Kaczyński świadomie przekroczył Rubikon. Zdecydował się na autorytaryzm i całkowite zniszczenie „liberalnej Polski”. Nie tylko na poziomie politycznej reprezentacji, ale także bazy społecznej – pisze Cezary Michalski. Zawiedzeni ze wszystkich stron barykady zostali zagospodarowani przez Kaczyńskiego z jego koncepcją dorżnięcia watahy naprawdę. Spełnienia snu nieudaczników, że jeśli władza trafi w ręce człowieka niemającego żadnych ograniczeń w mobilizowaniu społecznego gniewu, to członkowie elit politycznych, biznesowych, sędziowskich, uniwersyteckich, zawodowych… będą wreszcie realnie tarzani w smole i pierzu, wsadzani do „aresztów wydobywczych”, upokarzani w prorządowych mediach.

Symetryzm jest narracją zrównującą „grzechy” PiS-owskiej władzy i „grzechy” opozycji. Szczególnie, kiedy tą opozycją jest PO czy KO, bo przynajmniej część symetrystów ma własną agendę polityczną. Ich symetryzm ma w rzeczywistości topić „złych liberałów”, żeby utorować drogę albo „konserwatystom” (Andrzej Gajcy, Andrzej Stankiewicz, Michał Szułdrzyński itp.), albo „lewicy” (Jacek Żakowski, Rafał Woś, Grzegorz Sroczyński itp.). Symetryzm lubi się także odwoływać do bardziej odległej przeszłości.

Relatywizuje i tłumaczy najgorsze nawet działania Kaczyńskiego i jego ludzi grzechami transformacji, patologiami III RP, błędami Tuska i PO.

Pierwszy symetrysta

Historycznie rzecz biorąc pierwszym symetrystą był jednak Jarosław Kaczyński. Za każdym razem, kiedy do opinii publicznej przedostały się informacje o jego „grzechach”, łamaniu prawa, hipokryzji, cynizmie, nie bronił się „krystaliczną czystością”. Był na to zbyt dumny, nie chciał, aby brano go za idiotę. Złapany za rękę na zawłaszczaniu publicznych pieniędzy czy na zawiązywaniu dealów niemających nic wspólnego z publicznie deklarowanymi przez siebie zasadami przyznawał zatem, że w doraźnych działaniach potrafi być równie cyniczny i równie nieuczciwy, co jego konkurenci. Z tą jedynie różnicą, że jego przekręty, jego nieuczciwość, jego „transakcje” zawierane daleko poza granicami prawa pozwalają – w sposób odroczony – zbudować kiedyś w Polsce sprawiedliwe państwo. Jego ludziom taki symetryzm w zupełności wystarczał.

I tak w 1992 roku Jarosław Kaczyński mówił swoim ludziom z Porozumienia Centrum pytającym go o przekręty Telegrafu czy Fundacji Prasowej Solidarność (pierwszych politycznych skarbonek Kaczyńskiego): „rzeczywiście, była sprzedaż akcji firmom, które są czerwone. Czy to jest sojusz, czy zdrada? Otóż w Polsce pieniądze są tylko w jednym ręku. Kiedy chcieliśmy stworzyć z Telegrafu wielki tygodnik, to trzeba było sięgnąć po pieniądze, które realnie istnieją”.

Reklama

Na początku lat 90., jako minister w kancelarii Wałęsy, Kaczyński mógł proponować nowym oligarchom (także tym „postkomunistycznym”) prosty mafijny deal: gwarancje bezpieczeństwa w zamian za pieniądze.

Bagsika i Gąsiorowskiego, twórców słynnego „oscylatora”, ostrzegł przed aresztowaniem Maciej Zalewski, który został za to skazany na dwa i pół roku więzienia. Zalewski był wówczas jednym z najbliższych ludzi Kaczyńskiego, a w kancelarii prezydenckiej pełnił funkcję sekretarza Komitetu Obrony Kraju, co dawało mu dostęp do wielu informacji, które Porozumienie Centrum mogło wymienić na twardą gotówkę. Z tamtych afer Jarosław Kaczyński tłumaczył się później słowami: „gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli. Spotykalibyśmy się jak dawniej na Puławskiej w 50 osób, a Geremek by tu rządził”.

Po roku 2015 symetrystyczne alibi zostało przez Kaczyńskiego użyte do obrony ujawnionych przez opozycję gigantycznych nagród dla PiS-owskich urzędników państwowych. Kiedy na słowa Beaty Szydło „te pieniądze po prostu im się należały” Polacy zareagowali szyderstwem, państwowe media przedstawiły sumę nagród wypłaconych pod rządami PO-PSL w ciągu kilku lat po to, aby zrównoważyć nagrody z jednego roku przyznane przez PiS.

Nie chodziło już o obronę jakiejś absolutnej moralności PiS-owców, ale o stwierdzenie, że „inni robili to samo, co my”.

Prawica użyła też symetryzmu do uzasadniania czystek w środowisku sędziowskim. Kiedy okazało się, że zawodowy i moralny dorobek nominatów Kaczyńskiego, Dudy i Ziobry do TK, KRS, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych wszystkich szczebli jest kompromitujący (dyscyplinarki, lenistwo, niechlujne orzekanie, hejt), prawicowe media przypominały przypadki łamania prawa przez polskich sędziów po roku 1989, aby wbić swoim wyborcom do głowy przekonanie, że „ich sędziowie są tak samo zepsuci jak nasi”.

Sam Jarosław Kaczyński osobiście użył symetryzmu przy okazji ujawnionej przez opozycję i media afery z lotami Marka Kuchcińskiego. Przyszedł na konferencję prasową wyposażony w wydruki lotów Donalda Tuska. Nie chodziło już o oczyszczenie PiS-owskiego marszałka Sejmu, ale o przekonanie Polaków, że PiS-owiec nadużywa władzy tak samo jak wszyscy inni rządzący Polską politycy. Szybko okazało się, że nawet ten symetryzm był bardzo kulawy. Szydło i Morawiecki wydali na swoje loty o wiele więcej pieniędzy niż Tusk, i to w krótszym czasie, a wśród ich lotów odbywanych za publiczne pieniądze było nieporównanie więcej prywatnych lub związanych z politycznymi kampaniami własnymi i swojej partii.

Krótka historia III RP

Jarosław Kaczyński potrzebował symetryzmu, aby zaistnieć samemu. Jacek Żakowski potrzebuje go do tego, aby pomóc lewicy Adriana Zandberga, Andrzej Gajcy potrzebuje z kolei symetryzmu do tego, aby dobrze urządzić się w PiS-owskiej Polsce z poczuciem nienaruszonego „konserwatywnego” sumienia. Niezależnie jednak od genealogii czy psychologizowania, ważne jest to, że symetrystyczne argumenty są po prostu fałszywe.

Porównanie praktyki obecnych rządów PiS do działań jakiegokolwiek rządu po roku 1989 nie wytrzymuje próby rzeczywistości.

Zacznijmy od faktycznego przełomu, czyli lat 1989-91, kiedy naprawdę – w przeciwieństwie do wszystkich późniejszych „wojen na górze” i „nowych początków” – powstaje nowe polskie państwo i ustrój gospodarczy. Tamten realny przełom dokonuje się zupełnie inaczej, niż „dobra zmiana” Kaczyńskiego. Nie ma jednego charyzmatycznego wodza i jednej partii, która pod pretekstem zmiany robiłaby skok na państwo osadzając swoich ludzi wszędzie – od ministerstw i ambasad po spółki i banki, od muzeów w Warszawie i Gdańsku po remizę strażacką w najmniejszej gminie. Przeciwnie, tego typu model centralizowanej partyjnej władzy jest po roku 1989 konsekwentnie likwidowany. Służy temu przede wszystkim decentralizacja państwa i odbudowa autentycznego samorządu lokalnego.

Pierwsze całkowicie demokratyczne wybory w Polsce to przeprowadzone przez Tadeusza Mazowieckiego wybory samorządowe z maja 1990 roku (dopiero parę miesięcy później mamy pierwsze w pełni demokratyczne wybory prezydenckie, a na pierwsze w pełni demokratyczne wybory parlamentarne trzeba będzie poczekać przez następny rok). Towarzyszą im zmiany prawa, a później także konstytucji przyznające samorządom większe uprawnienia, podporządkowujące im w całości lub częściowo szkoły, szpitale, przedsiębiorstwa komunalne (reformy samorządowe będą kontynuowane po roku 1997 przez koalicyjny rząd AWS i UW, Buzka i Balcerowicza).

W ten sposób blokowano możliwość skoku jednej partii na wszystkie stanowiska w Polsce, nawet gdyby ta partia rządziła w Warszawie.

Oczywiście partie szybko próbują sięgać po samorządy, ale sama zasada władzy lokalnej jako najbliższej obywatelowi, wymuszającej legitymizację na dole, utrudnia ten proces. Nawet ludzie partii rządzących w Warszawie są w samorządzie lokalnym bardziej wystawieni na codzienną obywatelską kontrolę. A jeśli jakaś partyjna centrala próbuje przeciwko popularnemu politykowi lokalnemu wystawić kogoś przywiezionego w teczce, po prostu przegrywa.

Realnemu wyjściu z PRL służyło także wprowadzenie zupełnie nowej zasady autonomii społeczeństwa obywatelskiego, w tym wzmocnienie samorządu zawodowego. Apolityczne NGO-sy z sukcesem przejęły wiele zadań urzędników państwowych czy polityków partyjnych. Także Adam Strzembosz jako lider zmian w polskim sądownictwie był przeciwieństwem Kaczyńskiego, Ziobry czy Piotrowicza. Jako pierwszy po przełomie ustrojowym Prezes Sądu Najwyższego, mimo że w PRL był szczerym antykomunistą i działał w „Solidarności”, postawił na niezależność i samorządność środowiska sędziowskiego, zamiast na lustrację dokonaną przez polityków, choćby i tych z własnego obozu. Wiedział doskonale, że skończyłoby się to przejęciem polskich sądów przez partię, która dokonywałaby ich „oczyszczenia”.

Wszyscy mianowani po roku 1989 Prezesi Trybunału Konstytucyjnego – obojętnie, czy bardziej konserwatywni, jak Zoll i Stępień, czy bardziej liberalni, jak Safjan i Rzepliński – należeli do ścisłej elity polskiego środowiska prawniczego. Mianowana przez PiS Julia Przyłębska jest na ich tle klasycznym Misiewiczem środowiska sędziowskiego

– bez dorobku zawodowego, skompromitowana fatalną jakością swego orzekania, doprowadziła do paraliżu Trybunału Konstytucyjnego (co było jedynym planem Kaczyńskiego wobec tej instytucji), ale kierować nim nie potrafi. W ślad za nią do Trybunału Konstytucyjnego trafił Stanisław Piotrowicz. Do sądów powszechnych trafili z kolei hejterzy Ziobry i Piebiaka, których osiągnięcia zawodowe są porównywalne z osiągnięciami Przyłębskiej (historie kiepskiego orzekania, dyscyplinarki). Właśnie dlatego ich dyspozycyjność wobec ludzi, którzy zapewnili im awans, jest absolutna.

Także w gospodarce po roku 1989, zamiast zastąpić nomenklaturę „komunistyczną” przez „antykomunistyczną”, postawiono na reformy instytucjonalne i prywatyzację. Wcale nie radykalną, w dodatku przez całe lata 90. mieszającą mniej lub bardziej udane próby prywatyzacji powszechnej, akcjonariatu pracowniczego, a wreszcie prywatyzacji z udziałem kapitału zagranicznego. Przy wszystkich błędach i niedokonaniach był to jednak najsilniejszy mechanizm chroniący Polaków przed patologiami arbitralnej partyjnej władzy w gospodarce. To prawda, że reformy i prywatyzacja nie zrywały jednym cięciem wszystkich więzów z dawnym ustrojem. W ich cieniu rodził się kapitalizm nomenklaturowy polegający na wykorzystaniu przez ludzi dawnego systemu kapitału wiedzy i personalnych powiązań.

Jednak nawet tę cenę warto było zapłacić, bo alternatywą było faktyczne pozostawienie PRL-u. Czyli systemu niewydolnego gospodarczo, ograniczającego wolność i blokującego gospodarczą aktywność Polaków, nawet jeśli pod zmienionym sztandarem jakiejś „antykomunistycznej” czy „katolickiej” partii. Krótko mówiąc,

scenariusz zmiany ustrojowej 1989 roku miał przeciwdziałać pojawieniu się dokładnie takiego modelu władzy, jaki po roku 2015 zaczął w Polsce budować Jarosław Kaczyński.

Rytualne konflikty III RP

Wojna PiS z resztą świata, „dwa narody”, „Polacy lepszego i gorszego sortu” – to też nie są rzeczy, których byśmy po 1989 roku zupełnie nie znali. Tyle że we wcześniejszych konfliktach więcej było rytuału i hipokryzji, niż realnej przemocy.

Zacznijmy od wiekopomnej wojny obozów „postkomunistycznego” i „postsolidarnościowego”, które w tym konflikcie zmieniły od razu nazwy na „komuchów” i „solidaruchów”. W rzeczywistości obie strony tej „wojny” wsparły transformację, posłowie PZPR i Komitetu Obywatelskiego wspólnie zagłosowali za pierwszym planem Balcerowicza. W okresie rządów „postsolidarnościowej” koalicji AWS-UW „postkomunista” Leszek Miller ostro grał na PRL-owskich nostalgiach swego elektoratu, ale w tym samym czasie próbował rozmawiać z liderami AWS na temat ustabilizowania dwupartyjnego systemu politycznego poprzez wspólnie przyjęte zmiany ordynacji wyborczej czy zasady finansowania partii politycznych. Nie mówiąc już o Aleksandrze Kwaśniewskim, który „historyczny podział” konsekwentnie przekraczał czyniąc z tego wręcz legitymizację swojej pozycji w polskiej polityce.

Najbardziej radykalny konflikt w dziejach III RP pojawił się – paradoksalnie – po roku 2005, pomiędzy PiS-em i Platformą Obywatelską, które obie były formacjami postsolidarnościowymi i raczej konserwatywnymi.

W ostatniej fazie kampanii wyborczej 2005 roku Kaczyński nakazał swoim ludziom przeorientowanie ataku z „postkomunistów” na „Polskę liberalną”, czyli na Tuska i PO. Później jednak próbował przejąć centrowy elektorat Platformy oferując mu zarówno miękkiego premiera (Kazimierza Marcinkiewicza), jak też wywodzącą się z PO minister finansów (Zytę Gilowską), a wreszcie cywilizowanych ministrów spraw zagranicznych (Stefana Mellera) i obrony (Radka Sikorskiego).

Kiedy rozbicie Platformy się nie powiodło, Kaczyński wybrał Macierewicza rezygnując z Mellera i Sikorskiego. Z kolei zaostrzona przez Donalda Tuska retoryka „antykaczyzmu” (do czego praktyka pierwszych rządów Kaczyńskiego, Ziobry i Kamińskiego dawała wystarczające argumenty) pozwoliła mu obronić Platformę przed przejęciem jej przez Kaczyńskiego, a później wygrać wybory 2007 roku i rządzić przez osiem lat. Jednak mimo ostrego języka (szczególnie w czasie rytualnych potyczek z Kaczyńskim) faktyczna polityka Tuska wobec prawicy była zupełnie inna, niż dzisiejsza polityka PiS-u wobec „wszystkiego, co nie jest nami”. Te różnice były widoczne we wszystkich najważniejszych obszarach: w niechęci używania prawa przeciwko politykom PiS (to Tusk blokował próby postawienia Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu), w obsadzie urzędów państwowych, gospodarki, mediów i służb.

Tusk nie skracał kadencji KRRiTV, co sprawiło, że nawet po paru latach jego rządów PiS miewało własnych prezesów telewizji publicznej i własnych propagandystów na czele programów informacyjnych TVP SA.

W czasie kampanii prezydenckiej 2010 roku, a więc w trzy lata po przejęciu władzy przez Tuska, szefem „Wiadomości” Jedynki był Jacek Karnowski. To mniej więcej tak, jakby dziś „Wiadomościami” w telewizji Jacka Kurskiego kierowała Monika Olejnik. Raczej nieprawdopodobne.

W Ministerstwie Sprawiedliwości po Zbigniewie Ćwiąkalskim, który próbował rozliczać przestępstwa i patologie rządzącego w latach 2006-2007 PiS-u, pojawił się Czuma, potem Kwiatkowski, a wreszcie Gowin. Wszyscy oni prowadzili zupełnie inną politykę – blokując rozliczenia, odstępując od dochodzeń, żeby nie zaostrzać konfliktu z prawicą. Temu samemu służyły ustalenia rządowej komisji smoleńskiej Jerzego Millera obchodzące z daleka zupełnie oczywisty zarzut – współodpowiedzialności za katastrofę Lecha Kaczyńskiego.

Najbardziej ryzykownym krokiem „polityki miłości” (jak pogardliwie nazywała zachowanie Tuska prawicowa publicystyka, której zależało na martyrologii) było pozostawienie Mariusza Kamińskiego na czele CBA, a wielu jego zaufanych ludzi w służbach. Tusk po raz pierwszy zapłacił za to w czasie afery hazardowej, a po raz drugi, kiedy dawni pisowscy funkcjonariusze wciąż obecni w CBA wyjątkowo chętnie dostarczali prawicowym mediom przecieków dotyczących „kelnerskich podsłuchów”.

Morał z osiągnięć i błędów „polityki miłości” wydaje się następujący. Kiedy się rządzi, warto uspokajać nastroje i poszerzać społeczne zaplecze. Natomiast nie wolno pozostawiać partyjnych bojówkarzy w najbardziej wrażliwych strukturach administracji publicznej czy w służbach, bo w chwili próby lojalność partyjna zawsze okaże się dla nich ważniejsza, niż oddanie dla państwa czy prawa, których to pojęć ludzie tacy jak Mariusz Kamiński, Maciej Wąsik, Andrzej Papierz czy Piotr Skwieciński nawet nie rozumieją.

Dorżnąć watahę naprawdę

Ostrożność w radykalizowaniu politycznego konfliktu wynikała ze świadomości elit III RP – zarówno tych postkomunistycznych, jak też postsolidarnościowych – że polskie państwo jest słabe, a polskie społeczeństwo, szczególnie po totalnie niszczącym wszelkie więzi społeczne konflikcie lat osiemdziesiątych, jako wspólnota prawie nie istnieje. Jednak nawet te rytualne i rozgrywane z pełną hipokryzją „wojny na górze” pozostawiły po sobie ślad.

Weteranami symbolicznych „bojów z komuną” po roku 1989 są przecież Semka, Zaremba, Skowroński, Wolski czy Pietrzak. Zawiedzeni także przez Lecha Wałęsę, który grzmiał przeciwko Balcerowiczowi, dopóki sam – po wygranych wyborach prezydenckich – nie uczynił go ponownie ministrem finansów.

Poza celebrytami prawicy, którzy – jak okazało się po roku 2015 – sami z czasem nauczyli się hipokryzji, „historyczne podziały” i „wojny na górze” pozostawiły jednak bardziej masowy i niebezpieczny ślad. Ludzi zmobilizowanych tymi konfliktami, a później „zdradzonych”. Nie rozumiejących, czemu „nie dorżnięto watahy” – komuchów, solidaruchów, udeków, olszewików, PiS-u… – przeciw której zmobilizowano ich kiedyś do oddania głosu w wyborach. To ci zawiedzeni ze wszystkich stron barykady zostali zagospodarowani przez Kaczyńskiego z jego koncepcją dorżnięcia watahy naprawdę. Spełnienia snu nieudaczników, że jeśli władza trafi w ręce człowieka niemającego żadnych ograniczeń w mobilizowaniu społecznego gniewu, to członkowie elit politycznych, biznesowych, sędziowskich, uniwersyteckich, zawodowych… będą wreszcie realnie tarzani w smole i pierzu, wsadzani do „aresztów wydobywczych”, upokarzani w prorządowych mediach.

Nie ma zatem żadnej symetrii pomiędzy dokonaniami III RP, nawet jej patologiami, a praktyką rządzenia Kaczyńskiego i PiS.

Ani w zasięgu i jakości rewolucji personalnej, ani w poziomie nienawiści, który już dawno przekroczył zwykły rytuał „wojen na górze”. Kaczyński świadomie przekroczył Rubikon. Zdecydował się na autorytaryzm i całkowite zniszczenie „liberalnej Polski”. Nie tylko na poziomie politycznej reprezentacji, ale także bazy społecznej – wytrzebienia lub przynajmniej złamania polskiego liberalnego mieszczaństwa. Ponieważ jednak w Polsce nigdy niczego ani nikogo nie da się zniszczyć do końca (taką mam przynajmniej nadzieję), scenariusz Kaczyńskiego oznacza tak naprawdę narastający chaos radykalnego wewnętrznego konfliktu trwoniącego wszystkie zasoby społeczeństwa i państwa, które odbudowujemy dopiero przez ostatnich 25 lat, więc te zasoby i tak nie są duże.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, wystawa „Insygnia Wolności”, zorganizowana w 25. rocznicę przekazania symboli władzy państwowej II Rzeczypospolitej Polskiej Lechowi Wałęsie, pierwszemu po 1989 r. prezydentowi wybranemu w pełni demokratycznych wyborach, 22 grudnia 2015, Fot. Flickr/Senat/Michał Józefaciuk, licencja Creative Commons

Reklama