Nie ma co się oszukiwać: przed kwalifikacjami trochę niepewności było. Niepotrzebnie. Polscy siatkarze udowodnili, że, jak to mistrzowie, gdy jest potrzeba, stają na wysokości zadania. W dobrym stylu, choć nie bez dawki emocji, rozwiali wszystkie wątpliwości i za rok powalczą o medale w Tokio.
Obawy o awans na Igrzyska Olimpijskie wynikały nie tyle z niewiary w możliwości prowadzonej przez Vitala Heynena polskiej reprezentacji, co specyfiki samego turnieju. Gdańskie kwalifikacje nie dopuszczały żadnego błędu. Jeden przegrany set mógł wszystko skomplikować, a porażka w zasadzie przekreślała szanse zespołu na awans.
Pierwszy mecz: wygrać spokojnie
Od początku jasne było, że to bezpośredni mecz faworytów grupy, Polski i Francji, będzie kluczowy w walce o przepustki do Tokio. Dlatego tym ważniejsze stało się pierwsze spotkanie, z Tunezją. Przy zachowaniu należytego respektu wobec mistrza Afryki, należało po prostu wygrać najmniejszym nakładem sił. I tak też się stało: goście nie potrafili przeciwstawić się Polakom. Mistrzowie świata wygrali do 15 i dwa razy do 19. Najwięcej punktów – 10 – zdobył przyjmujący Aleksander Śliwka, aż 4 bloki zanotował środkowy Karol Kłos.
Trener Heynen rotował siłami zawodników i dał zagrać wszystkim powołanym graczom. Oczywiste było, że cała moc szykowana jest na sobotni mecz z Francją.
Drugi mecz: wygrać za wszelką cenę
Francuzi byli głównymi rywalami w grze o przepustki do Tokio, dodatkowo zaimponowali w przedturniejowych sparingach, w których pewnie pokonali Stany Zjednoczone. Po przyjeździe do Gdańska z niezadowoleniem komentowali układ kalendarza, zarzucając Polakom gospodarskie nadużycia. Faktycznie: terminarz ułożony był na korzyść naszej reprezentacji. Niestety, większe czy mniejsze manipulacje dokonywane przez gospodarzy są w siatkówce powszechne. Polacy po prostu nie będą mogli narzekać, gdy spotkają się z takimi rozwiązaniami na innych turniejach.
Szkoda, że organizatorzy dali taki pretekst do dyskusji: na parkiecie okazało się, że klasa sportowa mistrzów świata jest bezdyskusyjna.
Francuzi w pierwszej kolejce pokonali 3:0 Słoweńców, a w ostatniej serii czekało ich spotkanie z Tunezją. Było jasne, że zwycięstwo zapewni im niemal pewny awans na Igrzyska. O ile każdy mecz tego turnieju był jak finał, to sobotnie spotkanie było finałem finałów. I ten finał Polacy rozegrali koncertowo, jak na mistrzów przystało. Tym razem Vital Heynen trzymał się już jednego składu, poza klasycznymi podwójnymi zmianami epizod na parkiecie zaliczył Aleksander Śliwka. Ale pierwsza szóstka grała kapitalnie. Znakomicie punktowali przyjmujący: Michał Kubiak zdobył 11 punktów, a Wilfredo León aż 17. 9 punktów dorzucił atakujący Maciej Muzaj, tyle samo – środkowy Mateusz Bieniek.
Ostatecznie Polacy pokazali moc, pokonali swojego najgroźniejszego rywala 3:0, w setach do 21, 19 i 20 i mogli w spokoju przygotowywać się do ostatniego meczu.
Trzeci mecz: przypieczętować awans
Ze spokojem ale i skupieniem. Słoweńcy nie budzą pozytywnych wspomnień. Dwukrotnie sensacyjnie pozbawiali nas szansy na medale mistrzostw Europy – w 2015 roku pokonali Polskę 3:2, a dwa lata później w Krakowie – aż 3:0 i sami zostali wicemistrzami kontynentu. Tę kompromitującą porażkę pamiętała część ekipy obecnej w Gdańsku. Biało-czerwoni wiedzieli, że nie mogą zlekceważyć rywala. Tym bardziej, że Słoweńcy nieoczekiwanie stanęli przed wielką szansą –
wyniki ułożyły się tak, że awans na Igrzyska mieli wciąż w swoich rękach. Warunek był jeden: Polska nie mogła ugrać ani jednego seta.
I pierwsza partia przypomniała o demonach z przeszłości. Słaby początek Polaków zdecydował, że to Słoweńcy sensacyjnie schodzili z niej wygrani. Drugi set też był bardzo zacięty. Na szczęście w decydującym momencie, przy stanie 20:20, na zagrywce stanął Wilfredo León i zdobył aż dwa asy serwisowe. Polska wyrównała wynik i tym samym wypełniła cel – awans stał się faktem, pozostałe partie nie miały już znaczenia. Ostatecznie o zwycięstwo zatroszczyli się rezerwowi – mecz skończył się wynikiem 3:1, a misja – sukcesem.
Od powrotu na Igrzyska w 2004 roku w Atenach Polacy nie mogą przedrzeć się do strefy medalowej. Kolejna próba już za rok i chyba nigdy kadra nie mogła czuć się aż tak mocno. Nawet w 1976, gdy zdobycie złota zapowiadał legendarny Hubert Wagner. Potem polska siatkówka przeżyła wiele lat posuchy, aż do przełomu lat 90 i dwutysięcznych, gdy zaczęła powoli, acz regularnie wzmacniać swoją pozycję. Co ciekawe, za początek medalowej ery trzeba uznać sensacyjne wicemistrzostwo świata zdobyte przez zespół Raula Lozano w 2006 roku. Polacy co prawda przegrali finał z Brazylią dość wyraźnie, 0:3, ale srebrne krążki były bezcenne. Nasi siatkarze odebrali je na hali w Tokio.
Zdjęcie główne: Polscy siatkarze podczas meczu, Fot. Piotr Drabik, licencja Creative Commons