Ewidentnie ta zmiana została przygotowana w sposób nieprzemyślany, z silną motywacją polityczną i w związku z tym grozi brakiem akceptacji dla wyniku wyborów – mówi nam prof. Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Jestem zazwyczaj optymistą, lecz tym razem sądzę, że musielibyśmy się z tego wygrzebywać naprawdę długo. W perspektywie naszego życia byłby to jeden z tematów, który będzie wracał. Tak jak sprawa Dreyfusa we Francji czy wojna secesyjna w Stanach. To będzie doświadczenie, przy którym „nocna zmiana” czy nawet katastrofa smoleńska byłyby wydarzeniami drugorzędnymi.

JUSTYNA KOĆ: „Kopernikański przewrót” i „wyborcza ruletka” – takimi słowami opisuje pan przygotowania do wyborów 10 maja. Dlaczego?

JAROSŁAW FLIS: Wprowadzenie głosowania korespondencyjnego jest zupełną zmianą w podejściu do tego problemu partii rządzącej. Wcześniej PiS mocno to rozwiązanie krytykował i po przejęciu władzy wyrzucił z kodeksu wyborczego.

Rozsyłanie pakietów wyborczych w ciemno na podstawie list adresowych, a nie próśb czy zgłoszeń, jest czymś, co podnosi te wszystkie wątpliwości, które partia rządząca zgłaszała, do sześcianu. Dodatkowo rodzi mnóstwo problemów logistycznych, które wymagałyby dopracowania. Do tego potrzebne jest dużo uwagi i publicznej dyskusji. Zamiast tego mamy rozgorączkowanie i działanie na chybcika.

Reklama

Jakie to problemy?
Mamy tu kilka problemów o różnej wadze. Można to porównać do wypadku, w którym doszło do licznych obrażenia ciała – są takie bardzo bolesne, takie, które grożą kalectwem, a są i takie, które mogą zagrozić życiu. Ciężko wtedy rozstrzygnąć, które są najważniejsze.

Uchwalona zmiana rodzi tak wiele problemów, że nie wiadomo nawet, od którego zaczynać dyskusję.

Trzymając się tego porównania, jeżeli pacjent to demokracja, to czy te obrażenia są śmiertelne?
Nie, ale byłaby to ciężka choroba. Jestem zazwyczaj optymistą, lecz tym razem sądzę, że musielibyśmy się z niej wygrzebywać naprawdę długo. W perspektywie naszego życia byłby to jeden z tematów, który będzie wracał. Tak jak sprawa Dreyfusa we Francji czy wojna secesyjna w Stanach. To będzie doświadczenie, przy którym „nocna zmiana” czy nawet katastrofa smoleńska byłyby wydarzeniami drugorzędnymi.

Buntują się samorządy, które nie chcą przekazywać danych wyborców. Takie akty sprzeciwu mają jakiekolwiek znaczenie?
Pamiętajmy, że sprawa tak naprawdę do końca wcale nie jest rozstrzygnięta. Jeszcze wiele decyzji i trudnych przedsięwzięć zostało do podjęcia. Ustawa jest w parlamencie i cały szereg podmiotów podchodzi do sprawy z ostrożnością i wyczekiwaniem.

Wiadomo, że im więcej będzie wychodziło problemów po drodze, tym bardziej będzie wzrastać przekonanie, że to całe przedsięwzięcie zakończy się klapą.

Takie przekonanie powoduje z kolei mniejsze zaangażowanie podmiotów, od których wiele zależy – od szeregowych pracowników poczty, poprzez menedżerów gmin i szkół, które chcąc nie chcąc są w to wszystko zaangażowane, po członków komisji, którzy teraz nie chcą brać w tym udziału.

Może lepiej wybory przeprowadzić później?
W moim przekonaniu nie ma innego wyjścia. Nawet jeśli przeniesienie wyborów na inny termin jest bardzo poważnym wyzwaniem z punktu widzenia konstytucji. Poza stanami nadzwyczajnymi nie ma w niej w ogóle takiej opcji. Co się jednak stanie, jeśli nie uda się wysłać pakietów przed wyborami? Czy można wtedy przesunąć termin wyborów z 10 maja na późniejszy? Ta cała sytuacja od pewnego momentu zacznie być po prostu śmieszna. Można pewne rzeczy naginać i politycy to robią, ale nie można robić z czegoś karykatury. Tak się może zdarzyć, jeśli po gorącym politycznym sporze okaże się, że za przesunięciem wyborów stoi tylko i wyłącznie niewydolność logistyczna systemu. Ta zaś niewydolność bierze się stąd, że

ktoś to po prostu przygotowuje na kolanie, w ostatniej chwili. Już teraz widać, jak to jest robione – Poczta Polska nie potrafi nawet napisać pisma do gmin tak, by nie stać się pośmiewiskiem dla prasy.

Sprawa udostępnienia przez gminy spisu wyborców pokazuje dobitnie, że twórcy ustawy nie przewidzieli wielu trudności po drodze. Nie wiemy, ile jeszcze takich rzeczy nie przewidzieli i ile jeszcze ich wyjdzie, ale podejrzewam, że im bliżej do wyborów, tym takich realnych problemów będzie więcej.

W Polsce nie mamy obowiązku brania udziału w wyborach, ale karty do głosowania dostanie każdy, przynajmniej taki jest zamysł ustawy. Co, jeżeli ktoś nie ma ochoty zagłosować? Opozycja nawołuje do bojkotu.
Niektóre zgłaszane zastrzeżenia to tylko panika – jak choćby wniosek, że zakaz niszczenia kart oznacza obowiązek głosowania. Takie głosy zaciemniają obraz tego, co jest najważniejsze – choć pośrednio naprowadza to na naprawdę poważne niebezpieczeństwo.

12 mln pakietów trafi do ludzi, którzy nigdy nie głosowali. Stąd pytanie, co oni z nimi zrobią. Proszę pamiętać, że różnica między Bronisławem Komorowskim a Andrzejem Dudą w ostatnich wyborach prezydenckich to pół mln głosów, czyli ledwie 1/24 tych głosów, które trafią do osób, które nie brały w tamtych wyborach udziału.

Gdyby 1 na 24 z tamtych głosów został wykorzystany na korzyść Bronisława Komorowskiego, to on by je wygrał. To naprawdę nie jest przedsięwzięcie o jakiejś niezwykłej skali, aby pozbierać zbędne pakiety i oddać na nich głosy. Taka pokusa może rodzić przyzwolenie na łamanie prawa – bo system nie jest w żaden sposób zabezpieczony przez osobami, które będą dokonywać przestępstwa. To, że się zapisze w ustawie, że czegoś nie wolno, to nie znaczy, że to się nie zdarzy. Co zrobimy, jeśli dojdzie do handlu kartami? A co z Polakami, którzy są zameldowani w kraju, a przebywają za granicą,  a takich jest 2 mln? Rodziny znają ich pesele, to nie będzie problemem zagłosować za męża w Anglii czy córkę w Irlandii. W Bawarii frekwencja wzrosła o 1/4, gdy wysłano karty do głosowania ludziom do domu. Nie wiemy, czy rzeczywiście 1/4 więcej zagłosowała, czy tylko ci, którzy mieszkają z niegłosującymi wrzucili za nich karty.

Sytuacja, kiedy łamanie prawa nie dość, że jest bezkarne, to jeszcze nie wymaga żadnego wysiłku, jest zupełnym przewrotem. Do tej pory samo głosowanie wymagało wysiłku. Zaś oszukiwanie wymagało ryzykownych, skomplikowanych działań.

Ewidentnie ta zmiana została przygotowana w sposób nieprzemyślany, z silną motywacją polityczną i w związku z tym grozi brakiem akceptacji dla wyniku wyborów. Do tej pory – czy to w wyborach samorządowych, czy parlamentarnych, czy prezydenckich – nikt nie miał wątpliwości, że te wybory były uczciwie. Natomiast po tych wyborach jestem głęboko przekonany, że niezależnie od tego, kto je wygra – bo to też nie jest to wcale pewne – to przegrana strona będzie głęboko przekonana, że jest to skutek nieuczciwości drugiej strony.

Pan weźmie udział w wyborach?
Podejmę decyzję w ostatnim momencie, bo wiele jeszcze może się wydarzyć.


Zdjęcie główne: Jarosław Flis, Fot. Konferencje Krakowskie

Reklama