Od kolejnej, nieudanej próby zimowego wejścia na K2 minęły już niemal dwa lata, więc zdawałoby się, że “Ostatnią Górę” powinno się obejrzeć – nomen omen – na chłodno. Po prostu jak kolejny dokument o losach himalaistów, którzy są zaprogramowani na jeden cel – zdobycie niedającej się okiełznać człowiekowi przeklętej, liczące 8611 metrów góry. Z takim też nastawieniem poszedłem do kameralnej sali żoliborskiego studyjnego kina. I się zdziwiłem.
Może to kwestia tego, że ostatnia polska wyprawa na K2 była tak dramatyczna, wielowątkowa, a przy tym – relacjonowana niemal minuta po minucie we wszystkich serwisach informacyjnych – stąd czuje się nawiązanie więzi emocjonalnej z bohaterami od pierwszych minut filmu. Ba, w pewnym momencie złapałem się na tym, że przecież doskonale wiem, jaki będzie finał tej wyprawy, a jednak – liczyłem na dotarcie do kolejnego obozu. Jakoś mimowolnie, może raczej naturalnie kibicujemy nam, maluczkim w walce człowieka – niby takiego samego ja my, z krwi i kości – z samym sobą, ale przede wszystkim z nieprawdopodobną mocą natury, wiatru, śniegu, temperatury i przestrzeni, która na doskonałych zdjęciach (także z drona) wzbudzała we mnie największy niepokój.
Dokument Dariusza Załuskiego jest zwarty, momentami wręcz zbyt szybko przechodzimy z jednego wątku do drugiego, jednak myślę, że autor osiągnął swój cel – ukazał w tych szalonych, a zarazem wyrachowanych himalaistach – ludzi. Takich jak my, z problemami, zachowaniami i charakterami, jakie spotykamy też bliżej poziomu morza. Jest postać zdystansowanego ojca, kierownika wyprawy Krzysztofa Wielickiego, jest niesforny (ale i bohaterski) Denis Urubko czy szczęściarze wygrywający na loterii drugie życie – Rafał Fronia i Piotr Tomala po zejściu lawiny.
Dobrze, że “Ostatnia Góra” nie jest ani wyciskaczem łez – a mogłaby być, gdyby Załuski bardziej wyeksponował akcję ratunkową na Nanga Parbat i śmierć Tomasza Mackiewicza. A tak tragedia, od której tak na prawdę zaczęło się narodowe zainteresowanie zdobyciem K2 w 2018 rok, jest tylko jedną z części całej wyprawy. I to części, która wcale nie pokazuje ogromnego załamania i dramatu wśród uczestników. I nie odbieram tego, jako czegoś złego, nienormalnego.
Nie, ci ludzie mają ogromny szacunek do życia, ale są też świadomi tego gdzie się znajdują. Znamienna jest tu scena, w której grupa jednego wieczoru z uśmiechami na twarzach świętuje wyprawy ratunkowej po Elizabeth Revol, jest tort, świeczki, a równocześnie żegna Mackiewicza, który dopiero co został na zawsze na Nanga Parbat. Śmierć jest więc cały czas gdzieś obecna, ale przy podejściu Polaków, wydaje się…oswojona.
“Ostatnia Góra” budzi emocje, a jej obrazkami się po prostu przesiąka. Kiedy wróciłem z kina do ciepłego mieszkania, pomyślałem – jak dobrze być w domu. A przecież w wędrówce na K2 “spędziłem” niecałe półtorej godziny. Ale tam jest “koszmarnie” i mówią o tym w pewnym momencie sami uczestnicy. I ja za jakiś czas wrócę do “Ostatniej Góry”, licząc, że kolejny taki dokument powstanie i skończy się na 8611 metrach.
Zdjęcie główne: Fot. Stuart Orford, Licencja Creative Commons