Polexit Jarosława Kaczyńskiego będzie brexitem w wersji dla niewolników – pisze Cezary Michalski. Obecność w Unii, która w jakimkolwiek stopniu będzie wiązała mu ręce przy budowie „suwerennego zamordyzmu”, Kaczyński uważa za stratę czasu. Podejmuje kolejne decyzje mające zmienić rachunek zysków i strat wynikających z naszej obecności w Unii, aby w ostateczności przedstawić polexit jako „wymuszony przez dyktat Brukseli” i „opłacalny dla Polski”. I by dokończyć polexit tak jak Hitler rozpoczął wojnę – kłamiąc swojemu narodowi, że został do tego zmuszony.
Brexit był mocno zmanipulowanym (przez Murdocha, przez Rosjan), ale jednak „suwerennym” wyborem Anglików. Oszukani (bo chcieli być oszukani) co do swego „imperialnego potencjału” wypowiedzieli się w referendum za opuszczeniem Unii. Nie wiedząc nawet, że wybierają „twardy brexit”, bez umowy, wciągający ich w niszczący handlowy i polityczny konflikt z Europą. Podczas gdy oni chcieli „zaledwie” uwolnić się od paru niepotrzebnych unijnych regulacji.
Polexit, tak jak go obmyślił Kaczyński, nie będzie suwerennym wyborem Polaków.
Zostanie im przedstawiony przez PiS-owską propagandę (już jest tak przedstawiany) jako wybór na Polsce wymuszony, jako wypchnięcie nas z Unii – przez Niemców, Francuzów, przy współudziale „zdrajców z PO”, którzy skarżąc się na niszczenie demokracji w Polsce „osłabiają pozycję negocjacyjną PiS-owskiego rządu”.
Kaczyński wie doskonale, że nawet po pięciu latach jego kłamstw na temat UE przytłaczająca większość Polaków (a nawet przytłaczające większość wyborców PiS) chce, aby Polska pozostała w Unii. Ponieważ jednak on uważa, że obecność w Unii „wiąże mu ręce”, przeszkadza w budowaniu „suwerennego zamordyzmu”, dlatego nie pozostawi nam żadnego wyboru.
Prowadząc rządzone przez siebie państwo od konfliktu do konfliktu z Brukselą, wyprowadzając Polskę z kolejnych unijnych polityk i obszarów współpracy, doprowadzi do sytuacji, w której będzie mógł Polakom powiedzieć, że koszty naszej obecności w Unii są już większe od zysków – nie dodając, że stało się tak w konsekwencji jego decyzji, jego polityki.
Niemcy z Osnabrück
Jednym z moich ulubionych pisarzy jest Erich Maria Remarque. Nie był to prozaik specjalnie ambitny, jeśli chodzi o formę. Może poza monumentalną pacyfistyczną powieścią „Na Zachodzie bez zmian”, gdzie proroczo przedstawił pierwszą wojnę światową jako początek końca potężnej suwerennej Europy, jako odpowiednik wojen peloponeskich, które zniszczyły potęgę starożytnej Grecji, jako wojnę, której oczywistymi dogrywkami były bolszewizm, faszyzm, nazizm, a wreszcie
druga wojna światowa, która do końca zaorała cały nasz kontynent.
Ponieważ jednak sam jestem z Torunia (miasta zdecydowanie na pograniczu kultur – protestanckiej i katolickiej, niemieckiej i polskiej, gdzie nawet w czasach wczesnopunkowych chętniej niż Sex Pistols słuchało się Deutsch Amerikanische Freundschaft, zespołu założonego przez dwóch idiosynkratycznych Schwuli z Düsseldorfu), już jako licealiście odpowiadała mi szczypta nieznośnego germańskiego sentymentalizmu obecna w każdej z romansowych powieści Remarque’a.
Ale równie mocno pociągał mnie polityczny kontekst każdej z jego książek. Czy to późna Republika Weimarska, w której dekadenckim pejzażu rozgrywa się romansowa fabuła „Trzech przyjaciół”, czy to jego emigracyjne powieści – „Łuk tryumfalny”, „Noc w Lizbonie” – przedstawiające bohaterów, którzy zostali zmuszeni do dokonania wyboru pomiędzy niemieckością i człowieczeństwem. I podobnie jak autor tych powieści, a także jego okazjonalna kochanka i wieloletnia przyjaciółka Marlena Dietrich, wybrali człowieczeństwo przeciw niemieckości. Męcząc się z tym wyborem, wiedząc doskonale, że jest to wybór tragiczny, przed którym wcale nie chcieli być postawieni. Kiedy Marlena Dietrich wróciła po wojnie do Niemiec, z amerykańskim paszportem, w mundurze amerykańskich wojsk okupacyjnych, „dobrzy Niemcy”, którzy „wiernie pozostali w ojczyźnie”, smarowali na drzwiach jej hotelu, a później na jej nagrobku na berlińskim cmentarzu, staroniemieckie słówko „Die Hure” (dziwka).
Ostatnio przeczytałem sobie raz jeszcze „Noc w Lizbonie”, powieść, której bohater, niemiecki emigrant, wraca z fałszywym paszportem do swego rodzinnego Osnabrück – miasta w Dolnej Saksonii, trochę podobnego do Torunia, podobnej wielkości, też nieco prowincjonalnego – żeby wydostać stamtąd żonę.
Jest rok 1939, za parę miesięcy ma wybuchnąć wojna, tymczasem wszyscy Niemcy z Osnabrück, jego koledzy szkolni, dawni kompani z piwiarni i kawiarń, przyjaciele i nieprzyjaciele, ludzie z którymi rozmawia i przed którymi musi się ukrywać, wszyscy pragną tylko… pokoju.
Żaden z nich nie potrafi zrozumieć, czemu Europa, Polska, Francja, Anglia, Żydzi – tak nienawidzą Niemiec, że chcą z nimi wojny. Wszyscy ci zwykli i poczciwi Niemcy z Osnabrück codziennie szczerze modlą się o pokój i naprawdę śmiertelnie boją się kolejnej wojny.
Zbudowana parę lat wcześniej propagandowa machina Goebbelsa przekonuje ich, że w każdym ze swoich działań, politycznych wyborów – są tylko bierną ofiarą obcych potęg. Nawet wojnę rozpoczną przecież „w odpowiedzi na napad Polaków na radiostację w Gliwicach”.
„Wymuszony” polexit
Kiedy po raz nie wiadomo który kończyłem czytać tę powieść, Mateusz Morawiecki – będąc zakładnikiem licytacji na prawicową twardość, którą prowadzą między sobą Kaczyński i Ziobro – zapowiedział właśnie weto do unijnego budżetu. A już chwilę później jego PR-owcy zaczęli wypuszczać przecieki do mediów (do Onetu, do „Dziennika”, do „Rzeczpospolitej”), że weto to tylko blef, a jeśli do niego rzeczywiście dojdzie, to nie z winy premiera, ale z winy „nieplastycznego Berlina”, „agresywnej Brukseli” czy opozycji, która swymi skargami na niszczenie praworządności i demokracji w Polsce „osłabia pozycję negocjacyjną” PiS-owskiego rządu.
Analogie pomiędzy grą w brexit i grą w polexit wydają się z pozoru oczywiste. Rolę Farage’a – wyraźnie antyzachodniego i prorosyjskiego – pełnią w Polsce narodowcy, Konfederacja i najbardziej tradycjonalistyczna część polskiego Kościoła („Kościół Rydzyka i Jędraszewskiego”).
Rolę Borysa Johnsona i jego eurosceptycznej ekipy w Partii Konserwatywnej, która najpierw wymuszała na Cameronie referendum, a później wbiła nóż w plecy jemu i Theresie May, chce pełnić Ziobro i jego medialni poplecznicy (Paweł Lisicki, Rafał Ziemkiewicz…).
Biorą oni od Kaczyńskiego stanowiska (Ziobro i jego ludzie) oraz ogromne pieniądze (podobnie jak „Sieci” czy „Gazeta Polska”, także „Do Rzeczy” Lisickiego żyje w ogromnej części z reklam ministerstw i spółek skarbu państwa), jednak gotowi są wbić Kaczyńskiemu nóż w plecy, gdyby wizja polexitu stała się bardziej konkretna, a Kaczyński czy Morawiecki zdecydowali się stanąć na drodze prawicowym eurosceptykom.
Ale są też różnice, które całe to porównanie wywracają. Najważniejsza z nich jest taka, że Kaczyński nie jest Cameronem (przechodzę od razu do prezesa PiS, gdyż Morawieckiego politycznie nie ma w żadnej ważnej grze, a polexit jest być może najważniejszą grą rządzącej prawicy). Cameron chciał zostać w Europie, dobrze się w niej czuł. Nie chciał też zmieniać brytyjskiej demokracji w azjatycką satrapię pod własnym przywództwem. Grę z brexitowym referendum rozpoczął tylko dlatego, że Farage za pomocą euroesceptycyzmu odbierał mu konserwatywne głosy, a politycy prawego skrzydła Torysów (często wybierani w okręgach, gdzie kandydaci Farage’a zaczęli im naprawdę zagrażać) naciskali go, żeby coś z tym zrobił.
Kaczyński w Unii Europejskiej zawsze czuł się źle.
Zawsze uważał, że unijne normy, instytucje, regulacje prawne będą „wiązać mu ręce”, blokować jego zapędy na rzecz budowania w Polsce autorytarnego ustroju. Zawsze skarżył się publicznie, że dla wielu Polaków „Unia jest fetyszem zastępującym suwerenność”, którą to suwerenność on sam zawsze rozumiał jako możliwość wzięcia narodu za mordę, bez dochodzących z zagranicy protestów czy działań w obronie demokracji.
Kaczyński także dzisiaj akceptuje członkostwo rządzonego przez siebie państwa tylko w takiej Unii, która będzie bez szemrania finansować budowanie przez niego autorytaryzmu – mogącego powstać tylko na gruzach polskiej praworządności, po całkowitym zniszczeniu niezawisłych sądów czy samodzielnych finansowo samorządów. Obecność w Unii, która w jakimkolwiek stopniu będzie wiązała mu ręce przy budowie „suwerennego zamordyzmu”, Jarosław Kaczyński uważa za stratę czasu.
Jest jeszcze jedna bardzo istotna różnica pomiędzy brexitem i polexitem. Zjednoczone Królestwo wchodziło do Unii w 1973 roku jako świeżo zdemontowane imperium (tuż po dekolonizacji). Polska wchodziła w 2004 roku do Unii krótko po tym, jak zaczęła proces transformacji, czyli bardzo trudnej odbudowy z kompletnych ruin państwa i gospodarki zniszczonych przez pół wieku komunizmu, a wcześniej przez ponad dwa wieki różnych innych politycznych i geopolitycznych katastrof.
Brytyjczycy zawsze byli mocno podzieleni w swoim stosunku do Unii. Między innymi dlatego otrzymywali od Unii specjalne przywileje, „wykluczenia”, „rabaty”. Brexit był mocno zmanipulowanym, ale jednak otwarcie dokonanym przez Anglików wyborem. Jego zwolennicy wykorzystali szereg kryzysów – realnych i wizerunkowych – zarówno Unii, jak i samej Wielkiej Brytanii, aby nieco przeważyć szalę.
Polacy wiedzą, jak wiele dała im Unia.
Nawet po pięciu latach eurosceptycznej propagandy rządzącej prawicy przytłaczająca większość z nas (także przytłaczająca większość wyborców PiS) chce dalszego członkostwa Polski w UE.
W przypadku polexitu użycie przeciwko Unii Europejskiej tego samego „mocarstwowego” języka, który Farage, a później Johnson użyli w przypadku brexitu, jest po prostu trudniejsze. Dlatego Kaczyński każe prowadzić Morawieckiemu grę subtelniejszą, idąc od konfliktu do konfliktu z Komisją Europejską, z europarlamentem, z unijnym Trybunałem Sprawiedliwości. I podejmuje kolejne decyzje mające zmienić rachunek zysków i strat wynikających z naszej obecności w Unii, aby w ostateczności przedstawić polexit jako „wymuszony przez dyktat Brukseli” i „opłacalny dla Polski”. I by dokończyć polexit tak jak Hitler rozpoczął wojnę – kłamiąc swojemu narodowi, że został do tego zmuszony.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Łukasz Schreiber i Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Sejm RP, licencja Creative Commons