Na konflikcie ewidentnie spowodowanym przez Putina także Kaczyński i Morawiecki usiłują zbić polityczny kapitał. Jednak to ich wcześniejsze błędy doprowadziły do izolacji Polski, co zawsze w naszej historii oznaczało dla nas ogromne ryzyko – pisze Cezary Michalski
Jesteśmy w apogeum kryzysu pomiędzy Moskwą i Warszawą (mam nadzieję, że to apogeum, bo następny etap to już tylko czyszczenie broni). Putin domaga się – nie po raz pierwszy – uznania, że odpowiedzialność za II wojnę światową ponoszą wszyscy, tylko nie idea wspólnego zaorania zachodniej liberalnej demokracji przez dwa totalitaryzmy: skrajnie prawicowy niemiecki nazizm i skrajnie lewicowy rosyjski komunizm. Tym razem jednak, zaczepiając Polskę na polu tak bardzo lubianej przez PiS „polityki historycznej”,
Putin postanowił wypróbować spójność Unii Europejskiej i całego demokratycznego Zachodu. To my staliśmy się polem tradycyjnego rosyjskiego rozpoznania walką.
Kiedy w 2005 roku Putin – w ramach analogicznego rozpoznania walką – wprowadził embargo na polskie mięso (używając alibi „sanitarnego”, choć powód był czysto polityczny), Polska właśnie stawała się jednym z najważniejszych państw członkowskich Unii Europejskiej. Byliśmy krajem silnie proeuropejskim, pokazującym swoim sąsiadom z regionu gospodarcze i geopolityczne zyski wynikające z integracji, stabilizującym sytuację na całej wschodniej flance Unii i NATO. Nawet Lech Kaczyński nie przeczytał jeszcze paszkwilu na temat swojej rodziny w „Tageszeitung” i nie odwołał szczytu Trójkąta Weimarskiego (Warszawa, Berlin, Paryż).
Istniały wówczas i działały budowane przez wszystkie ekipy rządzące Polską po roku 1989 instytucje i kanały komunikacji wbudowujące nasz kraj w polityczne, ekonomiczne i militarne struktury Zachodu. Dlatego w przypadku jednostronnego rosyjskiego embargo UE wykazała wobec Polski realną solidarność. Angela Merkel na spotkaniu z Putinem w Soczi przedstawiła normalizację stosunków Rosji z Polską jako warunek współpracy Unii z Rosją. Robiła to jako upoważniona reprezentantka całej Europy. I przyniosło to oczekiwany efekt – wieloletnią odwilż w stosunkach rosyjsko-polskich trwającą aż do kryzysu wokół Ukrainy.
Zanim jednak Obama, Merkel, Tusk i wielu innych sensownych przywódców Zachodu zmuszonych było odstąpić od „resetu” w stosunkach z Putinem wobec rosyjskiej interwencji na Ukrainie, prowadziliśmy najlepszą i najbezpieczniejszą dla Polski politykę w stosunku do Rosji.
Występowaliśmy bowiem wobec tego kraju zawsze w ramach szerszej polityki NATO i UE. Sami zresztą te polityki wówczas współkształtowaliśmy. Kiedy francuski prezydent Nicolas Sarcozy zaproponował wspólną europejską politykę wobec południowych sąsiadów Unii, a jednocześnie, zapowiadając to, co dzisiaj robi Macron, zadeklarował brak zainteresowania Francji sytuacją na wschodzie kontynentu, Radosław Sikorski wraz z byłym premierem, a później szefem MSZ Szwecji Carlem Bildtem zaproponowali Unii ambitny projekt Partnerstwa Wschodniego, który był odpowiednikiem polityki Francji na południu.
I tak jak wspólna polityka UE wobec krajów Afryki Północnej realizowała w jakiejś części tradycyjne interesy geopolityczne Francji (a także Hiszpanii i Włoch), podobnie projekt Partnerstwa Wschodniego miał realizować tradycyjne interesy Polski i innych krajów naszego regionu. Polegały one na wzmacnianiu związków Europy Środkowej i Wschodniej z Zachodem, a także na budowaniu partnerstwa z Rosją – tyle że opartego na uznaniu przez Kreml niezależności wszystkich krajów naszego regionu, w tym państw należących do tzw. obszaru postradzieckiego.
Jak oddzielić nas od Zachodu
W 2006 roku afera „Tageszeitung”, kiedy prezydent Lech Kaczyński uznał, że rząd w Berlinie powinien był zakazać prywatnej gazecie publikowania pamfletu na swoją rodzinę i „w odwecie” zerwał spotkanie Trójkąta Weimarskiego (co było dokładnie celem całej tej prowokacji, w której Kaczyński okazał się bezwolnym i łatwym do sprowokowania pionkiem), była warta dla Putina co najmniej parę dywizji i kilka hipersonicznych rakiet. Jeszcze cenniejsza okazała się jednak dla niego polityka Jarosława Kaczyńskiego po roku 2015.
Podarunkiem kolejnych rządów PiS dla Putina były kolejne kryzysy w stosunkach polsko-unijnych spowodowane najpierw przez zniszczenie praworządności w Polsce, czyli osłabienie naszych więzów z Zachodem na poziomie ustrojowym, a później przez wycofanie się PiS ze wszystkich kluczowych unijnych polityk – od polityki klimatycznej poprzez imigracyjną, energetyczną, aż po politykę obronną.
Tak jak wcześniej polityka Orbána, także polityka Kaczyńskiego czyniła Europę Środkową ponownie „strefą buforową”, regionem, który oddalając się od Zachodu stawał się ponownie – tak jak parę razy w historii – łatwiejszym polem dla rosyjskiej penetracji.
W tym samym czasie dla zachodnich populistów (Liga Północna, Front Narodowy, Farage, AfD, hiszpański Vox…) polityka Kaczyńskiego stawała się argumentem, którego używali atakując Brukselę za „marnowanie naszych pieniędzy na Polskę i cały region, który nam się nie odwdzięcza”. Z kolei dla „politycznych realistów”, do jakich należy nie tylko Macron i jego zaplecze, ale także wiele innych centroprawicowych lub centrolewicowych partii „starej Europy”, Polska rządzona przez PiS stawała się coraz bardziej niewygodnym partnerem, ponieważ atakując Unię, próbując blokować kolejne obszary integracji, wikłała jednocześnie „starą Europę” w konflikt z „potencjalnym sojusznikiem – Rosją”.
Lojalność wobec Polski zachowuje jeszcze Angela Merkel, ale już nie jej populistyczni przeciwnicy z prawicy (AfD) i lewicy (Die Linke), a nawet nie prawicowe skrzydło jej własnego obozu (CSU i niektórzy politycy CDU walczący z AfD o podobny elektorat).
Nasze stosunki z NATO i całym Zachodem PiS oparło na zależności od jednego człowieka, Donalda Trumpa. Stosunek Trumpa do sojuszników Ameryki (opozycji syryjskiej, Kurdów, Europy) powinien dać Jarosławowi Kaczyńskiemu do myślenia, ale nie dał, gdyż Kaczyński w ogóle nie uprawia polityki zagranicznej ani się nią nie interesuje. Prezes PiS uprawia wyłącznie politykę wewnętrzną i wszystko inne – łącznie z długofalowymi geopolitycznymi interesami Polski – zużywa i podporządkowuje utrzymaniu osobistej władzy i rozbudowie siły własnej partii w kraju.
Ze strony Ameryki w momencie kryzysu pomiędzy Moskwą i Warszawą lojalnie odezwała się jedynie ambasador USA w Warszawie Georgette Mosbacher. Trochę dlatego, że ona zajmuje się w Polsce biznesowym lobbingiem na rzecz amerykańskich firm zbrojeniowych i innych. Miliardy złotych polskich zamówień mają wzmacniać polityczno-finansowe zaplecze Trumpa, więc taki gest jest opłacalny. A wszyscy w Waszyngtonie znają już starą zasadę dotyczącą polskiej polityki międzynarodowej głoszącą, że „Polacy giną nie dla pieniędzy, nie dla terytorium, Polacy są w stanie umrzeć dla jednego komplementu”. Georgette Mosbacher wyprodukowała zatem taki komplement.
Jednocześnie sam Donald Trump i najważniejsze osoby z jego administracji milczą. Z kolei Putin, dokładnie w tym samym czasie, kiedy zaczepił Polskę, publicznie podziękował Trumpowi za przekazanie Moskwie wywiadowczych informacji, które ponoć zapobiegły terrorystycznym zamachom planowanym w Rosji na okres Nowego Roku i Bożego Narodzenia. W polityce Putina i FSB „zamachy terrorystyczne” mogą być czymś realnym albo sfingowanym. Natomiast polityczna rola „publicznego podziękowania Trumpowi” w momencie, kiedy atakuje się kraj uważany przez niego ponoć za sojusznika, jest ewidentnym testem sojuszniczej lojalności.
Także instytucje unijne jak na razie nie chcą umierać za Gdańsk, szczególnie kiedy tym Gdańskiem jest dla nich Jarosław Kaczyński.
Jedynym jak na razie zachodnioeuropejskim dyplomatą, który jednoznacznie wystąpił w obronie Polski (i historycznej prawdy) przeciwko Putinowi, okazał się ambasador niemiecki w Warszawie Rolf Nikel. Jednak Niemcy są od dawna częstowane przez PiS-owską dyplomację i propagandę zaporowymi ciosami w rodzaju „reparacji” czy „Unii Europejskiej jako Pax Germanica”. Z jednej strony ma to skutecznie zniechęcić rząd w Berlinie do poważniejszych aktów solidarności, a z drugiej strony przekonać elektorat PiS, że na zachodzie Europy Polska ma tylko wrogów, wobec czego ci wrogowie nie mają prawa wtrącać się w „polskie sprawy wewnętrzne”, takie na przykład, jak dobijanie sędziów.
Podzielona Polska
Przy okazji uderzenia w Warszawę na poziomie „polityki historycznej” Putin testuje nie tylko spójność Zachodu, ale także spójność Polski. Chce sprawdzić poziom ideologicznego i politycznego rozpadu naszego kraju po kilku latach coraz bardziej intensywnego wewnętrznego konfliktu podkręcanego przez rządzącą prawicę i współpracującą z nią część polskiego Kościoła (Rydzyk-Jędraszewski). Tu efekt wypadł jeszcze lepiej.
Pomniejsi politycy PiS i związani z tą partią (ideowo i finansowo) prawicowi publicyści krążyli przez ostatnie dni po niepisowskich mediach przekonując, że w chwili próby opozycja nie ma prawa krytykować działań rządzącej prawicy w żadnym praktycznie wymiarze.
„Zdradzieckim donoszeniem na Polskę” jest dla rządzącej prawicy zarówno krytykowanie prowadzonej przez Kaczyńskiego, Morawieckiego i Dudę polityki wschodniej i europejskiej, jak też kolejnych uderzeń władzy w polskie sądownictwo. Jednocześnie w tym samym czasie telewizja Jacka Kurskiego i cała reszta PiS-owskich mediów urabiała swoich odbiorców powtarzanymi w kółko „dokumentami” i „reportażami” pokazującymi Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego jako zdrajców lub użyteczne marionetki w rękach Putina, którym heroicznie przeciwstawiali się wyłącznie Lech i Jarosław Kaczyńscy (z niewielką pomocą Antoniego Macierewicza).
Konflikty pomiędzy krajami rządzonymi przez zamordystów na krótką metę wydają się opłacalne dla wszystkich stron. Wszystkim lokalnym zamordystom dostarczają bowiem argumentów do atakowania opozycji i przedstawiania każdej krytyki pod własnym adresem jako „zdrady w interesie wrogów zewnętrznych”.
Na dłuższą metę jednak przegrywają wszyscy, a najbardziej przegrywają słabsze strony takich konfliktów. Na konflikcie ewidentnie spowodowanym przez Putina także Kaczyński i Morawiecki usiłują zbić polityczny kapitał. Jednak to ich wcześniejsze błędy doprowadziły do izolacji Polski, co zawsze w naszej historii oznaczało dla nas ogromne ryzyko.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Piotr Drabik, licencja Creative Commons