Dziś (…) znów istnieje potrzeba czasu nienormalnego. (…) Gdy próbując zohydzić przeciwnika kładzie się na szalę wartości najważniejsze, suwerenność i bezpieczeństwo wynikające z naszej przynależności do Unii Europejskiej, a potem może i Paktu Północnoatlantyckiego, której nie da się pogodzić z niebezpiecznym zbliżeniem z Rosją. Znów aktualne staje się pytanie, czy naprawdę potrzebne jest aż zagrożenie z zewnątrz, groźba utraty suwerenności, a potem walka o jej odzyskanie, żeby było inaczej – pisze Mariusz Urbanek, którego tekst publikujemy za zgodą miesięcznika “Odra”, gdzie pierwotnie się ukazał (nr 11/2018).

Historia, jak wiadomo, uczy jednego: nigdy jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Dlatego raczej trudno traktować przypominany z okazji stulecia moment odzyskiwania przez Polskę niepodległości w 1918 roku i późniejszą historię II Rzeczypospolitej jako lekcję. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, przeszłości nie da przepisać przez kalkę.

Z obu publikowanych w tym (11/2018) numerze „Odry” rozmów z biografami Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego wynika jasno, że III (a i IV) Rzeczpospolita lekcji tamtej Polski nie odrobiła. A nawet jeśli próbowała, to odrobiła ją źle. Ale łatwiej spojrzeć na tamtą Polskę z dzisiejszej perspektywy.

Po blisko trzydziestu latach, jakie upłynęły od 1989 roku i odzyskania przez Polskę suwerenności, łatwiej zrozumieć i ocenić to, co stało się sto lat temu. Dlaczego w 1918 udało się niepodległość odzyskać i dlaczego dwadzieścia lat później tak wielu ludziom tak trudno było na siebie patrzeć bez nienawiści.

NA SZCZĘŚCIE BYŁO NIENORMALNIE

Powrót Polski na mapy Europy w listopadzie 1918 był tyleż dziełem przypadku, zbiegu geopolitycznych okoliczności, upadku caratu i wyczerpania się potencjału istnienia tego molocha, jakim była monarchia austro-węgierska, co efektem pracy ludzi, którzy potrafili wznieść się w najważniejszym momencie ponad podziały.

Reklama

Potrafili zapomnieć o dzielących ich różnicach i uznać istnienie celu ważniejszego, jakim była wolna Polska. Byli pośród nich ci dwaj najważniejsi: Józef Piłsudski i Roman Dmowski, choć nie tylko na pozór różniło ich niemal wszystko. Piłsudski chciał Polski federacyjnej, łączącej w swoich granicach jak Rzeczpospolita Jagiellonów ludzi różnych narodowości, wyznań i języków. Dmowski, oczywiście upraszczając, chciał państwa jednolitego narodowo; akceptował w polskich granicach mniejszości, ale pod warunkiem ich asymilacji. W normalnych czasach projekty tak skrajnie odmienne byłyby nie do pogodzenia.

Na szczęście przez kilka, może nawet kilkanaście miesięcy, było nienormalnie. Piłsudski i Dmowski mimo dzielących ich różnic potrafili wznieść się ponad podziały.

To, co różniło ich przed rokiem 1914, oczywiście nie zniknęło, dalej inaczej wyobrażali sobie Polskę, ale na krótki czas najważniejsze było to, żeby w ogóle powstała, a ci, którzy będą decydować o jej granicach podczas konferencji pokojowej w 1919 roku, zechcieli uznać jej istnienie i granice. Józef Piłsudski musiał uwierzyć, że Dmowski reprezentując Polskę w Paryżu, a potem podpisując traktat wersalski, nie zaprzeczy jego zasługom militarnym. Roman Dmowski zachować się lojalnie wobec człowieka, z którego poglądami przecież się nie zgadzał. I jak bardzo chcielibyśmy tamten czas, tamtych ludzi i ich decyzje idealizować, a przy okazji jubileuszu szalenie o to łatwo, trzeba uznać, że nie było to ani pewne, ani nawet spodziewane. Normą bowiem, także w nieistniejącym państwie, był konflikt, spór, polemiki przeradzające się w podjazdowe wojny.

Z perspektywy jubileuszu trzeba powiedzieć: na szczęście sto lat temu taki nienormalny czas się w historii zdarzył. Zdecydował wspólny cel i konieczność pokonania wspólnego wroga, w dodatku wielogłowego. Bo tylko tak Polska mogła po 123 latach się odrodzić. I to w granicach, które przecież wcale nie były takie oczywiste, jakby to mogło się wydawać dziś. Przekładając to na język czasów bardziej nam współczesnych: kiedy opozycja przed 1989 roku, tak różna przecież, jak tylko można to było sobie wyobrazić, miała jednego wroga i wspólny interes, potrafiła się wznieść ponad podziały. Cel pozwolił zapomnieć o różnicach ludziom o poglądach tak bardzo odmiennych, jak Adam Michnik i Antoni Macierewicz, Jacek Kuroń i Leszek Moczulski, Lech Wałęsa i Andrzej Gwiazda. Nie musieli przywdziewać historycznych masek i stroić się w kostiumy sprzed lat, wystarczyło to, czym różnili się na własny rachunek, to, jakiej Polski chcieli, by ciężko było sobie wyobrazić ich współpracę.

Oni nie pokłócili się później, oni na chwilę przestali się kłócić. Był jednoczący wróg i wspólny cel – to wystarczyło, żeby zachować się nienormalnie.

NA NIESZCZĘŚCIE TRWAŁO TO KRÓTKO

Dzień 11 listopada 1918 to nie tylko data, kiedy coś się w Polsce zaczęło. Tamtego dnia coś się także kończyło. Zaczynała się nowa Polska, ale kończył ten czas niedoskonałej, rachitycznej, kulawej zgody, którą zawarli między sobą ludzie, by wywalczyć Polskę. W jednym momencie wybuchła niepodległość i wielka narodowa awantura. Nareszcie – wielu zapewne zrobiło to z dużą ulgą – można było wyciągnąć ukryte za plecami sztylety i granaty. Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale przecież racja powinna być po naszej stronie.

Pierwszy zamach stanu w II Rzeczypospolitej odbył się już w styczniu 1919 roku, pierwszy rząd upadł dwa miesiące po odzyskaniu niepodległości, a pierwsze wolne wybory zostały przez radykałów zbojkotowane. Kolejne gabinety, budowane przez coraz bardziej kulawe i coraz mniej racjonalne koalicje, rozpadały się przeciętnie co siedem miesięcy, a odtwarzały nierzadko w niemal identycznym składzie, za to z totalną krytyką samych siebie na ustach. W Sejmie posłowie zajmowali się głównie wzajemnym obrażaniem. Nazywali się chamami, odsyłali do gnoju, a jeśli już debatowali, to głównie o pieniądzach. Przy co bardziej kontrowersyjnych głosowaniach gdzieś znikali i nagle brakowało quorum.

Karol Irzykowski napisał, że pojęcie ustawodawstwo pochodzi od wody lejącej się obfitym strumieniem z ust posłów. O uchwalonej imponująco szybko – to akurat prawda – konstytucji z marca 1921 pisano, że tym się różni od tej najsłynniejszej z 3 maja 1791, że drugą obchodzi się raz w roku, a tę pierwszą codziennie.

Spory i konflikty zawieszono na krótki moment, gdy na granicach znów stanął wróg, bolszewicka Rosja, szykująca się właśnie do połknięcia Polski na rozgrzewkę przed rozpoczęciem rewolucyjnego marszu przez Europę. Potem jednak wszystko wróciło do normy, do oskarżeń o wyprzedaż Polski, zdradę, realizowanie niepolskich interesów itd. I dojmującej tęsknoty do nienormalności, która tak szybko się skończyła.

CZY PAŃSTWU CZEGOŚ TO NIE PRZYPOMINA?

Właściwie należałoby zapytać, czy aby na pewno niczego to nam nie przypomina. Trzydzieści lat temu „drużyna Wałęsy” też rozpadła się na skłócone partyjki, grupki interesów, kanapowe koterie niemal natychmiast po wyborach 4 czerwca 1989 roku. To prawda, była sklecona z ludzi wywodzących się z różnych opcji, odmiennych światów, nieprzystających do siebie środowisk, ale byli to ludzie świadomi celu do wykonania: mieli pokonać słabnących komunistów i odebrać im władzę. Nie na długo tej świadomości wystarczyło. Kolejne wybory odbyły się w roku 1991, co było uzasadnione wyczerpaniem się kontraktu z komunistami, ale następne, przedterminowe, po zaledwie dwóch latach, kiedy nienawidzące się wzajemnie i skłócone z prezydentem partie postsolidarnościowe oddały władzę tym, którym ledwie cztery lata wcześniej ją odebrały.

Czy zarówno po 1918, jak i po 1989 mogło być inaczej? To nielubiany przez historyków i dość grząski grunt historii alternatywnej, ale doświadczenie współczesne, rozpad „Solidarności”, niepojęte po wcześniejszych doświadczenia doszukiwanie się wroga we własnych szeregach, oskarżenia, wszystko to pokazuje, że nie. Nie mogło.

W skrajnie różnych okoliczności, w odmiennych warunkach, po dwudziestoletnim doświadczeniu wolności, a potem utracie na pół wieku suwerenności, mimo zmiany ustroju, który postawił wszystko na głowie, po 1989 roku pojawiły się te same demony i wszystko się powtórzyło. A więc chyba trzeba, choćby najbardziej niechętnie, przyjąć, że właśnie wtedy zaczęło znów być normalnie. Bo to stan konfliktu jest normalny, co dość nieudolnie próbował w 1990 roku powiedzieć Lecha Wałęsa, mówiąc o demokracji jako nieustającej „wojnie na górze”. Bo nienormalnie jest, gdy przychodzi czas wyciszenia, spokoju, współpracy, gdy na chwilę ciężkie słowa i ostra broń odłożone zostają na później.

 NORMALIZACJA

Lepiej już było, mówią pesymiści. Normalnie też już było, mogliby dodać z rezygnacją cynicy. Ale jeśli z pierwszymi w nieustannym sporze pozostają optymiści, twierdzący, że wszystko przed nami, to z drugimi spierać nie ma się o co, bo po prostu nie mają racji. Nienormalne są te krótkie momenty spokoju, interwały między bardzo długimi okresami wojen i mniejszych konfliktów, gdy wszyscy (no, większość) maszerują w tym samym kierunku. Normalnie jest wcześniej i później, gdy jednocząca siła wspólnego celu i jednego wroga się kończy, znika gdzieś jedyne spoiwo i zwarte szeregi rozpierzchają się błyskawicznie we wszystkich kierunkach.

Fundamentalne staje się więc pytanie, czy rzeczywiście nie możemy obejść się bez zagrożenia? Czy istnienie wroga jest koniecznie potrzebne, by robić coś wspólnie? Wroga koniecznie zewnętrznego, bo zdecydowanie łatwiej wtedy o mobilizację, a przynajmniej jako wróg zewnętrzny postrzeganego.

Nie było co do jego zewnętrzności wątpliwości w latach poprzedzających odzyskanie niepodległości w roku 1918 – w końcu chodziło o zaborców. Ale i w PRL partia komunistyczna, choć przecież złożona z Polaków (z całą pewnością od roku 1956), postrzegana była jako ekspozytura sił zewnętrznych, realizująca polskimi rękami niepolskie interesy. A to wystarczyło, by widzieć w niej wroga i chcieć zburzyć ową wymuszoną brakiem suwerenności „normalność”.

Uspakajanie nastrojów po wstrząsających systemem peerelowskim wystąpieniach robotników w latach 1956, 1970, inteligenckim buncie w roku 1968, po stanie wojennym, nazywano właśnie „normalizacją”. W „bratniej” Czechosłowacji to słowo nabrało po roku 1968 wymiaru wręcz ideologicznego. To zrywy niepodległościowe, bunt, sprzeciw wobec opresji, wspólny cel były czymś nienormalnym, a po ich stłamszeniu wracała upragniona „normalność”.

W NORMALNYM KRAJU

W II RP po wielkiej wojnie, którą potem zaczęto nazywać I światową, przedłużonej nieco o wojnę polsko-bolszewicką, zaczęło się normalne życie. Jak przystało na najzupełniej normalny kraj. Politycy, do niedawna potrafiący przynajmniej taktycznie powściągnąć emocje, mogli wreszcie powiedzieć, co o sobie myślą. Oskarżali się o narodowe zaprzaństwo, donoszenie zaborcom i branie pieniędzy od obcych kontrwywiadów (co zresztą nie tylko w przypadku Piłsudskiego było prawdą). Epitety, jakich używano, niewiele różniły się od tych, których pełne są też gazetowe polemiki w III RP.

Na porządku dziennym byli obłudnicy, bandyci, degeneraci, złodzieje, terroryści, płatne pachołki Niemiec albo Rosji. Marszałek Piłsudski mówił, że może wprowadzić do sejmu nawet trzystu posłów, posługując się tylko jednym hasłem: „Bić kurwy i złodziei”.

Gazety niemal każdego dnia donosiły o skandalach, demaskowały korupcję urzędników państwowych i obyczajowe łajdactwa. Dla ulicy szybko stało się jasne, że krajem rządzą aferzyści, którzy chcą Polskę wyprzedać obcym, albo rozkraść ją i podzielić między siebie. Nie znano jeszcze wtedy pojęcia „spółki nomenklaturowe”, ale afer, które dziś nazywane są prywatyzacyjnymi, było wystarczająco dużo, by dostrzec, że o nie właśnie chodziło. Na czele z najgłośniejszą, dotyczącą majątku ziemskiego Dojlidy. Sprzedanego najpierw za grosze, żeby oszukać Skarb Państwa, a potem podzielonego i rozprzedanego po kawałku z wielkim zyskiem. Karierę szybko zrobił dowcip, żeby lepiej nie zmieniać rządzących, bo ci starzy, jak się już nakradną, zajmą się być może sprawami kraju, a ci nowi będą musieli dopiero nabić sobie kabzy.

Dlatego najskuteczniejszym hasłem wykorzystywanym w kolejnych wyborach była walka z partyjniactwem, grająca na niechęci wyborców do skompromitowanych polityków i tych samych wciąż programów, kryjących się za wymienianymi na potrzeby wyborów szyldami. Nieźle sprzedawały się też deklaracje ograniczenia biurokracji, ukrócenia nomenklatury i powstrzymania nepotyzmu – oczywiście u tych, którzy władzę mieli stracić – oraz obietnice moralnej czystości tych, którzy do niej dopiero aspirowali. W kolejnych wyborach aktorzy odgrywający te role oczywiście zamieniali się miejscami.

 W NORMALNYM KRAJU – CIĄG DALSZY

Nie było jeszcze argumentu zagrożenia uchodźcami, ale strach przed „obcymi”: narodowo i kulturowo był wykorzystywany bez najmniejszych skrupułów. Granie na poczuciu lęku przed bolszewikami, a zwłaszcza przed bolszewikami w najgorszym wydaniu, czyli „żydokomuną”, zawsze dawało wymierne efekty. Wykorzystujące je hasła nie wymagały nawet specjalnego uzasadnienia, bo padały na podatny i żyzny grunt środowisk endeckich.

Ważnym elementem debaty publicznej – mówiąc elegancko, a mniej elegancko: medialnych pyskówek i awantur – było wysługiwanie się przez rządzących Polską klerowi. Ciągłe spory rodziła treść podpisanego przez młode państwo z Watykanem konkordatu, dającego Kościołowi katolickiemu przywileje i rangę niespotykaną w innych krajach europejskich.

W 1938 roku Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego specjalnym okólnikiem zobowiązało nauczycieli do dopasowania programów szkolnych do dogmatów religii katolickiej. A poczynając od połowy lat trzydziestych miarą lojalności nauczycieli wobec państwa było uczestniczenie w nabożeństwach, a nawet kontrolowanie udziału uczniów w spowiedziach.

W ustawie antyaborcyjnej – surowszej niż obecnie obowiązująca – dopuszczono co prawda przerwanie ciąży pochodzącej z przestępstwa i ze względu na zdrowie ciężarnej, ale potem rozporządzenie wydane przez prezydenta Ignacego Mościckiego o wykonywaniu praktyki lekarskiej istotnie te możliwości ograniczyło. Prawo wymagało „zaświadczenia prokuratora stwierdzającego uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała wskutek przestępstwa”, o co wcale nie było łatwo. Zapis o dopuszczalności aborcji z powodu tzw. przyczyn społecznych usunięto po interwencji Episkopatu już na etapie pracy nad projektem ustawy. A i tak praktycznie do końca II RP prawica i Kościół walczyły o wprowadzenie bezwzględnego zakazu aborcji.

Czy to Państwu czegoś nie przypomina?

FORTEPIAN WYNIÓSŁ DO KURNIKA

Aktywny nadzwyczajnie, podobny jest do gościa, który zajechawszy do starego domu, w ciągu jednej nocy poprzestawiał meble od sieni do strychu, skrzynie ze starymi butelkami zaniósł do salonu, fortepian wyniósł do kurnika, sedes klozetowy ustawił w sali jadalnej, łóżeczka dziecinne wyciągnął na mróz, meblami salonowymi zatarasował korytarze i chciał przestawiać dalej.

Zgadną Państwo, o kim to? Przypomina może Państwu ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego odzyskującego sądy, nawet gdyby miało to odbyć się kosztem wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej? A może poprzedniego ministra wojny, który chciał oprzeć doktrynę obronną Polski w XXI wieku na pospolitym ruszeniu i prawie mu się udało. Albo któregoś z ministrów spraw zagranicznych, za których sprawą wizerunek Polski w świecie i Europie przypomina coraz bardziej karykaturę i to w dodatku autorstwa bardzo słabego karykaturzysty. Czy też, strach pomyśleć, przywodzi Państwu ów opis na myśl szefa rządu? A może po prostu któregoś z szeregowych posłów? Bo raczej nie prezydenta, za dużo w tym zdaniu samodzielności, aktywności, za dużo ruchu i ani jednego podpisu.

Może jednak jest wręcz przeciwnie? Cytowany opis został wzięty z komentarza telewizji rządowej i opisuje czasy partii rządzącej aż osiem lat, by ostatecznie zostawić Polskę w ruinie? Albo ze spotu opublikowanego tuż przed wyborami przez sztab wyborczy partii sterującej obecnie nawą państwową?

Otóż nic z tego, takimi słowami, wyjętymi jak mogłoby się wydawać z komentarza opublikowanego w ostatni weekend – nieważne w dodatku w gazecie której opcji – Stanisław Cat-Mackiewicz w latach trzydziestych opisywał braci Jędrzejewiczów, Janusza i Wacława (nie byli bliźniakami), którzy pełnili bezpośrednio po sobie urząd ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego, a pierwszy był także premierem. Mówiło się w II RP, że tylko jedno może marszałkowi Piłsudskiemu spędzić sen z oczu. Nagłe zmaterializowanie się trzeciego Jędrzejewicza.

BOLESNE DÉJÀ VU

Zestawianie wydarzeń, które miały miejsce w II Rzeczypospolitej po roku 1918 i w III RP po roku 1989, jest kuszące, ale może prowadzić do dość nachalnej i nieprawdziwej w istocie symetryzacji, czyli na manowce. Bo można zabawić się w zestawienia afer, używanego języka, stosunku do sądownictwa, porównywać reformy szkolnictwa ministra Jędrzejewicza (Janusza) z deformami minister Anny Zalewskiej i oba obrazki zaczną niebezpiecznie do siebie pasować.

Oczywiście nieco gorzej będzie, gdy zaczniemy się przyglądać szczegółom, bo wtedy już część puzzli trzeba będzie odrzucić, choć i tak wrażenie pozostanie przeżywanego dość bolesnego déjà vu.

Z drugiej strony, nietrudno znaleźć argumenty, że III RP do tej z lat 1918-1939 na szczęście jeszcze daleko i lepiej odrzucić wszelkie analogie, skoro przecież po roku 1989 nie było ani zbrojnego przejęcia władzy, ani nie sadza się posłów opozycji do więzień. Nie zamordowano też prezydenta, choć oskarżenia kierowane przez polityków prawicy – także tych poważnych – pod adresem politycznych przeciwników o spisek, który doprowadził do katastrofy smoleńskiej, niebezpiecznie się do takich porównań zbliżają. Być może postawienie kropki nad uniemożliwia jedynie fakt, że to prezydent Gabriel Narutowicz był oskarżany o sprzyjanie „obcym”, a malarz Eligiusz Niewiadomski był patriotą i Polakiem najczystszej narodowej krwi.

Nie mówi się jeszcze nawet o rozwiązaniu parlamentu i zawieszeniu demokracji. Oczywiście na razie nie ma powodu, by sejm rozwiązywać, ale przy ewentualnych niekorzystnych dla rządzących tendencjach, perspektywie przegrania wyborów parlamentarnych za rok, może się okazać, że ktoś uzna, iż właśnie takie rozwiązanie jest niezbędne, po to, by dalej było „normalnie”! Bo nienormalność jest zawsze podejrzana.

CZY NAPRAWDĘ POTRZEBNY JEST WRÓG?

Po powrocie do normalności, czyli permanentnej „wojny na górze”, sytuacja w II RP sprowadzała się do codziennego poszukiwania wroga. Zwykle zresztą w podobnej sytuacji nie trzeba go daleko szukać.

Podział na dwa wielkie, skonfliktowane obozy trwał przez całe dwudziestolecie. Ogólnokrajowa polityka żyła awanturą.

Rząd dusz w wielu środowiskach inteligenckich i na wyższych uczelniach sprawowała endecja, polityczną władzę po przejęciu jej siłą w maju 1926 roku – sanacja. Ale nawet gdy pierwsi zdobywali w wyborach najwięcej głosów, to nie byli w stanie objąć rządów, bo brakowało im koalicjantów. A nigdy nie dysponowali wystarczającą siłą, a pewnie i determinacją, by jak Piłsudski odwojować władzę zbrojnie.

Najważniejsze zresztą, że było normalnie, znajomo: przedtem i potem. Wszyscy wiedzieli, co robić i mówić, i wszystkim to pasowało. Czy tęsknili do tego szczególnego momentu, gdy świat zawirował i było być może nienormalnie, ale za to z jakim skutkiem! Prawdopodobnie nie, niewiele w każdym razie na to wskazuje. A jeśli nawet pamiętali, to szybko zapomnieli. A potem przyszedł rok 1939 i okazało się za późno. Owszem, pojawił się wróg, spełniony został warunek konieczny, by wreszcie zaczęło być nienormalnie, ale jak zwykle było już za późno.

Dziś, co było świetnie widać w ostatnich tygodniach kampanii wyborczej, znów istnieje potrzeba czasu nienormalnego. Czasu, który powstrzyma szaleństwo nienawidzących się partyjnych bloków i ich liderów. Gdy próbując zohydzić przeciwnika kładzie się na szalę wartości najważniejsze, suwerenność i bezpieczeństwo wynikające z naszej przynależności do Unii Europejskiej, a potem może i Paktu Północnoatlantyckiego, której nie da się pogodzić z niebezpiecznym zbliżeniem z Rosją. Znów aktualne staje się pytanie, czy naprawdę potrzebne jest aż zagrożenie z zewnątrz, groźba utraty suwerenności, a potem walka o jej odzyskanie, żeby było inaczej? Nienormalnie.

Wtedy o nienormalność jest łatwo, a przynajmniej łatwiej, ale jej koszty są dużo większe. Co piszę ze świadomością, że historia uczy tylko jednego. Że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła.

Mariusz Urbanek 


Zdjęcie główne: Ludomir Sleńdziński, Piłsudski pod Wilnem, 1927, olej, płótno, Muzeum Narodowe w Warszawie

Reklama