydzyka i Jędraszewskiego zawarty po to, aby tron bronił najgorszych patologii ołtarza, a w zamian za to ołtarz bronił najgorszych patologii tronu.
Na razie jednak, kiedy ogląda się „Kler” Smarzowskiego czy filmy braci Sekielskich, słowa Romana Dmowskiego, że „Kościół jest narodową formą Polaków” rozbrzmiewają w głowie widza jak najbrutalniejsze szyderstwo.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Rafał Trzaskowski, Fot. Flickr/PO