Eksperci i politolodzy zachodzą w głowę, dlaczego po raz pierwszy od czasów komunistycznych pojawiła się na polskiej scenie partia całkowicie odporna na wizerunkową destrukcję. Nie złożyła się na to – jak w tamtych czasach – cenzura, polityczna kontrola i wytrwała krzątanina tajnych służb. Nie, do tego jeszcze w Polsce daleko, choć bardziej gorącogłowi opozycjoniści wołają o „pełzającej dyktaturze” – pisze Jerzy Surdykowski, którego tekst publikujemy za zgodą miesięcznika “Odra” (10/2018), gdzie pierwotnie się ukazał.

Media – wyjąwszy te, którym nadano mylący przydomek „narodowe” – są wciąż pluralistyczne. Chociaż w Sejmie marszałek Kuchciński robi wszystko, by ukrócić nieprzychylną gadaninę, to opozycja ma wciąż sporo narzędzi, by skutecznie pyskować przeciw władzy. Gdzież zresztą te czasy sprzed dwudziestu czy nawet kilkunastu lat, kiedy z zapartym tchem śledziliśmy telewizyjne transmisje sejmowych obrad? A jeszcze do tego Internet, którego nikt okiełznać nie potrafi…

Pomimo to nie ma takiego błędu ani obciachu rządzących, który by realnie zachwiał ich sondażami. Inną partię już dawno powaliłyby seryjnie popełniane błędy, głupota i pewność siebie przywódców, obelgi, jakimi obrzucają przeciwników, kłamstwa, którymi zniekształcają historię.

Począwszy od przesławnego „gorszego sortu”, do którego prezes PiS-u zaliczył wszystkich niepopierających PiS-u – na podobny policzek wymierzony przynajmniej połowie narodu nie poważyli się nawet komuniści. Poprzez powszednie już łamanie konstytucji, aż po sejmową „biegunkę legislacyjną”, której szczytem była niedawna nowelizacja ustawy o IPN przepchnięta prezesowskim kolanem (chociaż chorym) w ośmieszającym polski parlament tempie. Nawet komuniści opakowywali swoje polityczne manewry w nieco bardziej gustowne, choć także kłamliwe dekoracje.

Rządząca dziś partia nawet tego nie musi: najwyżej spadnie im trochę na parę tygodni, po czym sondażowe notowania wracają do stałych 35‒40 procent. Bezsilna opozycja może wygadywać, co tylko zechce.

SPOKOJNIE, TO TYLKO PRZEKUPSTWO!

Uspokajamy się zawołaniem jak w tym śródtytule. Przecież PiS uruchomił rozdawnictwo socjalne na niespotykaną dotąd skalę, a naród po ośmiu latach rządów Platformy Obywatelskiej – nazbyt ostrożnie spoglądającej w budżet – spragniony był benefitów. Lud nie jest taki „ciemny” (parafrazując powiedzenie Jacka Kurskiego) i swoje wie, a ugruntowane przekonania zmienia powoli. W czasach „socjalistycznego dobrobytu” wszyscy wiedzieli, że „Gierek ma, więc Gierek da”. Trzeba go tylko mocniej przycisnąć, a najlepiej postraszyć.

Reklama

Przetrenowaliśmy to z nie najgorszym skutkiem podczas kolejnych kryzysów politycznych w PRL. Skoro państwo ma wszystko w ręku i o wszystkim decyduje, to może też szerzej otworzyć państwową skarbonkę. Tyle się zmieniło od tamtych czasów, że teraz są wybory, więc spraw nie trzeba załatwiać na ulicy, tylko przy urnie.

Przeto aspirująca do rządzenia partia obiecała i szybko spełnia: 500 plus, niższy wiek emerytalny (kogo obchodzi, że emerytury wkrótce będą głodowe?), płaca minimalna, wyprawki szkolne, część leków darmowa dla emerytów, dodatki dla solidarnościowych kombatantów i co tam jeszcze… Jak nie kochać tak hojnej władzy? Zabrakło tylko dla niepełnosprawnych dzieci, ale one i ich nieszczęśni rodzice są zbyt małą grupką głosujących. Wyborca mile przyjmuje te wszystkie prezenty i nawet da się nimi omamić, ale euforia płynąca z łatwo pozyskanych pieniędzy przemija, inflacja – zatrzymana w latach 2014‒2016 – już ruszyła z miejsca, a w ambitne plany gospodarcze premiera Morawieckiego nie wierzy chyba żaden poważny ekonomista. Co gorsza, coraz to nowe grupy – sfrustrowane tym, że inni już dostali, a oni jeszcze nie – wzmagają żądania, a nawet ruszają do protestów. Wystarczy niewielkie wahnięcie koniunktury gospodarczej na Zachodzie (a zwłaszcza w Niemczech), by nasz eksport runął, a wraz z nim dochody budżetowe i zatrudnienie w firmach. Jeślibyśmy sukces PiS przypisali tylko rozbuchanemu rozdawnictwu, to tegoroczne (2018 – red.) wybory jakoś jeszcze przetrwa, ale czarno bym widział los tej partii już w wyborach parlamentarnych.

Tymczasem wcale się na to nie zanosi. Wtedy wyciągamy inną przyczynę niesłabnącej popularności partii Jarosława Kaczyńskiego: spopularyzowane przez media badania dr. Macieja Gduli w powiatowej miejscowości na Mazowszu, ukrytej pod enigmatyczną nazwą „Miastko”.

Wynika z nich, że PiS swą brutalnością zarówno w stosunku do opozycji, dotychczasowych elit, różnych mniejszości (w tym uchodźców), a może nawet w stosunku do niepełnosprawnych, spełnia drzemiące w wielu Polakach marzenie o dominacji i sile. Utożsamieni z PiS czują się mocniejsi, podtrzymani na duchu, utwierdzeni w swym tradycjonalizmie i niechęci do nowoczesności.

Tu już jesteśmy bliżej strasznej prawdy o nas samych, ale jeszcze daleko od jej sedna.

NIESZCZĘSNY POLSKI SARMATYZM

W kwietniowym numerze „Odry” opublikowałem tekst Rzeczpospolita sarmacka 2.0. Zastanawiałem się w nim, dlaczego obecne władze Polski w swej pedagogice społecznej (bardzo intensywnie uprawianej, w przeciwieństwie do rządów poprzednich), w swej tak modnej ostatnio „polityce historycznej”, sięgają do tradycji sarmackiej, do barokowej i poddanej wpływom kontrreformacji Rzeczypospolitej Szlacheckiej – XVII i nawet tragicznego dla Polski XVIII wieku – choć przecież było to już państwo zepsute, coraz bardziej nierządne i upadające?

Nie trzeba się długo zastanawiać: na czele PiS nie stoją polityczni gamonie, lecz przywódcy (a może tylko jeden Przywódca?) mający przynajmniej jaką taką znajomość złych trendów i niekorzystnych dla Polski wiatrów, jakie pojawiły się na przełomie tysiącleci i coraz bardziej dominują na światowej scenie. Demokracja pogrąża się w kryzysie, górę bierze populizm, a nawet nacjonalizm. Unia Europejska i NATO w swych dotychczasowych postaciach przestają być niezawodnym gwarantem naszego bezpieczeństwa, a nawet niepodległości.

Centrum świata przesuwa się z Ameryki i Europy Zachodniej gdzieś do Azji, a może raczej rozpada się na wiele skłóconych ośrodków. Wzbiera terroryzm. Szybko okazało się, że – hucznie świętowane – przystąpienie do struktur zachodnich (w 1999 roku do NATO, po pięciu latach do Unii) nie gwarantuje spokojnej przyszłości. Gdzie iść, w którą stronę płynąć po tym coraz bardziej burzliwym oceanie?

Wobec takich wyzwań możliwa jest strategia najprostsza, ale oczywiście nie jedyna. Nazwałbym ją „strategią strusia”, choć prawdziwe ptaki pustynne nie chowają w niebezpieczeństwie głowy w piasek. Trzeba otorbić się w tradycyjnym państwie narodowym jak najmniej powiązanym z szerszymi wspólnotami, niezależnym, zamkniętym, ksenofobicznym, ufnym tylko we własne siły, zapatrzonym w tradycyjne wartości i oczywiście po parafiańsku katolickim.

PO NAS CHOĆBY POTOP

Takie państwo nie jest zdolne do budowania szerszych sojuszy ani do aktywnego przeciwdziałania zagrożeniom, ale jest immunizowane na nowinki płynące z „zepsutego” otoczenia, zdolne do przeczekania najgorszych czasów w mniej więcej niezmienionym kształcie. Taka przecież stała się Rzeczpospolita Szlachecka gdzieś na początku XVII wieku wraz ze zwycięstwem kontrreformacji podczas panowania Zygmunta III, po upadku nieudolnego rokoszu Zebrzydowskiego. To państwo długo jeszcze potrafiło zachować pozory dawnej potęgi, w szumie husarskich skrzydeł gromiło Szwedów i Moskali, a nawet Turków pod Wiedniem, lecz było już podmyte, niezdolne do dalszych reform, skazane na upadek. Jego naród szlachecki był stumaniony patriotyczną pychą, uważał się za lepszy od reszty Europy, za jedynych kontynuatorów republikańskich tradycji antycznego Rzymu, nie widział potrzeby zmian. Magnat Łukasz Opaliński w połowie XVII wieku, wkrótce przed szwedzkim potopem, pisał: Żyjemy bezpiecznie nie znając gwałtów ani obawy. Nie łupi nas żołnierz, nie gnębi poborca, władca nie uciska ani nie zmusza do ciężarów… Zajmujemy się Rzeczpospolitą, gdy nam się podoba. Wkrótce jego o rok starszy brat bez walki podda Szwedom pod Ujściem armię broniącą Wielkopolski. Trudno o lepszy symbol tamtej epoki. Państwo upadało, kwitła megalomańska pycha.

Ten zwrot ku sarmatyzmowi i zaślepionemu patriotyzmowi tamtych czasów wynika z niewiary w nasze siły i zdolności, jest dowodem głębokiego pesymizmu nadających dziś ton strategów. Polityk nie myśli o tym, co będzie za dwadzieścia czy trzydzieści lat, on żyje perspektywą najwyżej dwu wyborczych kadencji. W tej perspektywie tak zdegradowana Polska przetrwa. A po nas choćby potop…

WINNI SĄ OBCY I ZDRAJCY!

Dlaczego jednak nie sięgamy do czasów nieco wcześniejszych, do renesansu, do wyprzedzających swą epokę reform tejże samej Rzeczpospolitej, nim utkwiła w bezwładnym, lecz samochwalczym sarmatyzmie? Przecież to właśnie federalne państwo polsko-litewskie stworzyło wyprzedzający swoje czasy, pierwszy w Europie system demokratyczny na miarę mocarstwa, który przecież nieźle funkcjonował przez prawie dwieście lat. Ale tamta, wcześniejsza Pierwsza Rzeczpospolita była otwarta, zaciekawiona światem, ufna w swą przyszłość, zainteresowana dalszymi reformami, przekonana nie tylko o równości stanu szlacheckiego, ale o równości Polaków i Litwinów, katolików i protestantów, którzy w pewnym momencie tworzyli prawie połowę szlachty polsko-litewskiej. Ale przecież nie o taki wzór chodzi dzisiaj rządzącym. Nie o taką świadomość, nie o takie zainteresowania. Nawet nie o gorzki i bezlitosny dla naszej historii osąd, dlaczego nie potrafiliśmy tego kierunku utrzymać, czemu nie poszerzyliśmy równości i demokracji na inne stany, przynajmniej na mieszczaństwo? Czemu prąca początkowo do reform warstwa szlachecka przegapiła wielkie przesunięcie centrum świata na Atlantyk, gwałtowny rozwój handlu i cywilizacji miejskiej? Dlaczego biernie tkwiła w zapyziałej mentalności folwarcznej, gdzie rozkwitał megalomański sarmatyzm, a Rzeczpospolita przekształcała się w państwo niewolnicze?

Owszem, ale wtedy musielibyśmy powiedzieć „nasza wina!” Ale przecież my jesteśmy niewinni i czyści! My chcieliśmy dobrze! My zawsze wiernie staliśmy przy swojej wierze, godle i wartościach. Byliśmy przedmurzem osłaniającym Europę przed pogaństwem i schizmą, tylko ona nie potrafiła nas docenić. Winni naszemu upadkowi są obcy, a najwyżej zdrajcy! Bo

jedyną nauką, jaką wyciągnęliśmy z sarmatyzmu prowadzącego wprost do katastrofy zaborów, jest poczucie pokrzywdzenia i zawodu.

CIEMNA TWARZ ROMANTYZMU

Zbolały przegranymi powstaniami i cierpieniem narodu polski romantyzm dziewiętnastowieczny wyssał soki właśnie z tamtego sarmatyzmu, pożywił się nim, uświęcił go. Jest dziedzicem upadłości Rzeczypospolitej Sarmackiej, z jej pychą, krótkowzrocznością i poczuciem wyższości nad „zepsutą” Europą. Bowiem sednem polskiego romantyzmu jest właśnie poniesiona krzywda i niezasłużone cierpienie. To Mickiewicz nazwał Polskę „Chrystusem narodów” za cudze grzechy wleczonym na Golgotę. To Słowacki roił o „duchu globowym”, który przez wielkie czyny i wielki ból dorówna Bogu. To według niego polskość jest ostatnim i najwyższym stadium ewolucji człowieka, przez które muszą przejść wszystkie inne narody. Tak powstał romantyczny i mesjański patriotyzm, któremu niezbędni są Polacy, ale zupełnie niepotrzebna jest Polska. Gdy nie jest już świętą nadzieją pobitych powstańców, a staje się normalnym państwem, którym trzeba mądrze zarządzać, po prostu zawadza.

Był XIX wiek naszą największą narodową tragedią. Nie tylko dlatego, że pod koniec poprzedniego stulecia upadło jedno z największych państw ówczesnej Europy, choć od dawna już podmyte i źle rządzone. Nie tylko dlatego, że był to wiek kolejnych przegranych powstań, z których każde oznaczało upływ krwi, ucieczkę na emigrację, bądź wygnanie na katorgę, ale także każde z nich pogarszało położenie narodu. Nie tylko dlatego, że szczęśliwsza część Europy budowała w tym straconym dla nas czasie nowoczesne społeczeństwa, forsowała reformy, tworzyła wiekopomne osiągnięcia rewolucji naukowo-technicznej, a nam pozostawały tylko daremne rewolucje niepodległościowe. Wiek XIX każdemu, kto czuł się Polakiem, udowodnił, jak głęboko to poczucie pokrzywdzenia jest zrośnięte z polskością, jak dotkliwie i nieodwracalnie jest ono oczywiste. Przeorał bólem, daremną krwią i cierpieniem każdą rodzinę szlachecką czy inteligencką, bardzo wiele mieszczańskich. To

poczucie pokrzywdzenia i odtrącenia stało się centralnym punktem polskiej świadomości, na nim oparł się polski romantyzm w swych najwyższych wzlotach. I to właśnie jest sednem narodowej tragedii.

KOŚLAWY ERSATZ PATRIOTYZMU

Takiego właśnie romantyzmu, takiej literatury, takiego modelu patriotyzmu nauczano już w polskich rodzinach pod zaborami, a potem w szkołach niepodległego państwa w XX wieku. Ani przedwojenna Rzeczpospolita, ani PRL, ani Polska niepodległa po 1989 roku nie usiłowały na serio budować patriotyzmu rozumnego, biorącego pod uwagę zarówno to, w czym okazaliśmy się wielcy, jak i chwile naszej podłości. Wolnego od megalomanii, czerpiącego powody do chwały nie z klęsk, ale ze zwycięstw niekoniecznie osiąganych siłą szabli, lecz głowy. Na własną zgubę zignorowały to zwłaszcza kolejne rządy i partie sprawujące władzę po upadku komunizmu. Nie usiłowano sięgać po dorobek demokracji szlacheckiej, wyprzedzającej o 250 lat zaproponowany przez Monteskiusza trójpodział władzy i nieźle funkcjonującej, nim zatriumfował sarmatyzm. „Solidarność”, największa pokojowa rewolucja w dziejach, jest dziś terenem potyczek historyków grzebiących w esbeckich szpargałach, a nie powodem narodowej dumy. Wiele mówimy o bitwach, najczęściej przegranych; jeśli nawet o zwycięskich zmaganiach z bolszewikami, to widzimy je poprzez „cud nad Wisłą”, nie przez mądrze pomyślaną kontrofensywę z południa na rozciągnięte linie sowieckie.

Duma z własnego kraju jest oczywistą potrzebą każdego człowieka, a tę potrzebę powojenne państwo polskie zaniedbało. Tak PRL, jak III Rzeczpospolita. Obywatele, głosując na PiS, upomnieli się o patriotyzm jakikolwiek i dostali jego koślawy ersatz.

Na szczególną ironię zakrawa, że właśnie „Solidarność” – gdy powstała w czasach PRL-u i temu PRL-owi na przekór – też odwoływała się do cierpiętniczo-romantycznej mitologii. Zwłaszcza później, w stanie wojennym. Głosy rozsądku były nieliczne i niewysłuchane. Ale dostrzeżenie i uznanie tej „ciemnej twarzy” polskiego romantyzmu to jeszcze za mało, by pojąć przyczynę dzisiejszego zatrucia umysłów.

RZECZPOSPOLITA PLEBEJSKA

Dzisiejsi Polacy są mieszaniną chłopsko-szlachecką z niewielką domieszką mieszczaństwa (zawsze było słabe) i żydowskości (niegdyś potężnej, dziś ledwie podnoszącej się ze zniszczeń). O narodzie szlacheckim, szlacheckiej tradycji dominującej w oficjalnym nurcie polskiej kultury wiemy przecież wiele i pięknie to afirmujemy. Pierwiastek plebejski – głównie chłopski – jest zaniedbany; po co się nim zajmować, przecież stopniowo rozpływa się w dominującej szlacheckości, tak jak zanikło wiejskie zwracanie się do siebie przez „wy” na rzecz szlacheckiego „pan”. Wszak każdy chce czuć się ważniejszym i za lepszego być uważanym.

Jednak mimo „równania w górę” do upowszechnionej szlacheckości (prawdziwej lub kosmetycznie dorobionej) plebejskość tkwi w duszach większości z nas i – choć pozornie wyparta – wciąż boli jak niezaleczony uraz, kształtuje nasze dzisiejsze myślenie, także polityczne. Jak przysłowiowe wiechcie słomy w butach.

Szlachecka Rzeczpospolita Obojga Narodów nie od razu stała się państwem niewolniczym; jeszcze w XVI wieku, w okresie jej rozkwitu, pańszczyzna rzadko przekraczała jeden dzień w tygodniu. Dopiero później, w czasach kontrreformacji i stopniowego upadku państwa, zaczęła szybko rosnąć, aż do całkowitego zniewolenia pańszczyźnianego chłopa. Wiejski niewolnik, przez pokolenia żyjący jak zwierzę i harujący ponad siły na pomyślność „jaśniepaństwa”, nie został wyzwolony przez swoich, przez w porę podjęte reformy, albo w ostateczności przez narodowe powstania, ale przez obcych.

Nawet Murzyni w Ameryce otrzymali wolność od współobywateli, choć trzeba było na to krwawej wojny domowej. Inaczej w Polsce, gdzie – owszem – były wcześniej próby podniesienia chłopów, Żydów i mieszczan do obywatelstwa, ale zawsze nieudane. Trzeba było dopiero zaborów i likwidacji państwa szlacheckiego, by zrobili to za nas wrogowie; najwcześniej Prusacy, potem Austria, wreszcie Rosjanie. Podobnie polskiemu Żydowi dopiero zaborcy umożliwili wyjście z getta i kahalnej jurysdykcji. Dziwne, że w plebejskiej części narodu w ogóle zaistniało jakieś poczucie patriotyzmu. Ale na pewno z całego pańszczyźnianego dziedzictwa wypłynęło i głęboko tkwi w duszach plebejskich potomków poczucie pokrzywdzenia utrwalone jeszcze przez wiejską biedę w niepodległej II Rzeczypospolitej.

To roszczeniowe przekonanie o niezawinionej krzywdzie nie jest – jak chcą zwolennicy jednostronnej wizji historii – tylko owocem PRL-u i postpeerelowskiej transformacji, gwałtownie zaostrzającej nierówności. Tkwi ono mocno w naszej psychice; właśnie dlatego tak łatwo i beztrosko wołamy: „nam się należy!”

SABAT POKRZYWDZONYCH

Ludowe pokrzywdzenie doskonale zestroiło się z barokową opowieścią sarmacką o wspaniałym szlacheckim narodzie wytrwale opierającym się „wschodniemu barbarzyństwu” i heretyckiej reformacji jako przedmurze Zachodu, lecz nigdy przez to prawowierne jądro chrześcijaństwa niedocenionym, zwykle pogardzanym, nieraz odtrąconym, gdy potrzebował pomocy. Źródła są różne, skutek podobny. Jedno udało się nad podziw polskiej inteligencji o szlacheckim rodowodzie: przenieść we współczesność ten mit, tę ciemną i najbardziej szkodliwą twarz polskiego romantyzmu, z której wyzierają zarówno pycha, jak i ból. Obie krzywdy scaliły się i zatruły polskie umysły.

Marzył kiedyś Krasiński Z szlachtą polską – polski lud i stało się: plebejska krzywda po bratersku uściskała się z jaśniepańskim urojeniami sarmackimi, bo w obu jest to samo przekonanie, że niegodnie zostaliśmy potraktowani przez Historię i – jak pisała poetka zupełnie innego narodu – „memu pokoleniu mało miodu przypadło”. Nie jest ważne, jak było, ważne, że to nam się należą zarówno prezenty od władzy, jak i reparacje od przebrzydłych Niemców.

Taki jest skutek cierpiętniczego patriotyzmu przegranych powstań i upadłych wodzów, którego od zarania dwudziestowiecznej niepodległości naucza się w polskiej szkole i którym przesiąkają dusze kolejnych pokoleń, nawet jeśli – bo zdrowe to odruchy – usiłują czasem zeń się wyśmiewać. Dzisiejsza władza nie musi się nawet specjalnie starać, wystarczy, że kontynuuje i rozwija to, co zapoczątkowali poprzednicy. Flet szczurołapa bez trudu zagra miłą takiemu uchu melodię.

Nie przeminie więc przekonanie, że jesteśmy lepsi od innych, bliżsi Panu Bogu, niesłusznie pokrzywdzeni przez los, a teraz nareszcie możemy wykrzyczeć z siebie ten ból i urażoną dumę. Jeśliby nawet przeświadczenie to zaczęło przemijać, można je łatwo podsycić, wskazując na „ciapatych”, zdradziecką opozycję, bezduszną Unię, krwiożerczą Rosję, niewdzięczną Amerykę, czy cokolwiek jeszcze się napatoczy. Nie finansowe prezenty są więc najmocniejszym spoiwem łączącym dziś naród z jego „przewodnią siłą”, lecz wspólna frustracja odtrąconej niewinności. Łatwiej przecież żądać od innych niż spojrzeć krytycznie na samych siebie. I to jest właśnie najstraszniejsze.

SAMI NA TO ZAPRACOWALIŚMY

Nie dziwmy się więc temu, co dziś mamy. Nie dziwmy się rządzącej partii, że trafnie wyczuła szansę w zestrojeniu szlacheckiego dziedzictwa polskiego romantyzmu – przepełnionego zarówno żalem do świata, jak i bólem odniesionych ran – z ludowym poczuciem pokrzywdzenia i wciąż od pokoleń marnego losu. Nie dziwmy się, że z polskiego dziedzictwa wybierany jest sarmatyzm i Konfederacja Barska, a nie demokracja renesansowej Rzeczpospolitej. Nie dziwmy się nobilitacji wszystkich straceńców z „żołnierzami wyklętymi” na czele. Nie dziwmy się flirtowi z nacjonalizmem, byleby tylko nie okazywał się zbyt głośny, bo może zaszkodzić na arenie międzynarodowej. Nie dziwmy się wreszcie, że wszystko podlane jest obficie wodą święconą.

Nie miejmy też złudzeń: nikt w świecie nie ceni narodu sfrustrowanych i roszczeniowych malkontentów. Sami na to zapracowaliśmy.

A uporać się z zafałszowaną świadomością będzie bardzo trudno i na pewno nie wystarczy na to jedna kadencja Sejmu i Senatu.

Jerzy Surdykowski


Zdjęcie główne: Jacek Malczewski “Hamlet polski. Portret Aleksandra Wielopolskiego”, Muzeum Narodowe w Warszawie

Reklama

Comments are closed.