Na tych wyborach ostatecznie skończyła się demokratyczna polityka w Polsce – mówi Marcin Bosacki, senator Koalicji Obywatelskiej, b. rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w rozmowie z Cezarym Michalskim. – Uważam, że samobójcze jest mówienie, iż „teraz z PiS-em musimy postępować mniej wojowniczo, przestać ich krytykować, a przede wszystkim powinniśmy być na zaprzysiężeniu”. Uważam inaczej. Możemy wysłać skromną delegację, by pokazać, że chcemy żyć we wspólnym państwie. Ale jednocześnie musimy dać jasny sygnał: te wybory nie były uczciwe. PiS kradnie Polakom państwo – podkreśla
CEZARY MICHALSKI: Uczestniczył Pan w kampanii Rafała Trzaskowskiego w Wielkopolsce. I to nie tylko w Poznaniu, ale na terenach, gdzie wygrywa PiS. Co Pana zdaniem przesądziło o wyniku tych wyborów i czy mógł być inny?
MARCIN BOSACKI: W oparciu o to, co sam zobaczyłem w czasie tej kampanii uważam, że na tych wyborach ostatecznie skończyła się normalna demokratyczna polityka w Polsce.
Dlaczego?
Skończyła się sytuacja, gdzie boisko, na którym toczy się polityczna gra, jest mniej więcej równe. Teraz siłami partyjnego już państwa ono zostało przechylone totalnie w jedną stronę.
Telewizja Kurskiego nadawała już w kampanii samorządowej, europejskiej i parlamentarnej. Kaczyński i Morawiecki od dawna nie przestrzegają żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o wykorzystanie instytucji państwa na rzecz własnego obozu politycznego.
Zasady demokratycznej polityki były przez PiS coraz bardziej psute wraz z każdymi kolejnymi wyborami, ale tym razem było skokowo inaczej. Począwszy od użycia państwowych mediów jako narzędzia zupełnie już totalnej i maksymalnie brutalnej propagandy skierowanej przeciwko najważniejszemu kandydatowi opozycji.
W tej kampanii – poza Poznaniem, gdzie pracowałem tylko przed pierwszą turą – zjeździłem 21 miast i miasteczek Wielkopolski. To były miasta spore, jak np. największy z nich Ostrów, Września czy Krotoszyn, ale także małe, jak kilkutysięczny Koźmin czy Dobrzyca. Mogłem w dodatku porównać trzy kampanie, w których uczestniczyłem w ciągu ostatniego półtora roku: europejską, parlamentarną i prezydencką. Właśnie w tej ostatniej poziom agresji był największy, dużo większy niż w kampaniach ubiegłorocznych. Strona PiS-owska była w niej mobilizowana przede wszystkim strachem. Zarówno w kwestiach obyczajowych, jak i społecznych, bo
nawet 500 plus czy inne transfery socjalne służyły PiS-owi wyłącznie do kampanii negatywnej. TVP przekonało wielu ludzi, że Trzaskowski im coś odbierze.
Pomimo powtarzania przez Platformę i Trzaskowskiego, że „nic, co dane, nie będzie odebrane” (co nawet jeśli zrozumiałe, też było robieniem kampanii Kaczyńskiemu i Dudzie, bo to przecież oni „dali”)? I mimo tego, że PO przez trzy lata żądało od PiS-u poszerzenia programu 500 plus na pierwsze dziecko, co Kaczyński zrobił dopiero w sezonie wyborczym i wykorzystał przeciw opozycji?
To wszystko nigdy do tych ludzi nie dotarło. Nie dlatego, że my tego nie mówiliśmy, bo – jak pan redaktor twierdzi – mówiliśmy nawet za często. Ale nie przebiło się to przez barierę PiS-owskiej propagandy. Ludzie, z którymi rozmawiałem nie tyle byli wdzięczni władzy, nie w tym kierunku szła propaganda PiS, która ich mobilizowała. To był strach, a nierzadko nienawiść, że my im odbierzemy pieniądze i damy je „obcym”. To były prawie nieprzetworzone, co najwyżej powtarzane z jeszcze większą agresją, komunikaty propagandy TVP i PiS.
Na przykład jakie?
Takie, że „Hanna Gronkiewicz-Waltz i Rafał Trzaskowski dali w Warszawie tysiące kamienic Żydom”, a teraz „Trzaskowski chce nam odebrać pieniądze z 500 plus i dać je mafiom vatowskim”.
Zatem Jan Śpiewak przydał się Andrzejowi Dudzie, który go ułaskawił. Choć przydał się w sposób, który by pewnie jego samego zaskoczył.
Jako beneficjenci działalności Trzaskowskiego pojawiała się w tych rozmowach ze zwolennikami Dudy nawet „grupa Bilderberg”, wymawiana zresztą rozmaicie.
Pod strzechy trafiły zatem nawet najbardziej ezoteryczne motywy prawicowej wojny kulturowej.
Dzięki państwowym mediom kontrolowanym przez PiS dotarły one do zwykłych ludzi z elektoratu PiS czy Andrzeja Dudy szerzej, niż się można spodziewać. Do tego atak na homoseksualistów, nazywanych zazwyczaj „pedałami”.
W ciągu ostatniego tygodnia kampanii może ze sto razy pod adresem Trzaskowskiego, moim, nas wszystkich, mogłem usłyszeć określenie „pedały”. I dowiedzieć się, że Trzaskowski chce „zabierać nasze dzieci i dać je do adopcji pedałom”. Ja to słyszałem głównie na targowiskach, rzadziej na rynkach.
W ogóle rozdawanie materiałów wyborczych na rynku i targowisku w Pleszewie czy Jarocinie to były dwie zupełnie inne rozmowy. Na rynku jest kawiarnia, jedna czy dwie restauracje, sklepy z odzieżą, sklepy spożywcze, zwykle niesieciowe. Tam przychodzi autentyczna elita gminy i powiatu. Nie jacyś oligarchowie, ale ludzie starający się, z ambicjami. Tymczasem jak idziesz na targowisko, masz kontakt z ludźmi przyjeżdżającymi z całej gminy i całego powiatu. Na targowisku w Krotoszynie miałem najbardziej hardcorowe przeżycie tej kampanii, które prawie skończyło się bijatyką, podczas gdy tego samego dnia po południu na rynku w Pleszewie właściciele sklepów wybiegali za nami, żebyśmy zostawili im więcej ulotek Trzaskowskiego.
Ten zradykalizowany przez Kaczyńskiego podział na „elity” i „lud” sięga zatem do samego dołu. Nie przeciwstawia już prowincji wielkim miastom, ale głęboko różnicuje samą prowincję.
Tyle że na każdym poziomie zmieniają się proporcje, co pokazuje konieczność wejścia tam i walki. Zresztą prawie wszystkie miasta w Wielkopolsce – 33 na 38 powyżej 10 tysięcy mieszkańców – myśmy wygrali. Tylko że większość minimalnie, 52 do 48 procent, podczas gdy Komorowski wygrywał je np. 57 do 43. Na targowiskach grożono nam albo krzyczano „wyp…!” wiele razy. Z reguły starsi panowie, zazwyczaj z braku argumentów, kiedy np. mówiłem, że jeśli Platforma przez osiem lat ukradła 300 miliardów z VAT-u, to dlaczego przez pięć lat rządów PiS-u nie wsadzono nikogo z PO.
Jak Ziobro obsadzi swoimi ludźmi wszystkie sądy, to wsadzi.
Przez pięć lat to im się jednak jeszcze nie udało, a kiedy ja to mówiłem, wtedy moi rozmówcy dostawali szału.
Nie było argumentów, więc zaczynały się wyzwiska, zwykle wulgarne. A kiedy grzecznie odpowiadałem, że to jest teren publiczny i mam prawo rozdawać materiały wyborcze, grożono pobiciem.
Jacy to ludzie?
Najbardziej agresywni są starsi mężczyźni, pięćdziesiąt parę plus. Młodsi mężczyźni znacznie rzadziej, a młode kobiety nigdy. Jeśli ze strony kobiet padały grubsze słowa, też były to osoby starsze. Jeśli były młodsze osoby o poglądach PiS-owskich, mówiły po prostu: „ja jestem z innej opcji, materiałów Trzaskowskiego nie wezmę”. I to było wszystko.
Jednak moje doświadczenia z kampanii potwierdzają to, co powiedział Jacek Kurski zaraz po wyborach, że Duda zawdzięcza prezydenturę jemu i telewizji państwowej. Wobec rozmiarów i brutalności tej propagandy trudno nawet powiedzieć, czy kandydat opozycji bardziej konserwatywny, opatrzony mniejszą liczbą lewicowych garbów – szczególnie w kwestiach LGBT, bo to jest na prowincji pocałunkiem śmierci – mógłby ten jeden procent odrobić.
Rafał Trzaskowski, jak na kandydata wielkomiejskiego, walczącego także o poparcie wielkomiejskich środowisk lewicowych, robił wszystko, żeby te garby były jak najmniejsze. Nie dał się wmanewrować w antyklerykalizm, konsekwentnie odmawiał wchodzenia na pole wojny kulturowej. Nawet kiedy Kaczyński z Zandbergiem próbowali go w to wmanewrować – choćby przy okazji słynnej „tęczowej dyskoteki” w Boże Ciało.
Tyle że jego wizerunek spreparowany przez PiS i dostarczony milionom ludzi za pośrednictwem telewizji Kurskiego nie miał nic wspólnego z jego faktycznymi poglądami, przekazem, tożsamością.
Ta propaganda pozwoliła też totalnie zablokować wszelkie informacje o aferach obozu władzy.
Słynny PiS-owski „teflon”?
Zazwyczaj ludzie z drugiej strony atakowali, ale nie chcieli rozmawiać. Zawsze jednak trafiało się na jakąś niewielką grupę sympatyków Dudy, którzy chcieli się spierać. I wśród tych ludzi nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, kto wiedziałby o aferach PiS-u. To nie było tak, że oni mają inne zdanie na temat tego, czy kontrakty Szumowskiego na respiratory i maseczki są uczciwe, czy nie. Oni o tym wszystkim w ogóle nie wiedzą. Podobnie nawet najbardziej wygadanym i chętnym do dyskusji nic nie mówiło hasło Srebrna, GetBack czy afera Chrzanowskiego i KNF.
Mogli udawać, że nie wiedzą. Tak jak oportuniści w PRL „o niczym nie wiedzieli”. Szczególnie starsi wyznawcy Kaczyńskiego to są często ci sami ludzie.
Jednak ci, którzy lubili się kłócić, kłócili się z nami o Żydów czy o ten Bilderberg. Pokłóciliby się także o Srebrną, Chrzanowskiego czy GetBack, ale oni naprawdę nigdy o tym nie słyszeli. A to, co powtarzali, to były hasła z pasków TVP S.A. O 300 czy 400 miliardach ukradzionych przez PO z VAT-u, o tym, że Trzaskowski razem z Gronkiewicz-Waltz dawał warszawskie kamienice Żydom, a teraz chce im dać pieniądze z 500 plus. A także o awarii oczyszczalni „Czajka”.
Na paskach TVP było, że Trzaskowski zatruł – w zależności od wersji, a w TVP pojawiały się obie – „cały Bałtyk” albo „pół Europy”. My zatem słyszeliśmy na targowiskach od zwolenników PiS-u, że „Trzaskowski zalał gównem cały Bałtyk” albo „pół Europy”.
Jednak oprócz działalności państwowych mediów były też w tej kampanii inne działania, które nie pozwalają mówić, że wybory były demokratyczne.
To znaczy?
Udział w kampanii Andrzeja Dudy całej administracji państwowej, od premiera i ministrów po urzędników administracji lokalnej. Do tego lipne promesy na dofinansowanie samorządów, które – jak widać z geografii wyborczej – kierowano do miejsc, gdzie oni wiedzieli, że mogą uzyskać najwięcej głosów netto. I rzecz może najważniejsza, brak kontroli wyborów. To, co się stało z protestami wyborczymi, ich masowe odrzucenie, formalnie nienadanie biegu, przez sędziów skierowanych do Sądu Najwyższego przez PiS, nielegalnie powołanych przez nową KRS. A dotyczyło to zarówno większości protestów obywatelskich, jak też ogromnego i bardzo dobrze przygotowanego protestu złożonego przez komitet wyborczy Rafała Trzaskowskiego.
To wszystko sprawia, że w Polsce nie mamy już do czynienia z demokracją, której fundamentem są przecież wolne, sprawiedliwe wybory. Jeśli mamy zeznania, że pensjonariusze Domów Pomocy Społecznej nie głosowali, a tymczasem w tych DPS-ach była 100-procentowa frekwencja i 100-procent głosów oddanych na Dudę, to jest bardzo poważne wyborcze fałszerstwo.
Jeśli skargi na takie fałszerstwo nie mają dalszego biegu, to nie jest już demokracja.
Do tego dochodzą głosy Polonii. Ja współpracowałem ze sztabami Rafała Trzaskowskiego za granicą i brałem udział w trzech posiedzeniach senackiej Komisji Spraw Zagranicznych i UE, które były poświęcone organizacji wyborów za granicą. I jestem absolutnie przekonany, że prowadzono świadomą akcję mającą obniżyć frekwencję w krajach, gdzie spodziewano się przewagi Rafała Trzaskowskiego, czyli de facto w całej Europie Zachodniej, szczególnie w Wielkiej Brytanii.
Nie było też „błędem ludzkim”, jak się tłumaczyło MSZ, wyłączenie na półtorej godziny w poniedziałek po pierwszej turze wyborów prezydenckich systemu umożliwiającego dopisywanie się do list na drugą turę. Przez ten czas mogłoby się dopisać kilkanaście tysięcy osób, skoro przez dobę dopisało się ponad sto tysięcy. Osiemdziesiąt tysięcy Polaków za granicą, spośród tych, którzy zdołali się dopisać do listy wyborców nie zagłosowało, bo karty wyborcze do nich wysyłano tak późno, że niektórzy dostawali je dopiero tydzień po wyborach. Nie znamy też pełnej skali tzw. małych fałszerstw wyborczych, jakie były udowodnione już w pierwszej turze, a polegających na dopisywaniu drugiego krzyżyka na kartach, gdzie był zaznaczony Trzaskowski, co czyniło te głosy nieważnymi.
A wasi mężowie zaufania?
Mieliśmy przynajmniej jednego w każdej komisji wyborczej, ale to nie wystarczyło, bo wiemy, że często liczono w podgrupach, co jest niezgodne z prawem, ale na Wschodzie i Południu w wielu komisjach tak było. A wtedy jeden mąż zaufania nie jest w stanie tego dopilnować.
I tu dochodzimy do poważnego pytania, o które przez wiele dni się w klubie spieraliśmy. Czy sankcjonować fałszerstwa wyborcze i krzywoprzysięstwo Andrzeja Dudy – w 2015 roku przysięgającego na Konstytucję Rzeczypospolitej, którą później wielokrotnie złamał – i być obecnym w czasie jego zaprzysiężenia? Ja uważam, że samobójcze jest mówienie, iż „teraz z PiS-em musimy postępować mniej wojowniczo, przestać ich krytykować, a przede wszystkim powinniśmy być na zaprzysiężeniu”.
Uważam inaczej. Możemy wysłać skromną delegację, by pokazać, że chcemy żyć we wspólnym państwie. Ale jednocześnie musimy dać jasny sygnał: te wybory nie były uczciwe. PiS kradnie Polakom państwo. Tworzy państwo oligarchiczne, w którym nikt już rządzących nie ma kontrolować ani w tym, jak robią wybory, ani jak panoszą się w spółkach państwa, ani jak przepuszczają znajomym wielkie kontrakty na walkę z epidemią. I opozycja, i sądy, i media mają być pod butem. Z tym przekazem, że PiS to oligarchia, a nie zwykła partia, musimy dotrzeć też na prowincję. Inaczej już niedługo będą tu Węgry Orbána albo Ukraina Janukowycza.
Ja na zaprzysiężenie nie pójdę. Legitymizowanie krzywoprzysięstwa Dudy jest dla państwa tym samym, co powtórny ślub Jacka Kurskiego dla Kościoła. To zakwestionowanie podstawowych reguł rządzących wspólnotą. W przypadku Dudy jest to złamanie reguł rządzących wspólnotą obywateli Rzeczypospolitej, w przypadku Kurskiego złamano reguły rządzące wspólnotą katolicką.
Jak przełamać strukturalną przewagę obozu Kaczyńskiego, która do następnych wyborów samorządowych i parlamentarnych może jeszcze narastać?
PiS od zremisowanych wyborów samorządowych 2014 roku i wygranych wyborów 2015 roku konsekwentnie realizuje podręcznik republikańskich kampanii wyborczych w USA, który dla młodszego Busha stworzył Karl Rove. Główne zasady tych kampanii to maksymalne mobilizowanie własnego elektoratu w swoich matecznikach, przede wszystkim poprzez mocne emocje negatywne i strach. PiS świadomie podzieliło Polskę według recepty amerykańskiej. Po paru latach rządów Kaczyńskiego ten podział jest wyraźniejszy, niż w czasie starcia Dudy z Komorowskim, nawet jeśli wynik kolejnych prezydenckich wyborów różnił zaledwie o pół procenta. Kaczyński i jego PR-owcy wychodzą z podobnego założenia, co Republikanie od czasów Karla Rove’a. Niech sobie opozycja, czyli umowni Demokraci, ma wielkie miasta, nawet całe aglomeracje, bo i tak na prowincji jest więcej głosów i jeśli ją w całości przejmiemy, będziemy wygrywać.
Kilka twardych danych. We wschodnich województwach Duda w porównaniu z 2015 rokiem procentowo nie zyskał, nawet minimalnie tracił. Pięć lat temu miał w województwie lubelskim 66,5 procent, teraz dostał 66,3. Na Podkarpaciu teraz dostał 70,9 procent, a pięć lat temu 71,4.
Z jednym zastrzeżeniem, frekwencja w ciągu tych pięciu lat rosła wszędzie, ale w matecznikach PiS bardziej.
Co dokładnie potwierdza regułę republikańskiej wojny: mobilizujemy swoich za pomocą silnych emocji i strachu, do czego Kaczyński potrzebuje TVP, Kurskiego i jego bezwzględności. W takich miastach Podkarpacia jak Rzeszów czy Krosno, Andrzej Duda dostał w tych wyborach mniej głosów, niż w 2015 roku, co jednak zrekompensował sobie prawie w całości na wsiach. W całej Polsce Duda stracił w aglomeracjach i miastach od 100 tysięcy mieszkańców wzwyż (stracił też sporo głosów np. w 80-tysięcznej Pile). Najwięcej – i procentowo, i jeśli chodzi o liczbę głosów – stracił w Krakowie, gdzie w 2015 roku z Komorowskim prawie zremisował. W 2015 roku było tam 52-48 dla Komorowskiego, a teraz było 61-39 dla Trzaskowskiego, który nadrobił do Dudy netto 80 tysięcy głosów w stosunku do Komorowskiego. W Poznaniu, gdzie Komorowski i tak miał 69 proc., Trzaskowski zdobył 72 i pokonał Dudę różnicą 140 tysięcy głosów netto. Tylko że aglomeracji w Polsce jest kilkanaście. A Duda zyskał – i dzięki czemu wygrał – na wsi i w kilkuset najmniejszych miastach, nawet w zachodniej części Polski. Spójrzmy na powiat Starogard na Pomorzu – 5 lat temu Komorowski wygrał o tysiąc głosów, teraz Duda o 7 tysięcy. W Wielkopolsce Trzaskowski stracił poza większymi miastami nawet w stosunku do ubiegłorocznych wyborów senackich. Opozycja przed niecałym rokiem dostała w Wielkopolsce 8 na 9 mandatów senatorskich, a Trzaskowski w trzech z tych okręgów przegrał z Dudą.
Co z tego wynika dla przyszłej strategii wyborczej opozycji?
Być może pierwotna intuicja, żeby iść na Wschód i na wieś, niekoniecznie jest słuszna. Trzeba skoncentrować się na miastach powiatowych i to wszędzie: na wschodzie mniejsze miasta odbić (co się w wyborach samorządowych gdzieniegdzie udało), a na zachodzie powrócić do wyraźnej przewagi.
Tak jak w USA rozstrzygający bój toczy się o miasta około 100 tysięcy, tak w Polsce musimy odzyskać miasta od 10 do 50 tysięcy…
…w których toczy się walka pomiędzy „rynkiem” i „targowiskiem”?
Właśnie na potrzebny tej walki PiS radykalizuje wojnę kulturową i brutalizuje swoją propagandę skierowaną przeciwko homoseksualistom, „złodziejom”, Żydom, Niemcom, „obcym”.
Czy demokratycznej opozycji pomoże tu zderzenie „stref wolnych od LGBT” ze „strefami wolnymi od ciemnoty” i tęczowymi flagami na figurach Chrystusa?
Aresztowanie i zakucie w kajdanki aktywistek od tego happeningu to skandal, który symbolizuje, w jak chorym państwie żyjemy. Ale PiS to zrobił, bo uważa, że to mu się politycznie opłaca. Rysowanie takich osi sporu to sytuacja, którą PiS prowokuje.
Nie tylko PiS, bo także radykalna populistyczna lewica. Np. Adrian Zandberg, który uważa, że tylko na gruzach „liberalnej Polski” może się rozwinąć jego lewica.
W ruinach polskiej demokracji także lewica nie przetrwa jako realna siła polityczna. A fronty tak rozumianej kulturowej wojny długo jeszcze rysować się będą na korzyść prawicy właśnie w kluczowych obszarach Polski, pomiędzy wielkimi miastami i wsią. Musimy odzyskać Polskę powiatową, zwłaszcza stolice powiatów. Przeciętny Polak mieszka w miejscowości 30-tysięcznej. Nie w 80-tysięcznej, bo gdyby tak było, byśmy wygrywali, ani nie na wsi, bo wtedy zawsze wygrywałoby PiS.
Jakie są zatem warunki podjęcia przez opozycję zwycięskiej walki z obozem Kaczyńskiego o „Polskę powiatową”.
Wymieniłbym cztery takie warunki. Po pierwsze: jak najszersza organizacyjna jedność opozycji. Kaczyński, w mojej ocenie na długo, zbudował polski odpowiednik Partii Republikańskiej na około połowę elektoratu, w dodatku wykorzystujący dla siebie państwo. My musimy zbudować, choćby w luźnej formie, Partię Demokratyczną dla drugiej połowy Polaków. Stąd popieram gorąco propozycję Rafała Trzaskowskiego: wspólna lista przy zachowaniu odrębności organizacyjnej ugrupowań opozycji. Przecież dzięki temu wygraliśmy rok temu w Senacie. Do tego potrzebna jest współpraca z Koalicją Obywatelską zarówno PSL-u, jak też tej części lewicy, która nie wybiera populizmu, a wreszcie Hołowni i jego otoczenia.
Musimy mieć świadomość, że jeśli do następnych wyborów pójdziemy na wspólnych listach i wygramy, to każde z naszych ugrupowań zrealizuje istotną część swojego programu. Jeśli jednak pójdziemy w rozproszeniu, żadna z naszych formacji w Polsce rządzonej przez Kaczyńskiego i jego następców nie zrealizuje choćby jednego celu.
Po drugie: umiar w kwestiach światopoglądowych. Tylko wtedy wygramy w powiatach. Musimy mówić np. o niezdrowej dziś dla obu stron symbiozie państwa PiS i Kościoła. Ale raczej językiem Hołowni, a nie radykalnej lewicy, której ton wielu katolików, nawet antyklerykalnych, odbiera jako atak nie na hierarchów, tylko na siebie.
Po trzecie – wyraźniejsze, pragmatyczne propozycje programowe. W tej kampanii były tylko dwie, które budziły jakiekolwiek emocje na targowiskach: 10 tys. na wymianę pieców i – większe – dodatek emerytalny dla matek. Tylko mało kto o nich wiedział. Największe brawa wśród niezdecydowanych wyborców budziła propozycja Senatu „2 miliardy na służbę zdrowia zamiast na TVPiS”, bo przez pół roku zdążyła do ludzi jakoś dotrzeć.
I tu dochodzę do kluczowego punktu czwartego: budowy własnych kanałów komunikacji poza dużymi miastami. Najlepszy program będzie na nic, jeśli prowincja się o nim nie dowie, bo PiS będzie tam miało monopol na informację. A to nie jest tylko telewizja Kurskiego, ale także bardziej tradycyjne sieci komunikacji i wpływu: większość Kościoła, leśnicy, myśliwi, strażacy. PiS to przez lata zbudował lub przejął od PSL-u. My, opozycja, musimy zbudować podobne sieci: zarówno medialne, głównie w internecie, jak i te międzyludzkie. Musimy po prostu w Polsce powiatowej mocniej być.
Zdjęcie główne: Marcin Bosacki, Fot. Flickr/Senat RP/Katarzyna Czerwińska, licencja Creative Commons