W naszym kraju zawsze decyduje drobnomieszczanin. Chłop o mentalności drobnomieszczańskiej czy mieszkaniec małego miasta. To on dokonuje zasadniczych wyborów, a jemu nie podobają się łysogłowi, bo się ich boi, nawet jeśli hasła, które wykrzykują, są mu bliskie – mówi nam prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, eseista, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. – Inteligencja przegrywa teraz w konfrontacji z cieniami swych pańszczyźnianych przodków. I z grupami społecznymi, które – jeśli dostąpiły już jakiejś emancypacji – to tylko ekonomicznej i technicznej, nie kulturowej czy mentalnej. Jesteśmy więc dziś świadkami załamania pozycji nowych warstw oświeconych, inteligenckich, które w zderzeniu z przemożną siłą populizmu o agrarnych korzeniach przegrywają. Chociaż – co dobre i co może okazać się kiedyś płodne – przegrywają nie bez walki – podkresla

JUSTYNA KOĆ: Umówiliśmy się na rozmowę o wydarzeniach w Białymstoku, czyli…

ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: Białystok – biała siła. Mam jednak wrażenie, że to nie początek, a koniec.

Koniec czego?
Flirtu rządzącego nam PiS-u z faszyzującymi skrajnościami.

Reklama

Jest pan optymistą?
Jestem realistą i uważam, że dokonało się odesłanie służącego tam, gdzie jego miejsce, czyli na dalekie peryferie. Na zasadzie: „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”. Stało się tak z różnych względów. Po pierwsze, PiS mówi tym sposobem, że to on rozdaje karty na całej prawicy, także te związane z autorytaryzmem. To coś podobnego do sytuacji, kiedy przedwojenna policja biła bojówki ONR-owskie, manifestacje ONR-Falanga – w imię autorytarnego, coraz bardziej nacjonalizującego się systemu. Drugą rzeczą, wcale z powyższym niesprzeczną, jest sprawa maski, którą przywdziewa PiS zwyczajowo przed wyborami, czyli doraźnego przejścia na język skierowany do umiarkowanego prawicowego elektoratu. Elektoratu, najoględniej mówiąc, niechętnego wprawdzie LGBT, ale też takiego, dla którego przemoc fizyczna i brutalne ekscesy są czymś odrażającym, nie do przyjęcia.

Idą oto wybory, zatem trzeba pokazać przyjemniejszą twarz, a przy okazji zakryć niecne swoje uczynki. To bardzo charakterystyczne, że czołowe figury PiS-u – minister Witek, premier czy zwłaszcza Joachim Brudziński – strasznie tych „łysoli” z Białegostoku, osobników o tępych i agresywnych facjatach, poddali ostrej krytyce.

Jasne też oczywiście, że PiS nie zajmuje dziś jeszcze jednolitej postawy w tym względzie, bo niektórzy jeszcze się „nie załapali” na nowy trend, a inni są jeszcze emocjonalnie uwikłani, jak niejaka Joanna Lichocka czy minister edukacji Piontkowski, w stary i wytarty porządek ocen. Jednak dominanta opowieści PiS-owskiej zaczyna być już inna: koniec flirtu z ekstremą, kres bzdurzenia, że kibole to romantyczni patrioci.

Powiedział pan: „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”. Co ma zatem zrobić?
Ów przysłowiowy „Murzyn” ma siedzieć cicho i szanować państwo, zwłaszcza że to coraz bardziej państwo „nasze”, PiS-owskie. Proszę zwrócić uwagę, że w wydarzeniach w Białymstoku brały udział trzy podmioty: państwo, Marsz Równości i pachołkowie białej siły. I także państwo, czyli policja i reprezentowany przez nią ład, zostało zaatakowane. Teraz więc musi okazać siłę i konsekwencję, jeżeli nie chce stać się obszarem zawirowania i chaosu. Białystok jest przy tym wyjątkowym miejscem na mapie Polski, poniekąd symbolicznym, bo kluczowym dla obrazu prawicowego ekstremizmu. Cała ta historia rozegrała się zarazem w istotnym miejscu miasta, na koronnym jego szlaku, na prospekcie, którego część jest zamknięta dla samochodowego ruchu. To zresztą przepiękny układ architektoniczny, z kościołami katolickimi i „białym” oraz „czerwonym” prawosławnym soborem.

Tam też toczy się życie rekreacyjno-radosne, zwłaszcza wieczorne, kiedy przepełniają się restauracje i puby. Sam byłem kiedyś świadkiem, jak wokół siedzących przy restauracyjnych stolikach pośrodku owego prospektu ludzi z piskiem opon krążyły bardzo szybko czarne samochody, w których nierzadko panoszyły się i popisywały łysogłowe wyrostki. Oczywiście dopóki nie przyjechała policja – bo toczyła się tym sposobem, stała najwyraźniej, taka „zabawa w chowanego”, taka gra sił. I oto nagle na terenie tej gry, do której łysogłowi żywią jakieś pretensje i gdzie szpanują wieczorną porą, gdzie starają się rozwinąć swe pawie pióra, zjawił się Marsz Równości. I zawłaszczał ich symboliczny teren.

Wrzenie w szeregach łysogłowców musiało być więc ogromne.

Cały zresztą konglomerat pracował na moc tego białostockiego incydentu, zespół skrytych i półjawnych powiązań znakomicie opisany m.in. w książce Marcina Kąckiego „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”. Tych szczególnych więzów zadzierzgniętych między faszyzującymi nacjonalistami, kibolami, klubami sportowymi, gospodarczym i przestępczym półświatkiem, niektórymi siłowniami, a niekiedy nawet policjantami czy parafiami, takimi jak ta świętej Jadwigi. Jednak okazało się, że ów węzeł gordyjski, jak się okazało, można rozciąć – a przynajmniej mocno potargać – jednym uderzeniem policji.

Do tej pory wobec kilkudziesięciu osób są prowadzone czynności związane z popełnieniem przestępstwa.
To jak na dotychczasowe poczynania PiS-u bardzo dużo.

PiS-owi zależało na tym, aby osią sporu w kampanii był światopogląd i spór o LGBT?
Zgadza się. I to drugi ważny aspekt tej sprawy. Spór, jaki się w Polsce toczy, PiS stara się jednak utrzymać w granicach mniej więcej wolnych od fizycznej przemocy, w granicach ideologicznej pyskówki, w głowach, a nie rozstrzygać go w ulicznych burdach, zawsze ryzykownych, zawsze grożących jakimś rykoszetem albo wymknięciem się spod kontroli. PiS chce się więc pokazywać, zwłaszcza teraz, jako normalna partia, która jest tolerancyjna, która z pewnym grymasem akceptuje – skoro już są – mniejszości i LGBT i która wreszcie, gdy pojawia się przemoc, potrafi należycie zareagować. Mówiąc w skrócie, wszystko niby ma działać jak w normalnym liberalnym państwie, nie będąc nim w istocie. PiS ma tu jednak kłopot, rozsadzający ten projekt.

PiS potrzebuje bowiem zwykle wyrazistej linii podziału i wyrazistego wroga, bo na tym opierały się dotąd jego sukcesy. Tylko że teraz to może już być odgrzewany kotlet.

W 2015 to byli imigranci, w ostatnich wyborach do PE to właśnie LGBT.
Tylko w wyborach samorządowych nie dało się tego zastosować, bo nie ma w nich siłą rzeczy jednego wyrazistego przeciwnika i działa tu nazbyt wiele rozproszonych sił, często o lokalnym charakterze. Ale i tu jednak on wyłonił się paradoksalnie dopiero po wyborach, kiedy okazało się, że w miastach, zwłaszcza dużych, wygrała opozycja, a przynajmniej ludzie nie-PiS-u. Wtedy to zaczęła się rysować w propagandzie władzy groźna wizja Polski epoki rozbiorów czy nawet rozbicia dzielnicowego.

Prof. Jadwiga Staniszkis w ostatniej rozmowie powiedziała mi, że to obraz zdemoralizowania społeczeństwa przez władzę, które kupione, przymyka oko na zło.
Tak, oczywiście: znaczna cześć społeczeństwa daje przyzwolenie na ekscesy tej władzy, jaką mamy. Są nawet „twarde dane” z badań socjologicznych, które mówią, że 20-30 proc. elektoratu PiS-u daje to przyzwolenie w sposób cyniczny. Że jest ona świadoma, iż różne poczynania władzy, choćby w sprawach sądów, gospodarki, polityki zagranicznej, kultury czy ekologii, są złe, są fatalne – ale mimo wszystko głosuje na PiS, bo to jest korzystne dla nich osobiście. To myślenie człowieka o szarych oczach i szarej, niestety, duszy.

Ta demoralizacja, o której mówi pani prof. Staniszkis, jest zresztą rezultatem procesu „długiego trwania”: bo i komunizm demoralizował, i wojna, wcześniej reżim autorytarny i anarchia I Rzeczpospolitej w jej agonalnej fazie. Tak, ta tradycja społeczeństwa nieuporządkowanego, zdemoralizowanego przez różne okazje jest długa, bardzo długa i krzepka. A teraz przyszła znowu kolejna fala demoralizacji. Nic zresztą w historii nie ginie, najwyżej zaczyna pracować w sposób niewysłowiony i podświadomy.

Ta demoralizacja polega na egocentryzmie rozległych grup społecznych o orientacji „moja chata z kraja”. To są ci, którzy mówili mi na przykład – dobrze to pamiętam z dzieciństwa – że „najlepiej było za cara”.

Notabene, tak przy okazji – nie mogę sobie tej skromnej przyjemności odmówić jako wnuk dwóch żołnierzy przelewających wówczas, i to dosłownie, krew za ojczyznę – w pierwszych miesiącach wojny „z bolszewikiem” w latach 1919-1920 w polskiej armii, siłą rzeczy, wśród żołnierzy znękanych już I wojną światową panowała wysoka dezercja, zdławiona z trudem różnymi środkami – i prawnokarnymi, i moralnymi – a także przez uświadomienie sobie przez ludzi brutalności najazdu. Jednak na początku dezercja ta wynosiła od 30 do 40 proc., a w krośnieńskim, na Podkarpaciu – 60 proc. Tam właśnie, wśród pradziadów i dziadów dzisiejszych szczególnie gorliwych zwolenników PiS, w tym jakoby „najbardziej patriotycznym” bastionie. Takie doświadczenie dziejowe nie paruje w powietrze, zostaje w głowinach.

Dlaczego w krajach zachodnich partie konserwatywne wprowadzają związki partnerskie, a u nas minister edukacji rozważa zakazanie Parad Równości? Skąd taki ogromny mentalny rozstrzał? To efekt lat komunizmu, a może przyczyn trzeba szukać dalej, w czasach reformacji, która de facto Polskę ominęła?
Tak, w klęsce reformacji, w słabości i powierzchowności polskiego oświecenia, które pojawiło się u nas późno i funkcjonowało bardzo „naskórkowo”. A właściwie przyniosło tylko jeden poważny i trwały efekt w postaci Komisji Edukacji Narodowej, która zaciążyła na kształcie oświaty aż po dzisiejsze czasy. Oświecenie nie dotarło do chłopów pańszczyźnianych, bo nie mogło, ani do ciemnych i zaściankowych dusz szlacheckich, nawet do biednych, zdegradowanych miast, poza tymi największymi. Później zaś przyszły zabory.

Nie mając porządnego oświecenia, nie mieliśmy więc poważnej tradycji racjonalistycznej, tradycji rozumu praktycznego.

Mieliśmy za to klęskę reformacji, o której pani mówi. W to zaś wkroczył ponadto porządek dość szczególnego wojowniczego, twardego katolicyzmu, takiego, który skądinąd we Francji wiódł do budowania silnego państwa absolutystycznego. U nas jednak ów katolicyzm zbratał się z władzą magnackich „królewiąt”, anarchią, rokoszem i prywatą, z drastycznym i nieustannym osłabianiem – dla skrajnych, egoistycznych interesów – państwa i prawa, czego wyrazem było liberum veto. Ten proces trwał długo i doprowadził do agonii. Wyrazem oświecenia byłaby też emancypacja szerokich grup społecznych, a tego dokonali dopiero zaborcy, znosząc poddaństwo i pańszczyznę. No i mamy teraz to, co mamy.

W większości jesteśmy bowiem potomkami pańszczyźnianych chłopów albo tych drobnych, zapyziałych szlachciców, którzy żyli w pańszczyźnianym systemie, w kulturze agrarnej, związanej z wsią, z ziemią, niezmiennością tradycji. Oświecenie wymaga natomiast kultury miejskiej, wymaga uniwersytetów, kawiarni, wymaga ruchu ludzi i idei, wymaga dynamicznej i racjonalnej gospodarki. A skutek jego braku? Ot, przypomnę, że kiedy w Polsce trwało powstanie styczniowe, w Londynie otwierano pierwszą linię metra – to bardzo symboliczne i znamienne. Przypomnę też, że

w końcu XIX wieku poziom życia w polskiej Galicji był niższy, niż w kolonialnych Indiach, 8 razy niższy niż w Anglii, a średnia życia mężczyzny wynosiła tam 25 lat! Potem zaś przyszły hekatomby dwudziestowiecznych wojen.

Potem komuna, ale też “Solidarność”.
Przy całej bezdyskusyjnej represyjności komunizmu pamiętać trzeba jednak, że stworzył on nową inteligencję. Tę inteligencję, która zresztą teraz przegrywa w konfrontacji z cieniami swych pańszczyźnianych przodków. I z grupami społecznymi, które – jeśli dostąpiły już jakiejś emancypacji – to tylko ekonomicznej i technicznej, nie kulturowej czy mentalnej. Jesteśmy więc dziś świadkami załamania pozycji nowych warstw oświeconych, inteligenckich, które w zderzeniu z przemożną siłą populizmu o agrarnych korzeniach przegrywają. Chociaż – co dobre i co może okazać się kiedyś płodne – przegrywają nie bez walki.

Inteligencja nie jest zresztą taka samotna, jak zdawać się może. Sekunduje jej część nowej klasy średniej, część niewielkich nawet przedsiębiorców czy „korpoludków”, która osiągnęła swe sukcesy dzięki pracy i przemyślności. Zresztą te inteligenckie klęski też są często urojone, nadmiernie poddane histerycznej reakcji. Gdyby na przykład zsumować wyniki wyborów do europarlamentu, to Koalicja i Wiosna otrzymały w nich tylko nieco ponad jeden procent mniej niż tzw. zjednoczona prawica.

Przerażające jest jednak to, co się stało później: gdy zaczęto głosić jakąś apokalipsę, gdy zaczęto mówić o rzekomej porażającej klęsce i nastąpiła rozsypka tego, co było silne i obiecujące. A przecież

przy tak wielkim przekupstwie i ogromnym poparciu katolickiego duchowieństwa – przy potężnym, brutalnym sprzężeniu trzech „K” (kasa, kłamstwo i Kościół) – PiS wygrał zaledwie 1 procentem z opozycją!

Zresztą wygrał po to, aby się znaleźć w grupie dość izolowanej w europarlamencie, grupie bez większego znaczenia.

Czy PiS odczuje teraz na własnej skórze, czym może być spór z bojówkami kibolsko-nacjonalistycznymi?
Obawiam się, że nie. Koniec sojuszu wbrew pozorom nie skończy się boleśnie dla PiS-u. Te grupy są krzykliwe i groźne, ale jednak marginalne. Ja nie widzę tu, jak mówi prof. Paweł Śpiewak, początku faszyzmu. Te faszystowskie bojówki były, są i prawdopodobnie będą. Teraz tylko pokazano im ich miejsce. W naszym kraju zawsze decyduje bowiem drobnomieszczanin. Chłop o mentalności drobnomieszczańskiej czy mieszkaniec małego miasta. To on dokonuje zasadniczych wyborów, a jemu nie podobają się łysogłowi, bo się ich boi, nawet jeśli hasła, które wykrzykują, są mu bliskie.

Klęska PiS-u może wyniknąć natomiast – co nie daj Bóg! – z katastrofy gospodarczej i ze zmęczenia władzą. Każde społeczeństwo męczy się, nudzi się w pewnym momencie władzą, zwłaszcza te społeczeństwa dzisiejsze, syte, znudzone i roszczeniowe. I

nawet przekupstwo przestanie w końcu pomagać.

Myślę więc, że klęska PiS-u dokona się w powolnym „wymywaniu” – bo tego, że nastąpi, jestem pewien.


Zdjęcie główne: Zbigniew Mikołejko, Fot. Wikimedia Commons/Małgorzata Mikołajczyk, licencja Creative Commons

Reklama