Postępowi cywilizacyjnemu, technicznemu czy ekonomicznemu nie towarzyszą z miejsca i automatycznie zmiany mentalności, moralności, zmiany w myśleniu. Co więcej, bywa często tak, że zmiany technologiczne umacniają to, co irracjonalne i mroczne, bo dostarczają temu narzędzi. A zresztą te wredne moce, jeśli mają pieniądze, mogą sobie kupić albo wyszkolić odpowiednich technokratów – Jarosław K. jest w końcu technologicznym analfabetą, ukształtowanym na dodatek w obrębie zamkniętej, zgrzebnej i peryferyjnej kultury materialnej i duchowej z połowy lat 60. minionego stulecia – mówi nam prof. dr hab. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, eseista, profesor zwyczajny i kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Rozmawiamy o szerzącej się ciemnocie i odejściu od nauki. Pytamy, skąd to się bierze i dlaczego pandemia obudziła stare demony.
JUSTYNA KOĆ: Skąd ten szerzący się irracjonalizm antyszczepionkowy?
ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: To już nie tylko ciemna wiara i emocjonalne okrzyki, ale także i przemoc fizyczna…. Oczywiście tego typu irracjonalizm był, jest i będzie. Ważne jest natomiast to, czy towarzyszy mu przyzwolenie. A to właśnie stało się w Polsce: mam bowiem wrażenie, nie ja jeden, że został on ośmielony u nas przez obecną ekipę rządzącą, przez pewną atmosferę duchową i moralną, która ta ekipa namiętnie tworzy i ją bezczelnie promuje.
Chodzi przecież o władzę, która wciąż podważa i niszczy ideę prawdy w jej klasycznym rozumieniu, zakładającą, że prawdziwe jest tylko to, co zgodne z faktami. Od tej ekipy od początku przecież słyszymy, że „nie damy sobie wmówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. To nie było zwyczajne przejęzyczenie, to był cały program dotyczący prawdy, logiki, także moralności. Najprościej można powiedzieć, że to „odwracanie kota ogonem”. Ale wiemy też, przynajmniej od czasów Zygmunta Freuda, że tak zwane czynności pomyłkowe, czyli właśnie przejęzyczenia, bywają zabójcze.
Podobne zachowania wszędzie na świecie były i są obecne, bo postępowi cywilizacyjnemu, technicznemu czy ekonomicznemu nie towarzyszą z miejsca i automatycznie zmiany mentalności, moralności, zmiany w myśleniu. Co więcej, bywa często tak, że zmiany technologiczne umacniają to, co irracjonalne i mroczne, bo dostarczają temu narzędzi.
Technologia, i owszem, wymaga sama w sobie myślenia, wrażliwości intelektualnej i talentu, ale ci, którzy czynią z niej potem użytek, myśleniem niekoniecznie się wykazują, tylko jej używają.
Państwo Islamskie, talibowie czy inne przeklęte siły używają najnowocześniejszej techniki po to, aby promować rzeczywistość archaiczną, opartą na krwawej przemocy, aby przenieść nas w obszar kultury z VII w. kultury rodowo-plemiennej z czasów, gdy powstawał islam. Zostało to zresztą doskonale odczytane przez autorów bilbordów, które pojawiły się w Brazylii po zamachach z 11 września na WTC i na których widniał portret Osamy Ibn Ladena z podpisem „inżynier”. To pokazuje dobitnie, że technologia sama w sobie nie wystarczy. A zresztą te wredne moce, jeśli mają pieniądze, mogą sobie kupić albo wyszkolić odpowiednich technokratów – Jarosław K. jest w końcu technologicznym analfabetą, ukształtowanym na dodatek w obrębie zamkniętej, zgrzebnej i peryferyjnej kultury materialnej i duchowej z połowy lat 60. minionego stulecia.
Ponadto wielu ludzi zachłysnęło się technologią – i tylko technologią! – ale nikt niemal nie zająknął się nawet o stanie ducha, który temu towarzyszył. I który wcale w przypadku milionów z nas nie ulegał równocześnie żadnej przemianie. Tym bardziej, że przeszliśmy niezwykle szybko od kultury słowa, pisma i czytania, jakoś tam, gorzej albo lepiej, skłaniającej do racjonalności i krytycyzmu, ku globalnej kulturze obrazu, ku zdominowaniu przez ikonosferę, apelującą raczej do emocji i zmysłów, nie zaś rozumnego oglądu świata (np. w Polsce ciągle jeszcze, jak wynika z badań prowadzonych pod kierunkiem prof. Tomasza Szlendaka, aż dla 67 proc. społeczeństwa oglądanie telewizji jest jedyną formą szeroko pojętego uczestnictwa w kulturze).
Krótko mówiąc, nowoczesna nauka i technologia mogą odgrywać, i rzeczywiście nierzadko odgrywają, funkcje konserwujące archaiczne złogi świadomości, irracjonalne przesądy, magiczne myślenie.
Mogą je rzecz jasna nasycić nowymi motywami czy obrazami, w których Żydzi, masoni czy jezuici zostaną zastąpieni przez chipy, jakie Bill Gates wstrzykuje nam w ciała.
Czyli to stare demony, które zawsze były, tylko teraz zostały pobudzone?
Sama struktura doznawania świata, pojmowania go, bo trudno to nazwać myśleniem, jest taka sama, zostają w niej wymienione ewentualnie jakieś elementy. W Polsce dotyczy to – jak widać – środowisk, które charakteryzują się niezwykłą nieruchomością i zachowawczością kulturową i społeczną, przywiązaniem do tzw. tradycji pojmowanej jako odwieczny nawyk czy odruch (bo prawdziwa tradycja zawsze jest kwestią wyboru). Dlatego moim zdaniem mamy do czynienia z atawizmami kulturowymi i społecznymi; jak było za ojców, tak i teraz ma być – a to, że jeżdżę nowym BMW i korzystam z najnowszej technologii informatycznej, nie ma tutaj znaczenia.
Jakie znaczenie ma fakt, że tam, gdzie rządzi PiS, jest najmniejszy procent zaszczepionych?
Ten proces należy odwrócić. PiS dlatego w tych regionach zwycięża, bo jest tam taka a nie inna mentalność, bo od stuleci pracują tam w umysłach wielu ludzi – nie wszystkich oczywiście – ciemne nienaruszalne siły, które od czasu do czasu, zwłaszcza w warunkach kryzysu, dają o sobie znać.
Proszę zobaczyć, że najgorzej dzieje się w osławionym „trójkącie bermudzkim (Suwałki, Białystok, Ostrołęka, na Podlasiu zatem, na Kurpiach), na Podhalu, w Świętokrzyskim, na Podkarpaciu. To kultury – pomijając większe miasta – zastałe, nieruchome, spazmatyczna czy kompulsywna emigracja stamtąd ma zwykle charakter zarobkowy, nie kulturowy, i łączy się „od zawsze” na ogół z podejmowaniem prostych prac fizycznych, a
lepiej wykształcona i bardziej świadoma młodzież nie chce tam wracać. Nie tylko dlatego, że nie ma tam dla niej pracy, ale dlatego, że poznała nowe i otwarte systemy wartości i style życia.
Zaskakujące jest to, że punkty szczepień atakowane są przez młodych, a nie przysłowiowe moherowe berety.
Bo ci młodzi nie różnią się niczym od starych, a mają więcej siły i większą dozę agresji. Odwołam się tu do swojego doświadczenia dydaktycznego. Ci młodzi ludzie, o których pani mówi, są z tzw. bańki internetowej. W karykaturalnej wersji otrzymywałem to niekiedy w czasie egzaminów, gdy stanowczo zalecałem, żeby nie uczyć się do egzaminów z Internetu, a z podręczników, literatury, z notatek z wykładów (co więcej, w późniejszych edycjach mojego podręcznika „Elementy filozofii” zamieściłem takie prościutkie ściągi w postaci tabel – wystarczyło je jako tako opanować, żeby zarobić tę upragnioną tróję).
W Internecie bowiem – mówiłem – trzeba mieć rozeznanie, bo tam można znaleźć wartościowe treści, ale i dużo śmieci. Wy zaś macie nieodpartą skłonność do sięgania właśnie po nie – bo to niby łatwiejsze. Za naukę z Internetu będę więc stawiał od razu dwójki, co zawsze uczciwie zapowiadałem, dodając, że już po pierwszych słowach delikwenta poznać, że pobrał swą „wiedzę” z sieci. Mimo takich zaleceń i ostrzeżeń, na egzaminach zawsze pojawiało się trochę studentów, którzy podejmowali „trud” uczenia się z Internetu na egzamin. Oczywiście, ja to nawet rozumiem – młodzi ludzie, mnie samemu to się zdarzało w latach nauki, wolą inne zajęcia, niż bolesne siedzenie nad książką, i zdarza się im rzucać tuż przed egzaminami na jakąś, choćby kiepską i zakazaną, deskę ratunku.
Nie rozumiem jednak tego, że część z tych, którzy dostali już negatywną ocenę za uczenie się idiotyzmów z Internetu, przychodziła na poprawkę, powtarzając to samo zachowanie – co do joty!
Tak, jakby nie potrafili wyjść poza schemat, poza naturalny jakby odruch. Może sprawiło to atawistyczne życie, w którym – niezależnie od swoich umiejętności technicznych – wciąż byli na amen pogrążeni, życie nasycone jakimiś przesądnymi „prawdulami” społecznymi czy nawet jakąś magiczną wiarą, że przy którymś tam podejściu do problemu może się udać, że trzeba postawić na szczęśliwy wyrok losu, nie zaś zwyczajną pracę?
Cała ta historia pokazuje po trosze, że u wielu współczesnych, także młodych, ujawnia się taki szczególny zlepek albo kolaż – mechaniczne jakby połączenie egzystencji w obrębie technologii z nieprzemienionym, odziedziczonym po czcigodnych przodkach życiem społecznym, przepełnionym nieświadomymi odruchami i szczątkowymi wiarami, elementami magii, irracjonalizmu, starych kultur przemocy.
Ciekawym zagadnieniem jest ponadto pytanie, dlaczego – skoro antyszczepionkowcy masowo wypłynęli i zaczęli atakować – nie atakują wprost struktur PiS-u, struktur władzy? Odpowiedź jest prosta: nie mogą tego zrobić, ponieważ uznali i przyjęli to, co robi PiS, z całym dobrodziejstwem inwentarza. No i dlatego przede wszystkim, że PiS stworzył im swoistą „furtkę” – mechanizm przeniesienia. Niechęć, lęk, przemoc zostały bowiem, mówiąc brzydko, umiejętnie „skanalizowane” przez obecną władzę i jej propagandowe tuby, czyli przeniesione na inne i wskazane przez ową władzę grupy społeczne. To są środowiska naukowe, medyczne, autorytety prawne, dziennikarze czy artyści.
To jest to paskudne, przewrotne wtłaczanie w mózgi, że za afery i klęski PiS-u, za jego złodziejstwo i nieudolność odpowiada opozycja.
To jest to słynne zdanie, że „za PO przez 8 lat to….”. To są te naznaczające okrzyki o „komunistach i złodziejach”, z których jakoby śmieje się „cała Polska”. To jest to stygmatyzowanie wykształconych, świadomych i pracowitych jako „łże- elit”, jako „drugiego sortu”, jako zdemoralizowanych mieszkańców miast.
To spowodowało, że tam właśnie odruchowo zlokalizowany został przez zwolenników PiS-u podstępny wróg, który prokuruje te straszne szczepionki i zatruwa nimi bogobojne i zdrowe organizmy rodaków – zatem elity, medycy, naukowcy, samorządy, także media, które promują szczepienia, ale nie błogosławione struktury władzy. Bardzo zresztą charakterystyczne, że np. mieszkańcy tych podhalańskich wiosek, które nie chcą się szczepić, zarzekają się, indagowani przez dziennikarzy, że u nich nie będzie żadnych aktów przemocy i podpalania punktów szczepień, bo „wszyscy u nas są przeciw szczepieniom”. Paradoks? Nie.
Antyszczepionkowcy są we Francji, Hiszpanii czy USA – tylko że tam rząd jasno staje po stronie szczepień i szczepiących. U nas w trakcie kampanii wyborczej prezydent Duda opowiadał, że „nie szczepi się, bo uważa, że nie”, i że nie lubi, jak mu się majstruje igłą przy ramieniu, a mimo to wygrał wybory. A może właśnie dlatego?
Przyznam, że to przerażające, ale chyba właśnie dlatego wygrał, że zdjął z ludzi lęk – wspomagany w tym z całej mocy przez zmasowaną propagandę i rząd Morawieckiego. Zresztą to stały motyw: nie dalej jak wczoraj kabaretowy senator Martynowski oświadczył, że jest już „po pandemii, no, prawie po pandemii”, a jak wiemy, jesteśmy tuż przez IV falą, która będzie najbardziej śmiertelna właśnie w rejonach, gdzie ludzie najmniej się szczepią.
PiS nie wprowadza zasad na modłę francuską czy grecką, gdzie pojawiają się mocne i wyraźne ograniczenia dla tych, co nie chcą się szczepić. No, ale polski rząd nie może tego robić, bo działałby wbrew własnemu elektoratowi. Lepiej więc niech ludzie umierają, byle nie utracić na rzecz Konfederacji własnego zaplecza wyborczego.
Z tego wyłania się obraz, który pokazuje, że PiS-owi zależy tylko na władzy i gotów jest posłać ileś osób na śmierć, aby tylko ją utrzymać.
Oczywiście antyszczepionkowcy są wszędzie, ale na tych obszarach, na których stanowią potęgę, na obszarach PiS-owskich, nie ma mowy o żadnej obywatelskości. Tam jest jedynie tutejszość, tam są tutejsi, którzy odrzucają normatywność dzisiejszego świata. Wystarczy przypomnieć, że powiat tatrzański jest jedynym, który nie przyjął konwencji antyprzemocowej, a jeszcze jest z tego dumny i się tym chwali. Jeżeli nałoży się ponadto mapę nieszczepienia na mapę tych paranoicznych stref wolnych od LGBT, to będzie to niczym kalka.
To nie jest forma obywatelskiego konserwatyzmu prawicowego, tylko populistyczne uwielbienie „ciemnego ludu”, który PiS bezczelnie hoduje i bezczelnie dowartościowuje, bo ów lud „wszystko kupi” i niewiele rozumie. Ponadto, moim zdaniem, dlatego PiS-owi się tak wiele udaje, że nie chodzi przede wszystkim o 500+, ale o resentyment, o zawistny żal wobec tych, którym jakoby niezasłużenie się bardziej udało. Ten „ciemny lud”, który siedzi na przyzbie i dłubie palcem w tej albo innej części organizmu – pomińmy anatomiczne szczegóły – na Podhalu, w Łysem czy gdzieś pod Łomżą albo też Suwałkami, żyje resentymentem wobec tych, którym powiodło się lepiej: tym przedsiębiorcom, tym z miejskich, wykształconych elit medycznych, prawniczych, naukowych, dziennikarskich.
Chodzi tu o „złą radość”, że może ja nie skorzystam za wiele na rządach PiS-u, może to jest nawet wbrew mojemu interesowi, ale za to tym lekarzom, sędziom, tym wykształconym będzie gorzej. A jeszcze za takie myślenie spadają na nich rozmaite socjalne profity. Nieważne, że kosztem tych wykształconych, zaradnych i pracujących, choćby małych i średnich przedsiębiorców.
Jakie to polskie…
Bardzo polskie. Kiedyś mówiono o zawistnym egalitaryzmie w Polsce, który – jak widać – nadal istnieje i ma się dobrze. U nas bowiem, kiedy sąsiad ma nowy samochód, lepszy od mojego, to mu się go porysuje w nocy gwoździem. W Stanach czy w Niemczech to skłoniłoby natomiast zawistnika do jeszcze cięższej pracy – aby mógł kupić lepszy samochód niż ten sąsiada.
Geneza tego sięga jeszcze czasów pańszczyźnianych, gdzie chłop na złość panu sikał do studni, nie patrząc na to, że będzie sam z tej studni pił.
Czy jeżeli w IV fali ludzie znowu zaczną umierać na COVID, to przyjdzie otrzeźwienie?
Niestety wątpię. Trzeba bowiem powiedzieć, że to musiałby być efektem długiego procesu historycznego – procesu paidei, czyli wychowania społeczeństwa do życia w zbiorowości demokratycznej, obywatelskiej, otwartej, opartej przy tym na gruntownym poszanowaniu pewnych hierarchii, pewnych autorytetów i pewnych wartości i norm – moralnych, intelektualnych, kulturowych czy prawnych. Ale przez ostatnie 30 lat nic nie zrobiono dla owej paidei i o to mam żal do lewicowych i liberalnych elit politycznych (oczywiście nigdzie taka paideia nie ogarnie wszystkich obywateli i zawsze pozostaną szerokie społeczności zupełnie na nią niepodatne, ale przecież ważne jest przeniesienie „punktów ciężkości” z wojowniczego, irracjonalnego populizmu na rozumną w miarę obywatelskość).
Poprzednia ekipa, kiedy była u władzy, myślała, że wystarczy, jak się zbuduje drogi, „orliki”, da się ludziom nowoczesne technologie i jaką taką materialną zasobność – że to ich automatycznie przemieni. Niestety, tak to nie działa. Tu potrzebny jest proces wyprowadzania mentalnego naszego społeczeństwa z wielusetletniej zapaści mentalnej, z mentalności pańszczyźnianej i zniewolonej, mentalności „tutejszych” i peryferii zachodniej kultury.
Dlatego tam, gdzie procesy dziejowe uruchomiły masy ludzkie, czy też wyrwały je z dotychczasowej „tutejszości” – od Warmii po PomoRZe Zachodnie i Dolny Śląsk – mamy do czynienia z zupełnie inną mentalnością.
Tymczasem stworzono pozorne szkolnictwo wyższe z większą liczbą uczelni wyższych niż w Stanach Zjednoczonych. I co z tego? Nawet w równościowej Szwecji uczelnie wyższe podlegają skategoryzowaniu i ukończenie tzw. szkoły uniwersyteckiej w wielokulturowej dzielnicy Sztokholmu nie daje dyplomu tej samej wartości, co dyplom uniwersytetu w Uppsali.
A u nas – z całym szacunkiem! – powiatowa uczelnia w podrzędnym miasteczku daje taki sam dyplom jak najlepszy uniwersytet. W polskiej edukacji postawiono bowiem na ilość, a nie jakość. I za takim myśleniem stoi, jak sądzę, nieświadome myślenie marksistowskie – marksistowskie prawo o przejściu ilości w jakość. Nie każda jednak ilość przechodzi w dowolność jakość.
Miałem więc studentów, którzy nie znali nazw miesięcy i sądzili, że „Pana Tadeusza” napisał niejaki Sienkiewicz, a na maturze z polskiego mieli czwórkę.
Oczywiście, że to nie dotyczy wszystkich, ale z moich obserwacji wynika, że aż 30-40 proc. studentów nie powinno nigdy znaleźć się na uczelniach. Straszne, bolesne, ale prawdziwe…
Zdjęcie główne: Zbigniew Mikołejko, Fot. Wikimedia Commons/Małgorzata Mikołajczyk, licencja Creative Commons