Według badań psychologów człowiek kłamie średnio szesnaście razy w ciągu dnia. Politycy, zwłaszcza w okresie kampanii wyborczej, zapewne częściej. Ale nie to jest najgorsze. Gorzej, że współczesne partie populistyczne stworzyły sprawnie działający system kłamstwa, skuteczną machinę, której celem jest zdobycie poparcia. PiS osiągnął w tej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo – pisze Piotr Gajdziński

Dwa miesiące przed wybudowaniem muru berlińskiego przywódca wschodnioniemieckich komunistów Walter Ulbricht oświadcza publicznie, że granica z Niemcami zachodnimi nie zostanie zamknięta. Czterdzieści dwa lata później amerykański sekretarz stanu Colin Powell ogłasza z trybuny ONZ, że Saddam Husajn dysponuje bronią masowego rażenia i kończy budowę bomby atomowej, co ma uzasadniać kolejną wojnę z dyktatorem z Bagdadu. Obaj kłamią.

NIKT NIE MA ZAMIARU BUDOWAĆ MURU

Gdy w połowie czerwca 1961 roku Ulbricht zapewniał zachodnioniemiecką dziennikarkę, że „nikt nie ma zamiaru budować muru”, ówczesny sekretarz KC Socjalistycznej Partii Jedności do spraw bezpieczeństwa Erich Honecker – dziesięć lat później to on stanie na czele enerdowskiej partii komunistycznej – ściągał już drut kolczasty z całej sowieckiej części Europy. O broni masowego rażenia i budowie bomby atomowej gdzieś między Tygrysem i Eufratem nie mówił prawdy także generał Powell, były dowódca brygady w  legendarnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej i dowódca stacjonującego w Niemczech V Korpusu US Army, a później, za prezydentury Ronalda Reagana, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego.

Ulbricht kłamał świadomie: gdy zaprzeczał budowie muru, trwały już przygotowania do jego spotkania z Nikitą Chruszczowem, bo decyzja musiała mieć oczywiście kremlowskie imprimatur.

Granica między dwoma niemieckimi państwami, a w praktyce między zachodnią i wschodnią częścią Starego Kontynentu została zablokowana w połowie sierpnia 1961 roku na długie dwadzieścia osiem lat.

Reklama

Nie jest natomiast pewne, czy Powell świadomie oszukiwał Narody Zjednoczone. Irak był ważną częścią prezydenckiej kampanii George’a Busha. Kandydat Republikanów miał nadzieję, że wspierając iracką opozycję spowoduje, że to sami Irakijczycy obalą Saddama Husajna, ale jednocześnie uruchomił przygotowanie planu inwazji. Atak 11 września 2001 roku zaostrzył politykę Busha wobec Iraku, bo w Białym Domu umyślono sobie, że zwycięstwo nad Saddamem zapobiegnie obarczaniu Busha odpowiedzialnością za śmierć blisko 3 tysięcy Amerykanów, zniszczenie World Trade Center i upokorzenie największego globalnego mocarstwa. Pokonanie Husajna miało pokazać, że Bush junior jest przywódcą, który zdecydowanie rozprawia się z wrogami Stanów Zjednoczonych.

Było to tym łatwiejsze, że pod koniec 2002 roku przebywający w Iraku inspektorzy ONZ ogłosili, że Husajn nie nazbyt starannie realizuje rezolucję Organizacji Narodów Zjednoczonych o ograniczeniu zbrojeń. Zaraz potem Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła Rezolucję 1441, która dawała Bagdadowi trzydzieści dni na zniszczenie całej broni masowego rażenia i zagroziła, że jeśli nie zostanie to wykonane, Bagdad czekają „poważne konsekwencje”.

Stany Zjednoczone interpretowały to stwierdzenie jako zgodę Rady Bezpieczeństwa na wojnę, ale innego zdania było trzech stałych członków tego gremium – Francja, Chiny i Rosja – oraz siedmiu z dziesięciu niestałych członków Rady.

WOJNA KŁAMLIWIE SPROWOKOWANA

Bush pozostał przy swoim zdaniu i wojska amerykańskie wspierane przez kilku sojuszników, w tym Polskę, dokonały inwazji. Mimo usilnych poszukiwań broni masowego rażenia w Iraku nie znaleziono, nie było też śladów świadczących o jej budowie. Co więcej, nie znaleziono żadnych dowodów na konszachty Husajna z Al-Kaidą. Pytanie, czy George Bush i Colin Powell – a wraz z nimi przywódcy państw biorących udział w koalicji, w tym Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller – zostali oszukani przez służby wywiadowcze, czy sami świadomie kłamali. Żadna z tych możliwości nie jest wykluczona. Służby często oszukują polityków, ale jeszcze częściej politycy oszukują społeczeństwa, którymi rządzą. To kłamstwo zdestabilizowało Bliski Wschód na prawie dziewiętnaście lat. Na razie na dziewiętnaście, bo zamieszanie w tym regionie świata trwa.

Colin Powell później przeprosił, tłumaczył, że został wprowadzony w błąd.

Politycy niezwykle rzadko przepraszają za kłamstwa, prawie nigdy. Zawsze czują się usprawiedliwieni. Jak Otto Bismarck w 1870 roku i Richard Nixon sto dwa lata później.

W  drugiej połowie XIX wieku pruski kanclerz usilnie dążył do zjednoczenia Niemiec i uczynienia z tego kraju najpotężniejszego mocarstwa w Europie. Był na dobrej drodze. W 1866 roku w bitwie pod Sadową na Morawach jego armia pokonała wojska austriackie i na przeszkodzie do osiągnięcia celu stała już tylko Francja Napoleona III. Król Prus Wilhelm I nie przejawiał jednak wielkiej ochoty do wojaczki, więc konflikt trzeba było sprowokować. Bismarck wykorzystał do tego sprawę sukcesji tronu hiszpańskiego, rozsiewając plotkę, że Berlin chce, by madrycki tron objął Leopold z dynastii Hohenzollernów. Paryż był temu oczywiście przeciwny, więc Bismarck sprokurował depeszę Wilhelma I do Napoleona III, która została opublikowana w berlińskiej prasie. Brzmiała tak obraźliwie, że Bonaparte nie miał innego wyjścia, jak wypowiedzieć Prusom wojnę. Skończyło się tragicznie, bismarckowska armia pokonała Francuzów w bitwie pod twierdzą Sedan, a Napoleon III trafił do niewoli. Prymat Niemiec w Europie został usankcjonowany, a Bismarck stał się symbolem polityka umiejącego osiągać cel. Cieszy się tą opinią do dzisiaj, nie tylko w Niemczech.

DLA WŁADZY, BRACIE, DLA WŁADZY

Odwrotne konsekwencje miało kłamstwo Richarda Nixona. Na początku lat siedemdziesiątych Nixon powołał Komitet Reelekcji Prezydenta, legalną organizację, która miała mu zapewnić kolejną kadencję w Białym Domu. Tyle tylko, że zajęła się również działaniami nielegalnymi, w tym inwigilacją przeciwników politycznych.

Sprawą zainteresował się „Washington Post”, inspirowany – jak okazało się dopiero trzydzieści trzy lata później – przez wicedyrektora FBI Marka Felta oburzonego łamaniem prawa przez otoczenie prezydenta.

Gdy już po zwycięskich dla Nixona wyborach Senat powołał komisję śledczą, ludzie prezydenta próbowali zaprzeczać swoim działaniom. Posunęli się nawet do fałszowania taśm, na których nagrano rozmowy w Gabinecie Owalnym. Wszystko po to, by nie można było udowodnić, że Nixon wiedział o niezgodnych z prawem działaniach współpracowników. I nigdy mu tego nie udowodniono, bo gdy Izba Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych wszczęła procedurę impeachmentu, ustąpił ze stanowiska. Do historii przeszedł jako polityk nadużywający władzy i nieudacznik, choć to za jego prezydentury Stanom Zjednoczonym udało się ocieplić stosunki z komunistycznymi Chinami, co później miało niebagatelne znaczenie dla kondycji światowego komunizmu.

Argentyna, rok 1982, szósty rok rządów junty wojskowej. Produkt krajowy brutto kolejny raz spada o 6 procent rocznie, inflacja dobija do 160 procent, rośnie bezrobocie i nastroje rewolucyjne. Generałowie, na których czele stoi Leopoldo Galtieri, wymyślają inwazję na Malwiny, brytyjskie terytorium zamorskie, w Europie zwane Falklandami. To ma zjednoczyć naród i uciszyć antywojskowe nastroje; rządowa propaganda podbija nacjonalistycznego bębenka. Atak jest początkowo planowany na maj (rocznica rewolucji) lub lipiec (Dzień Niepodległości), ale społeczne nastroje pogarszają się tak bardzo i tak szybko, że ostatecznie Argentyna atakuje już na początku kwietnia 1982 roku. Operacja – to też w katolickim kraju przemyślany zabieg – nosi nazwę „Różaniec”. Premier Margaret Thatcher, choć Falklandy nie mają dla Wielkiej Brytanii żadnego znaczenia – od siedemnastu lat, z inicjatywy Londynu, toczą się rozmowy nad ich przekazaniem Argentynie – nie ulega i wysyła do obrony spłachetka niemal niezamieszkanej ziemi brytyjskie okręty wojenne i samoloty bojowe.

Argentyna ponosi klęskę. Dwa dni po kapitulacji Galtieri zostaje zmuszony do dymisji i wkrótce aresztowany, a w 1986 roku sąd skazuje go na dwanaście lat więzienia. Wychodzi po trzech, w wyniku amnestii ogłoszonej przez prezydenta Carlosa Menema.

Tym razem kierowanie się przykazem Niccolo Machiavellego – autor Księcia zalecał władcom, aby nie przeceniali znaczenia prawdy, jeśli tylko jest to pomocne dla utrzymania władzy – nie popłaciło.

UCZNIOWIE GOEBBELSA

Ulbricht, Powell, Bismarck, Nixon i Galtieri to kłamcy. Ale czy ich kłamstwa są równoważne? Rozróżnienie niegodnego, niezgodnego z normami czynu jest zawsze ryzykowne, ale Bismarck kłamał dla wielkiej idei zjednoczenia Niemiec, Powell – jeśli kłamał celowo – zrobił to, wierząc, że walka z islamskim terroryzmem ma sens, nawet jeśli miał na myśli również amerykańską kontrolę bogatych irackich złóż ropy naftowej. Nixon, Ulbricht i generał Galtieri kłamali, aby zachować władzę. Choć linia między tymi kłamstwami nie jest gruba, to jednak czyni różnicę.

Kłamali jednak nie tylko politycy amerykańscy, niemieccy i argentyńscy. Kłamali także polscy. Przykładnie, choć nie zawsze świadomie, kroczyli ścieżką wskazaną przez Machiavellego. I kroczą nadal. Bo kłamstwo zawsze było elementem politycznej komunikacji i  często okazywało się skuteczne. Dobrze skonstruowane i podbudowane, trafiające w potrzeby i oczekiwania wyborców, jest przez nich podchwytywane i masowo powielane. I urasta do prawdy!

Za klasyka w  tej dziedzinie uchodził Joseph Goebbels, minister propagandy i – cóż za przewrotność! – oświecenia publicznego, jeden z najbliższych współpracowników Hitlera, autor maksymy: Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.

I drugiej, którą z powodzeniem, choć zwykle do czasu, posługuje się wielu współczesnych polityków: Im większe kłamstwo, tym ludzie łatwiej w nie uwierzą. W drugiej połowie XX wieku ten goebbelsowski testament był katechizmem władzy obozu komunistycznego. Bo ustroje totalitarne i autorytarne są oparte na kłamstwie, stanowi ono ich fundament, budulec i lepiszcze.

KŁAMSTWO PRZENIKAJĄCE CODZIENNOŚĆ

Nie ma tu miejsca, aby przytaczać wszystkie, a choćby tylko te najbardziej fundamentalne kłamstwa komunizmu. Przypomnę tylko kilka, którymi karmiono peerelowskie społeczeństwo. W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej panuje równość, Polska Rzeczpospolita Ludowa jest krajem wolnym i suwerennym, stosunki ze Związkiem Radzieckim opierają się na przyjaźni (w niektórych okresach obowiązywała doktryna o „wiecznej przyjaźni”), Polska jest dziesiątą gospodarczą potęgą świata, mord w Katyniu był dziełem Niemców, wybory są uczciwe i wolne.

W te największe, doktrynalne kłamstwa wierzyła tylko część społeczeństwa i to raczej niewielka. Ale perfidia tamtego systemu polegała na tym, że obok kłamstw doktrynalnych oblepiały nas kłamstwa mniejsze, dotyczące niemal każdej dziedziny życia. Nie chodziło tylko o słowa płynące z ekranu telewizora, wylewające się z partyjnych (a niemal wszystkie były partyjne), gazet, z przemówień Bieruta, Ochaba, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego i ich akolitów. Do tego można było mieć dystans. Tego dystansu brakowało, gdy kłamstwa płynęły z ust kolegi, z którym piło się wódkę i znało jego prawdziwe poglądy, a później słuchało jego wystąpień podczas partyjnych zebrań lub oficjalnych uroczystości. Najgorsze było kłamstwo przenikające codzienność. Powodowało, że wszyscy stawali się jego uczestnikami. A peerelowskie społeczeństwo karmiono kłamstwem obficie.

W sierpniu 1980 roku kłamstwa mieliśmy dość. Na szesnaście miesięcy na chwilę się
wycofało, przyczaiło, ale potem wróciło. Na długie osiem lat, z nie mniejszą intensywnością.

ZAKLĘTY KRĄG

To zaskakujące, ale dyktatorzy, którzy tworzą kłamliwą propagandę dla utrzymania władzy, sami szybko jej ulegają. Edward Gierek zawsze – najczęściej w Klarysewie, ubrany w spodnie od dresu i popijając herbatę – z zapamiętaniem oglądał nieustannie wychwalający go „Dziennik Telewizyjny”. Wojciech Jaruzelski robił to samo, tyle tylko że dziko pracowity, na czas najważniejszego programu „informacyjnego” przerywał posiedzenia Biura Politycznego i odbywał „propagandową mszę” w swoim, przylegającym do jego gabinetu, pokoiku wypoczynkowym. Dziennik „Wremia” był stałą i nienaruszalną częścią rozkładu dnia Leonida Breżniewa, sekretarza generalnego KC Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, oraz Konstantina Czernienki, nawet gdy nie podnosił się już z łóżka i znajdował się pod stałą opieką lekarzy.

Podczas odbywającej się pod koniec lat siedemdziesiątych wizyty w Rumunii Gierek oświadczył bukaresztańskiemu satrapie, że choć Polska jest obecnie na dziesiątym miejscu w świecie, to „nie jest to jej ostatnie słowo”, a Josipa Broz Titę przekonywał, że niebawem rządzony przez niego kraj będzie prawdziwą ekonomiczną potęgą. Jeszcze bardziej spektakularny dowód, że rządzący ulegają własnym kłamstwom, Gierek dostarczył na początku 1980 roku. Po wyborach do Sejmu, w których uzyskał 99,97 procent poparcia – wybory były, rzecz jasna, sfałszowane – spotkał się w Pradze z Gustawem Husakiem. „Jakkolwiek mówi się, że Wyszyński ma autorytet w kraju, to jest to nieprawda. Faktyczny autorytet mam ja” – oświadczył. Jego czechosłowacki odpowiednik przyjął to zresztą bez zdziwienia; sam był przekonany, że Czesi i Słowacy uwielbiają go bezgranicznie. Inni dyktatorzy myśleli podobnie.

O miłości narodu do swojego przywódcy nieustannie przecież informują media i najbliżsi współpracownicy.

Styczeń 1973 roku, spotkanie partyjnych notabli z okazji sześćdziesiątych urodzin Gierka. Jeden z członków Biura Politycznego KC PZPR zwraca się do jubilata: „Kiedy rozważam twoje życie, Edwardzie, muszę stwierdzić, że z okazji sześćdziesięciolecia naród polski powinien pogratulować przede wszystkim sobie, że ma takiego przywódcę. Chcemy cię nie tylko kochać i podziwiać, ale wiernie wypełniać twoje polecenia”.

ZAMACH

Nietrudno zdefiniować moment, w którym w epokę kłamstwa weszła III Rzeczpospolita. To rok 2002 i afera Lwa Rywina. W tej sprawie kłamstwa zarzucano wszystkim, od samego Rywina, przez Leszka Millera, Aleksandrę Jakubowską, Andrzeja Barcikowskiego (szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego), Roberta Kwiatkowskiego, aż po Adama Michnika, Wandę Rapaczyńską, Jana Marię Rokitę i Zbigniewa Ziobrę. Wszyscy pozostali bezkarni, a to spowodowało, że tama pękła i rzeka kłamstwa rozlała się w całym życiu publicznym.

Dalej już poszło łatwo, doprowadzając do największego kłamstwa w dziejach nie tylko III RP, ale całej współczesnej Polski – kłamstwa smoleńskiego.

„Panie generale, pan jest inteligentnym człowiekiem. Wie pan przecież, że zamach smoleński to tylko narzędzie polityczne” – tymi słowami Antoni Macierewicz, wtedy minister obrony narodowej, zwrócił się w 2015 roku do generała Piotra Pytla, wówczas szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Publicznie wiceprezes PiS nigdy tym słowom nie zaprzeczył, a choćby tylko pobieżna analiza działań obu komisji smoleńskich oraz postępowania Zjednoczonej Prawicy po przejęciu władzy w pełni słowa Macierewicza potwierdza. Przez sześć lat partia Kaczyńskiego nie posunęła się w sprawie „prawdy” o zamachu w Smoleńsku nawet o krok, bo trudno uznać za jakikolwiek krok eksperymenty z parówkami, ekshumacje ofiar czy zatrudnienie w komisji Andrieja Iłłarionowa, w latach 2000‒2005 doradcy ekonomicznego Putina.

To był starannie wyreżyserowany, kłamliwy – być może przerastający nawet prowokację Bismarcka z 1870 roku – i rozpisany na wiele osób spektakl, co nie znaczy, że część z nich nie była przekonana, że 10 kwietnia 2010 roku naprawdę doszło do zamachu. Jeszcze podczas odbywającej się latem tego samego roku kampanii prezydenckiej, Jarosław Kaczyński nic nie mówił o zamachu, ale już we wrześniu oświadczył, że „politycznie i moralnie” za katastrofę prezydenckiego samolotu odpowiadają Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Dodał także, co miało jednoznacznie dowodzić, że pod Smoleńskiem doszło do zamachu, że Tu-154 to konstrukcja bombowca, a taki samolot „spada z 80 metrów bez rozbijania”.

Później z oskarżeniami ruszyły związane z prawicą media – rydzykowy „Nasz Dziennik” i „Gazeta Polska”, która we wrześniu 2011 roku opublikowała tekst 10 dowodów na zamach w Smoleńsku, a później stwierdziła jednoznacznie, że Prezydent został zamordowany.

WSZYSTKO, CZYM KARMI SIĘ POLSKA MITOLOGIA

W tym czasie o „zamachu” mówili już nie tylko bliscy prawicy dziennikarze, ale również politycy PiS. Na początku lipca 2010 roku PiS powołał parlamentarny zespół, który miał zbadać przyczyny katastrofy w Smoleńsku. Na jego czele stanął Antoni Macierewicz. Grzegorz Raczkowski w książce Katastrofa posmoleńska. Kto rozbił Polskę cytuje słowa Michała Kamińskiego, wówczas blisko związanego z Jarosławem Kaczyńskim: To była taka psychiczna potrzeba uświęcenia tej śmierci, w co Macierewicz wpisał się doskonale. Z perspektywy czasu sądzę, że portret psychologiczny, który sporządziłby w tamtym czasie na przykład obcy wywiad, pokazałby, że Kaczyński potrzebował sakralizacji śmierci własnego brata, że nie zginął z tak w sumie banalnych przyczyn, w tak banalnych okolicznościach. Więc trzeba mu wmówić, że ma się klucz do wyjaśnienia przyczyn śmierci jego brata, który nie zginął w wypadku komunikacyjnym, by katastrofa stała się częścią narodowego misterium.

Być może takie były psychologiczne fundamenty całego procesu, ale Kaczyński chętnie i szybko przystąpił do „obozu zamachowego”. Już 10 września 2010 roku w warszawskim klubie Palladium oskarżył Platformę Obywatelską „o wprowadzenie do gry przeciwko prezydentowi RP obcego państwa, w tym wypadku Rosji”. Nigdy nie znaleziono dowodów na poparcie tej tezy.

Kłamstwo o zamachu w Smoleńsku było tym łatwiejsze do wmówienia milionom Polaków, że katastrofa rządowego samolotu z parą prezydencką na pokładzie idealnie trafiała w polskie umysły.

W tym tragicznym wypadku było niemal wszystko, czym karmi się polska mitologia: uświęcony żołnierską krwią Katyń, zawsze nam wroga Rosja i jej wywodzący się z KGB prezydent, zdradzający nas Zachód (nie pomógł w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy), starająca się to naprawić Ameryka (wizyty Macierewicza w USA, zapewnienia kilku republikańskich parlamentarzystów o chęci współpracy), oskarżenie o narodową zdradę.

W SIDŁACH ORBANA I PUTINA

Kłamstwo smoleńskie przyniosło wyniki – według badań w tezę o zamachu wierzyła w pewnym momencie blisko połowa Polaków, dużo więcej niż kiedykolwiek wynosił elektorat prawicy. To właśnie kłamstwo walnie przyczyniło się do zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy w wyborach prezydenckich i parlamentarnych w 2015 roku. A gdy przestało być potrzebne, Jarosław Kaczyński zaczął sprawę katastrofy smoleńskiej wyciszać. Jeśli dziś czasem pojawia się jeszcze w debacie publicznej, to wyłącznie za sprawą dociekliwych dziennikarzy i Antoniego Macierewicza, który bez Smoleńska jest skazany na polityczną marginalizację. Tym bardziej dotkliwą, że straci wiele ze związanych z władzą apanaży i przywilejów: w tym ochronę, samochód służbowy i gabinet.

Kłamstwo smoleńskie, ten majstersztyk prawicowej propagandy, stało się w pewnym momencie dla Kaczyńskiego obciążeniem. Wykopany za jego pomocą rów między Polakami okazał się zbyt głęboki, by dało się go zasypać, zniszczył wspólnotę narodową i zaprzepaścił marzenie „naczelnika” o zbudowaniu w Polsce „drugiej Bawarii”: kraju konserwatywnego, ale szybko się rozwijającego. To oczywiście też był mit – polska prawica zawsze lewituje w świecie mitów, bo Bawaria ze snów Kaczyńskiego to niemiecki region z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Forsując kłamstwo smoleńskie, Kaczyński wpadł w sidła polityki orbanowskiej, czy mówiąc wprost putinowskiej, bo nawet w okresie największej popularności miał zbyt niskie poparcie, aby zrealizować wizję silnego europejskiego kraju, jednego z najważniejszych unijnych graczy. Przeciwnie, zepchnął Polskę na margines Europy.

Gdyby nie zbudowane wcześniej silne, korzystne dla obu stron gospodarcze powiązania z Niemcami, najprawdopodobniej bylibyśmy już dzisiaj poza Unią Europejską.

ZRĘCZNIEJSI NIŻ BOB BUDOWNICZY

Sprawa smoleńska nauczyła prawicę, że kłamstwo jest wygodnym, a przede wszystkim skutecznym politycznym wehikułem, więc po objęciu władzy karmi nas nim obficie.

Wprowadzenie programu 500+ nie było kupowaniem głosów elektoratu, ale „programem demograficznym”, niezawisłości sędziowskiej nic nie gwarantuje bardziej niż mianowanie sędziów przez polityków, Trybunał Konstytucyjny zawsze był w III RP zależny od władzy, kupno gazet należących do Polska Press przez Orlen to transakcja wyłącznie biznesowa, która w dodatku zapewnia dziennikarzom tych mediów większą niż kiedykolwiek niezależność. TVP to ostoja rzetelności i obiektywizmu, Unia Europejska, ta „wyimaginowana wspólnota”, to wróg, który chce zaszczepić Polakom obcą im ideologię i zdławić „charakter narodowy, naszą tożsamość”, a LGBT+ to ideologia. Katalog kłamstw jest oczywiście dłuższy, a znaczna część społeczeństwa w nie wierzy. I dotyczy to nie tylko ludzi gorzej wykształconych, niewiele wiedzących o świecie. Dotyczy także tych, którzy nie chcą się pogodzić z kierunkiem, w którym zmierza cywilizacja. Boją się zmian i wolą okopać się w przeszłości, uosabianej przez Kościół katolicki z jego konserwatywną doktryną i sprzyjającym mu lokatorem willi na Żoliborzu.

Zwłaszcza że Jarosław Kaczyński zrobił wiele, by mu uwierzono.

Doktor Tomasz Witkowski, psycholog, autor książki Psychologia kłamstwa. Motywy, strategie, narzędzia twierdzi, że aby kłamstwo było skuteczne, trzeba najpierw zbudować stan zagrożenia. W tej sprawie prawica jest zręczniejsza niż Bob Budowniczy. Cała polityczna strategia Jarosława Kaczyńskiego oparta jest na straszeniu – esbecką agenturą, która jakoby od końca lat osiemdziesiątych rządzi całym życiem gospodarczym i społecznym, sowieckimi szpionami, którzy przeniknęli na najwyższe stanowiska w Polsce, wreszcie imigrantami. Choć w 2015 roku rząd Ewy Kopacz zgodził się na przyjęcie 7 tysięcy uchodźców, to na spotkaniu w Makowie Mazowieckim 13 października 2015 roku – trwała wówczas, przypomnę, kampania wyborcza – prezes PiS mówił o „tajnych porozumieniach”, które podobno mają pozwolić osiedlić się nad Wisłą „100 tysiącom muzułmanów”. I straszył, że przywiozą oni do Polski „choroby bardzo niebezpieczne i dawno nie widziane w Europie”: cholerę, dezynterię, pasożyty i pierwotniaki. W 2020 roku w wywiadzie dla Telewizji Trwam straszył, że liberałowie będą wyłączać przebywającym w szpitalach starym osobom urządzenia podtrzymujące życie, że już dzisiaj emeryci uciekają z Holandii do Polski, bo boją się obowiązującego tam prawa o eutanazji.

Skojarzenie było oczywiste – opozycja jest proeuropejska, więc na pewno wprowadzi w Polsce „europejskie prawo”, w tym możliwość „mordowania” sprawiających kłopot staruszków.

SPRAWNY SYSTEM KŁAMSTWA

Wszystkie te kłamstwa nie biorą się z niczego, to jest machina, starannie przemyślany – i oparty na szczegółowych badaniach – system. Gdy w 2019 roku Polacy zaczęli się obawiać, że w przypadku zwycięstwa opozycji utracą przywileje socjalne, w tym 500+ i wprowadzoną właśnie trzynastą emeryturę, politycy PiS nieustannie i masowo te obawy podgrzewali. W sierpniu 2021 roku, uzasadniając wprowadzenie „lex TVN”, Kaczyński w wywiadzie dla PAP oświadczył, że nowe prawo ma chronić polskie media przed ich przejęciem przez narkobiznes. Twitter płakał ze śmiechu, ale według mojej wiedzy przeprowadzone nieco wcześniej na zlecenie partii badania pokazały, że jedną z największych obaw – dotyczy to zwłaszcza starszych mieszkańców małych miejscowości – jest strach przed narkotyzowaniem się młodego pokolenia. Ten lęk jest zresztą w pełni uzasadniony, bo rozmiary tego zjawiska rosną w „powiatowej Polsce” w zatrważającym tempie. I stąd właśnie wzięło się, z racjonalnego punktu widzenia absolutnie bzdurne, kłamstwo o zakusach narkobiznesu na polskie media. Coś z niego, jak zawsze u Kaczyńskiego, zostanie – jeśli PiS przegra, a przegra na pewno tę kolejną irracjonalną wojnę, to do TVN przylgnie „narkobiznesowa” łatka.

W ostatnim czasie, na szczęście, pisowska machina kłamstwa zaczyna się zacinać. Nie jest to wina systemu, ten pozostaje sprawny, a kierujący partią nie mają żadnych zahamowań w jego stosowaniu.

Ale w wypadku „Polskiego Ładu”, sztandarowego programu Zjednoczonej Prawicy – a właściwie tylko Prawa i Sprawiedliwości – system działa już gorzej. Wynika to jednak z tarć wewnątrz koalicji i oratorskich zapędów, a także ich nieznajomości rzeczy, głównych propagatorów tego programu: Kaczyńskiego oraz Mateusza Morawieckiego. Podczas spotkania w Rypinie w województwie kujawsko-pomorskim prezes PiS oświadczył, że w najbliższej przyszłości specjaliści nie będą już z Polski wyjeżdżać, bo „Polski Ład da im ulgi sięgające 200 procent ich pensji”. O sens tych słów zapytałem dwóch biegłych księgowych, ale tylko się roześmiali. Zaczęli wręcz rechotać, gdy usłyszeli, że na tym samym spotkaniu Kaczyński powiedział, że średnia pensja w Polsce wynosi obecnie 32 tysiące dolarów, co oznacza, że zdaniem najważniejszej osoby w państwie Polacy zarabiają średnio około 100 tysięcy złotych. Nic dziwnego, że w tej sytuacji Kaczyński zdecydował się podnieść pensje wiceministrów, ministrów, prezydenta i parlamentarzystów…

NIESTETY NOSY IM NIE ROSNĄ

Z kolei szef rządu zamiast konkretami częstuje Polaków słowną ekwilibrystyką w rodzaju „Polski Ład zaczyna się tam, gdzie nasze marzenia” i zapewnia, że na nowym systemie podatkowym skorzysta 80 procent obywateli. To pierwsza wersja. Druga, serwowana suwerenowi przez premiera mniej więcej od połowy sierpnia 2021 roku, mówi już o 90 procentach. Ale nic dziwnego, że Mateusz Morawiecki skupia się na oratorskich łamańcach, bo specjaliści wyliczyli, że nowy system podatkowy uderzy niemal we wszystkich. I ta prawda do Polaków dotarła, przełamując rządową nawałnicę propagandową. Według Instytutu Badań Spraw Publicznych, tylko 18,6 procent obywateli IV RP uważa, że „Polski Ład” pozytywnie wpłynie na ich portfele, a 52,71 procent jest zdania, że nowy program PiS przyniesie im straty.

W sprawie dla Polaków najważniejszej – stanu ich konta – głoszone przez rządzących kłamstwo okazało się więc nieskuteczne.

A warto pamiętać, że badania zostały przeprowadzone jeszcze przed zdymisjonowaniem przez szefa rządu Anny Korneckiej, wiceminister rozwoju, pracy i technologii, polityczki Porozumienia Jarosława Gowina, za czym poszło wyrzucenie z rządu samego Gowina i rozpad koalicji. Kornecka na antenie TVN24 jednoznacznie skrytykowała podatkowe plany rządu. Podatki w Polskim Ładzie uderzają w ciężko pracującą klasę średnią, przedsiębiorców, lekarzy, kadrę zarządzającą, wykwalifikowanych specjalistów, samorządy, a w konsekwencji również każdego Polaka przez postępującą drożyznę – oznajmiła.

To, że system kłamstwa, który tak sprawnie dotąd funkcjonował, się zaciął, nie oznacza jeszcze, że nie zostanie przez PiS naprawiony i że znów nie będzie skuteczny. Kłamstwo smoleńskie świadczy, że kreatywność obozu rządzącego w tej sprawie jest nieograniczona. Można też być pewnym, że prawica nie będzie się w żaden sposób hamowała, bo utrata władzy może grozić wielu politykom poważnymi konsekwencjami. A Polacy, od 2015 roku coraz bardziej przywiązani do opieki państwa i coraz bardziej od niej uzależnieni, wystraszeni w dodatku zmianami cywilizacyjnymi, są dla kłamców łatwym łupem. W dobie nowoczesnej komunikacji kłamcy mają do dyspozycji nowe, bardzo skuteczne metody szerzenia kłamstw, co udowodnili podczas kampanii brexitowej.

Coraz trudniej też kłamców rozpoznać. Niestety, nosy im, nie tak jak bohaterowi bajki Carla Collodiego, podczas wypowiadania oszustw nie rosną.

GDY POLACY PRZESTANĄ WŁADZY WIERZYĆ…

Tyle tylko, że jak uczy historia, gdy Polacy przestaną władzy wierzyć – a wiele wskazuje, że mamy z tym obecnie do czynienia – to nikt już im nie wmówi, że „białe jest białe, a czarne jest czarne”. A zwłaszcza władza.

Piotr Gajdziński
Tekst pierwotnie ukazał się w miesięczniku „Odra” (9/2021)


Zdjęcie główne: Mężczyzna w masce Jarosława Kaczyńskiego podczas demonstracji, Fot. Wiola Wiaderek/Shutterstock.com

Reklama