Pośród zgiełku protestu sejmowego, gorących powitań Wodza na Wawelu czy krzyków fotolistów gończych Błaszczaka i Ziobry można było na śmierć zapomnieć o odbywających się chyłkiem ekshumacjach smoleńskich.
Niechybnie dokonywane są nadal, ale na razie straciły walor – nomen omen – świeżego newsa. Nawet postulat rodzenia za wszelką cenę zniknął z najbliższego pola widzenia. Innymi słowy, hasło „Rodzić trupy i wykopywać trupy” ustąpiło przekazowi bieżącemu „Bij wroga”.
Tako rzecze Janion
Mniej więcej w czasie, gdy ekshumacje przygotowywano, tuż po „czarnym proteście” kobiet, Wódz oświadczył, że jednak by chciał, by rodziły się też płody chore, zdeformowane, a nawet martwe. W ową trupią aurę wpisuje się, a raczej ją opisuje głośny fragment listu Marii Janion do ubiegłorocznego Kongresu Kultury: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam je sobie zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, nawet uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej zapaścią cywilizacyjną”.
„Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam je sobie zadawać”.
Pointę do tej upiornej wizji dopisała w „Wysokich Obcasach” Karolina Sulej: „W takim wyobrażeniu Polska to cmentarzysko zasnute smogiem, gdzie cierpiące kobiety rodzą posłusznie dzieci swoim mężczyznom czczącym zmarłych bohaterów, fantazjującym o przelewaniu krwi i oddawaniu życia za ojczyznę”.
Jak to robią Polacy
Polski fenomen swoistego kultu śmierci, owa kulturowa nekrofilia, to tradycja już stara, a jedną z jej głównych metafor są listopadowe cmentarne obchody, przez lud ochrzczone świętem zmarłych. Nie samo istnienie tego fenomenu jest jednak szokujące, bo dziwactw w świecie jest wiele, nie tylko w Polsce. Osobliwym jest fakt, że stał się ten fenomen, jakby w laboratoryjnym stężeniu, składnikiem dyskursu publicznego i jednym z głównych fundamentów ideologii obecnego obozu rządzącego, oraz to, że coś takiego mogło się stać w XXI
Polacy są – generalnie – narodem w stopniu radykalnym zamkniętym na zewnętrzne, racjonalne idee intelektualne w najrozmaitszych sferach, z polityką i sferą obyczajowo-światopoglądową na czele.
Był czas, że po XXI wieku spodziewaliśmy wyciągnięcia racjonalnych wniosków z okropnych doświadczeń zwłaszcza wieku XX. Nadzieje te generalnie zostały raczej zawiedzione, ale wydaje się, że akurat przypadek polski z ostatnich lat i z chwili bieżącej należy, według miar europejskich, do najbardziej jaskrawych. Polacy, wybitnie chłonni na tworzone za granicą gadżety, są – generalnie – narodem w stopniu radykalnym zamkniętym na zewnętrzne, racjonalne idee intelektualne w najrozmaitszych sferach, z polityką i sferą obyczajowo-światopoglądową na czele.
Opisywał to z goryczą Stanisław Brzozowski, przeciwstawiając potężną pracę myśli zachodnioeuropejskiej polskiemu nawykowi niemyślenia, beztroski („jakoś to będzie”) i kultywowania życia mentalnie „zdziecinniałego”, opartego głównie na odruchach sentymentalnych. To paradoksalne, zważywszy że Polacy są narodem nomadów, emigrantów i podróżników, ba, nie od dziś są czempionem w tej dziedzinie. Na idee zewnętrzne – w ogólności – są jednak na ogół impregnowani.
Opisywał to z goryczą Stanisław Brzozowski, przeciwstawiając potężną pracę myśli zachodnioeuropejskiej polskiemu nawykowi niemyślenia, beztroski („jakoś to będzie”) i kultywowania życia mentalnie „zdziecinniałego”, opartego głównie na odruchach sentymentalnych.
Wystarczy wybrać się w niedzielę, w czasie mszy, pod katolicki kościół polski w Paryżu przy rue Saint-Honore, by w tej stolicy ateizmu i kosmopolityzmu poczuć się jak w polskiej parafii na Podkarpaciu, gdzie zbierają się pospołu inteligenci, robotnicy, chłopi, kombinatorzy, złodziejaszkowie i pijacy. Wszyscy dla wysłuchania (jednym uchem) kazania księdza proboszcza, jak za czasów księdza Kitowicza.
A czy można by jednak żyć inaczej, mądrzej? I czegoś nauczyć się od innych, nie trwać tylko w polskiej megalomanii pomieszanej z kompleksem niższości?
Jak to robią Francuzi
No właśnie, skoro o Paryżu mowa. Na antypodach przypadku polskiego jest kulturowy duch i modus konstytuujący europejskich obywateli Republiki Francuskiej. Różnicę tę zilustruję konkretnym przykładem.
Po katastrofie smoleńskiej zapanował w Polsce paroksyzm wyrażający się organizowaniem tzw. miesięcznic pod Pałacem Prezydenckim oraz projektowaniem, z myślą o centrum stolicy kraju, aż dwóch okazałych pomników ofiar tego zdarzenia.
W Warszawie działa od kilkunastu lat Muzeum Powstania Warszawskiego. To nie tylko muzeum klęski i krwawej hekatomby polskiej. To także muzeum wydarzenia w Polsce wprawdzie otoczonego oficjalnym i nieoficjalnym kultem, ale o zdecydowanie nie tak znaczącej randze w hierarchii ważności wydarzeń w historii Europy w XX wieku. W Gdańsku z kolei, na terenie byłej Stoczni, działa Europejskie Centrum „Solidarności”. Ufundowane zostało na wydarzeniu w skali historii Polski, nie tylko XX wieku, epokowym, ale o znaczeniu w skali historii Europy znacznie skromniejszym. Po katastrofie smoleńskiej zapanował w Polsce paroksyzm wyrażający się organizowaniem tzw. miesięcznic pod Pałacem Prezydenckim oraz projektowaniem, z myślą o centrum stolicy kraju, aż dwóch okazałych pomników ofiar tego zdarzenia.
A teraz spójrzmy na casus francuski. Epokowe na skalę nie tylko Francji, ale także Europy i świata oraz na skalę summy ich dziejów wydarzenie, jakim była Wielka Rewolucja Francuska, nie zostało upamiętnione nie tylko jakimś monumentalnym pomnikiem w Paryżu, ale także specjalnym muzeum. Owszem, w Muzeum Historii Paryża w pałacu Carnavalet jest kilka skromnych salek poświęconych dziejom Rewolucji, a w odległym o kilkaset kilometrów od stolicy prowincjonalnym Vizille jest skromne, małogabarytowe Muzeum tegoż wydarzenia. Jednak w porównaniu z megalomańskim rozmachem obu wspomnianych wyżej instytucji, placówka w Vizille to liliput.
Epokowe na skalę nie tylko Francji, ale także Europy i świata oraz na skalę summy ich dziejów wydarzenie, jakim była Wielka Rewolucja Francuska, nie zostało upamiętnione nie tylko jakimś monumentalnym pomnikiem w Paryżu, ale także specjalnym muzeum.
Oczywiście Rewolucja jest obecna w świadomości wielu Francuzów i we francuskiej tradycji, ale nie w formie histerycznego kultu, lecz jako składnik racjonalnej pamięci. 13 listopada 2015 roku blisko sto czterdzieści osób zginęło w Paryżu od kul islamskich terrorystów. Dopiero rok później, nie w rezultacie histerycznej presji, lecz w zwykłym poczuciu moralnej powinności, w spokojnej atmosferze i bez martyrologicznego napuszenia, prezydent Francji w towarzystwie pani mer Paryża odsłonił dwie skromne tablice upamiętniające ofiary masakry.
Wyobraźmy sobie, co działoby się w Polsce, gdyby coś podobnego stało się w Warszawie. Zapanowałby żałobny paroksyzm, w każdym powiecie i przysiółku upamiętniano by ofiary, dziesiątkom ulic, placów i rond nadawano by ich imiona, a w centrum stolicy powstałby wielkogabarytowy pomnik Rozstrzelanych Polaków.
Żyć normalnie
Do jakiego wniosku zmierzam? A to do takiego, że podczas gdy w Polsce dominuje chora kultura przesadnego rozpamiętywania cierpień, kultu nieboszczyków (nie mylić z godną szacunku pamięcią o drogich zmarłych osobach), kultura martyrologicznego szantażu psychicznego, przypadek Francji pokazuje, że także mając krwawą i dramatyczną (nie tylko Wielka Rewolucja, także krwawa hekatomba ponad miliona młodych Francuzów w latach 1914-1918) historię można do niej podchodzić mimo wszystko racjonalnie, bez histerii, a żyć normalnie, bez ekshumacji, „miesięcznic” i nakazu rodzenia półmartwych płodów. Nawet mając na karku bardzo trudny i coraz bardziej dramatyczny problem z kilkumilionową społecznością muzułmańską.
Zdjęcie główne: Egzekucja przywódców jakobińskich, 28 lipca 1794 roku, Wikimedia Commons
Comments are closed.