– Niby mamy Trybunał Konstytucyjny, ale wiemy, że prezes TK to towarzyskie odkrycie prezesa partii rządzącej. Niby mamy pełniącego obowiązki I prezesa SN, ale wiadomo, że to człowiek Zbigniewa Ziobry i obozu władzy. Mamy NIK, ale tam z kolei jest człowiek, w którego kamienicach były prowadzone pokoje na godziny. Wiadomo, że mamy Sejm, ale tam są łamane wszelkie reguły debaty, niby mamy media publiczne, ale wiadomo, że to media rządowe i propagandowa tuba. Niby nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko – mówi nam prof. Marek Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego
JUSTYNA KOĆ: Jarosław Gowin zagłosował za ustawą, chociaż był przeciw, że odbędą się wybory korespondencyjne, chociaż jednocześnie zapowiedział szeroką nowelę. Proszę o wyjaśnienie.
MAREK MIGALSKI: Obozowi władzy szykował się poważny kryzys, który z jednej strony doprowadziłby do rozpadu rządowej większości, a z drugiej do niemożności przeprowadzenia wyborów w konstytucyjnym terminie. Jarosław Gowin i Jarosław Kaczyński znaleźli rozwiązanie, które zapobiegło obu tym możliwościom. Rano Zjednoczona Prawica zagłosowała razem, jednocześnie znaleziono furtkę, co prawda obciążoną wszystkimi możliwymi konstytucyjnymi wadami, na to, aby wybory się „jakoś” odbyły.
To oczywiście bardzo smutne, ale prawda jest taka, że „jakieś tam” wybory w lipcu będą lepsze, niż to, co szykował nam teraz minister Sasin.
To szczyt imposybilizmu obozu władzy, bo mieć swojego prezydenta, swoją większość sejmową, swój rząd i swoich ludzi w TK i SN i nie potrafić przeprowadzić wyborów, w których kandydat tego obozu jest naturalnym faworytem. To jak gang Olsena, który myśli, że jest Ocean’s Eleven. Gdyby ktoś powiedział przed dwoma miesiącami, że ten obóz wewnętrznie się tak zamota we własne szachrajstwa prawne, to nikt by nie uwierzył. Gdyby ten rząd miesiąc temu ogłosił stan klęski żywiołowej, o co apelowali wszyscy, to w tej chwili rozważalibyśmy, czy jest sens, czy już nie, aby go kontynuować, a Andrzej Duda byłby spokojny, że czeka na wybory w konstytucyjnym terminie po zakończeniu stanu klęski żywiołowej. Efekt byłby ten sam, tylko po pierwsze nikt by nie kwestionował obozu władzy, który byłby pokazywany jako ten, który w pierwszej kolejności dba o życie i zdrowie ludzi i ich majątki, a po drugie, że nie musi łamać prawa, aby doprowadzić do reelekcji swojego kandydata.
Z jakiegoś powodu Jarosław Kaczyński uznał, że ostatnią rzeczą, którą powinien zrobić, jest wprowadzenie stanu nadzwyczajnego.
Czy Kaczyński przegrał, bo został zmuszony do kroku w tył?
Dokładnie tak to można odczytać i to on jest największym przegranym wczorajszego kompromisu. Po pierwsze, nie udało mu się rozbić obozu gowinowców, po drugie oddala prawdopodobieństwo reelekcji jego kandydata na co najmniej kilka tygodni. Wszyscy rozumiemy, że każdy tydzień narastania kryzysu ekonomicznego jest problemem dla Andrzeja Dudy. Po trzecie wszyscy zobaczyli, że on wobec jakiejś rzeczy jest bezradny, pokonał go Gowin, opozycja, pokonała go rzeczywistość. Przypomnę, że
w poprzedniej kadencji jedynym momentem, kiedy PO wyprzedziła PiS w notowaniach, to było głosowanie 27:1. Wtedy ludzie zobaczyli, że Kaczyński nie jest wszechmocny, a jest do pokonania. Teraz jest podobnie.
Oczywiście media rządowe będą piały z zachwytu, PiS-olubne media będą to opisywać jako wielkie zwycięstwo geniusza, ale nie da się ukryć, że Kaczyński musiał się jednak cofnąć. Wreszcie to daje szanse KO na restart kampanii i zastąpienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej kimś innym.
Jak Donald Tusk?
Wątpię, choć dziś jest to bardziej prawdopodobne, niż jeszcze miesiąc temu.
Wspólny kandydat opozycji?
To jest wykluczone, bo opozycyjne partie mają własne interesy i nie można wymagać od liderów PSL, Lewicy, aby nagle popierali kandydata KO i odwrotnie. Po drugie, to byłoby nawet szkodliwe dla opozycji. Przestrzegam przed takim myśleniem, bo nawet jeżeli sobie wyobrazimy taką sytuację, to musimy pamiętać, że będzie wówczas jakaś część wyborców lewicowych i PSL-owskich, którym ta kandydatura nie będzie się podobać. Polityka nie jest matematyką i tu 10+5+5 nigdy nie da 20. Czasem daje 30, a czasem 12.
Wróćmy do wydarzeń ostatnich 24 godzin. Czy opozycja dała Gowinowi za mało, że ten dogadał się na końcu z Kaczyńskim?
Myślę, że Gowin nie chciał rozbić obozu Zjednoczonej Prawicy, a na pewno nie teraz. Oceniam drogę polityczną Gowina dość krytycznie, natomiast tu nie można nie zauważyć, że on kierował się nie tylko polityczną kalkulacją. Sadzę, że Gowin naprawdę uważał, że przeprowadzenie wyborów w taki sposób to zbrodnia. Teraz jest kilka tygodni na wypracowanie nowego prawa, włączenie PKW i zadbanie o odpowiednie kwestie prawne, demokratyczne i epidemiologiczne. Nie sadzę, żeby on chciał przejść do opozycji, bo to też oznaczałoby współdziałanie z Adrianem Zandbergiem, Robertem Biedroniem, a z drugiej strony z Bosakiem i Konfederacją, co mu się po prostu niespecjalnie podoba. Dużo zaryzykował, ale ostatecznie utrzymał władzę nad większością swojej partii. Na konferencję z nim musieli przyjść ze spuszczonymi głowami panowie Bortniczuk, Żalek i Tomaszewski i ładnie słuchać słów Jarosława Gowina.
Gowin wytrzymał wojnę nerwów, pokazał, że jest liczącym się graczem, za chwilę powinien wrócić na stanowisko wicepremiera. Oczywiście, że
zaufanie między Gowinem a Kaczyńskim jest na poziomie zerowym, podobnie jak między Gowinem a liderami opozycji, bo oni czują się oszukani.
Roman Giertych, który był w koalicji z Kaczyńskim, porównał sytuację z Gowinem do koalicji z Andrzejem Lepperem. Po kryzysie Lepper ponownie został wicepremierem, ale po tygodniu CBA zaczęło szukać na niego haków. Czy tu będzie podobnie?
To realny scenariusz i o tym też wie Jarosław Gowin i jego ludzie. Oni publicznie upokorzyli Kaczyńskiego i muszą spodziewać się odwetu. Jarosław Gowin jest na tyle wytrawnym graczem, co pokazał, że rozumie też, jakie są tego konsekwencje. Dziś Jarosław Kaczyński Gowina nienawidzi. Oczywiście jest pragmatycznym politykiem, więc mu to przejdzie i wybaczy, jak wybaczył Ziobrze czy Bielanowi.
W jakim żyjemy kraju, że dwóch partyjnych liderów wieczorową porą podejmuje decyzję, że konstytucyjne wybory się nie odbędą? Mało tego, jeszcze przewidują, co orzeknie Sąd Najwyższy!
To jest kraj strasznie śmieszny i bardzo straszny zarazem. To jak współżycie z tygrysicą – i śmiesznie, i strasznie. Na poważnie powiedziałbym, że
mamy dyktaturę hybrydową. Weźmy wojnę hybrydową – to wojna, która jest, ale jakby jej nie było. Przykładem jest wojna na Ukrainie, ale tam weszły zielone ludziki, byli jacyś separatyści, partyzanci, ale nikt nie był w stanie powiedzieć, że Rosja wypowiedziała wojnę Ukrainie, chociaż de facto tak było. My dziś jesteśmy w podobnej sytuacji.
Niby mamy Trybunał Konstytucyjny, ale wiemy, że prezes TK to towarzyskie odkrycie prezesa partii rządzącej. Niby mamy po I prezesa SN, ale wiadomo, że to człowiek Zbigniewa Ziobry i obozu władzy. Mamy NIK, ale tam z kolei jest człowiek, w którego kamienicach były prowadzone pokoje na godziny. Wiadomo, że mamy Sejm, ale tam są łamane wszelkie reguły debaty, niby mamy media publiczne, ale wiadomo, że to media rządowe i propagandowa tuba. Niby nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko, w tym sensie to dyktatura, chociaż hybrydowa, udająca, że nic się nie dzieje złego. Stąd to spotkanie obu panów wieczorową porą, w wyniku którego nie ma wyborów.
Coś takiego nie zdarzyło się w ciągu ostatnich 30 lat. Nie wyobrażam sobie sytuacji niedzielnego absurdu. Wybory nie będą się odbywać, ale cisza wyborcza będzie. Za jej złamanie będzie grozić kara nawet pół mln zł. To pokazuje absurd tej sytuacji, w której jesteśmy, i że jest to pewna forma dyktatury – pani prokurator może wszcząć śledztwo niewygodne dla władzy, ale jest ono po 3 godzinach umarzane, prezes sądu rejonowego może na oczach wszystkich podrzeć uchwałę, która jest dokumentem urzędowym, i nie spotykają go żadne konsekwencje.
To na pewno nie jest demokracja.
Zresztą wszystkie rankingi pokazują spadek Polski. W ostatnim rankingu wolności i demokracji amerykańskiej organizacji pozarządowej Freedom House Polska została sklasyfikowana jako „półskonsolidowana demokracja” i znowu spadła o kilka oczek.
„Obecny cyrk jest najgłębszym kryzysem politycznym od czasu, gdy urzędujący prezydent Wałęsa z urzędującym szefem MSW, Milczanowskim, oskarżyli o szpiegostwo na rzecz Rosji urzędującego premiera Oleksego, tylko po to, by zablokować Kwaśniewskiego” – napisał pan. Dlaczego takie porównanie?
Uważam, że te wydarzenia z 1995 roku były prawdziwym momentem zagrożenia polskiej demokracji. Dziś przeżywamy, i słusznie, to, co wyprawia obóz władzy, ale jednak wyobraźmy sobie to, co działo się wtedy. Ustępujący prezydent w porozumieniu z urzędującym ministrem spraw wewnętrznych oskarżyli urzędującego premiera o to, że jest rosyjskim szpiegiem. To było jeszcze przed przyjęciem nas do NATO, do UE, wtedy mogło się stać wszystko, włącznie z zamachem stanu czy rozruchami społecznymi.
To była próba uniemożliwienia Kwaśniewskiemu objęcia stanowiska, bo wydarzenia, o których mówię, działy się między wyborami, które wygrał, a objęciem stanowiska w grudniu 1995 roku. Dziś mamy podobną sytuację, a katalizatorem tego kryzysu jest urząd prezydenta. To pokazuje powagę tej sytuacji.
Powiedział pan, że wtedy było prawdziwe zagrożenie polskiej demokracji, teraz jest lepiej?
Jednak teraz jesteśmy w lepszej sytuacji. Nasze zakorzenienie na Zachodzie, nasze członkostwo w NATO i UE dają nam pewną gwarancję, że w końcu nasi zachodni partnerzy uznają, że trzeba zaingerować. Tyle tylko, że przypadek Turcji jest tu demoralizujący, bo jest również członkiem NATO, a jej niedemokratyczny system jest tolerowany. Mimo wszystko uważam, że zakorzenienie na Zachodzie działa in plus na naszą sytuację. In minus działa to, że przeżywamy to w obliczu niewyobrażalnego kryzysu, który nadciąga i w którego okresie ludzie na świecie nie będą mieli czasu zajmować się Polską.
Zdjęcie główne: Marek Migalski, Fot. Flickr/Edvard Kožušník/©kozusnik.eu