„Sarmaci” potrafili uchronić swoją partię (swoją instytucję, swoją polityczną reprezentację) przed zagładą, podczas gdy ludzie uważający się w Polsce za liderów „liberalnej opinii publicznej” robią wszystko, aby swoją partię zniszczyć – pisze Cezary Michalski w refleksjach na dwudzieste urodziny Platformy Obywatelskiej. I pyta: a co, jeśli w Polsce „Sarmaci” stoją cywilizacyjnie wyżej od „liberałów”?
Nie tylko przy okazji obchodzonych w tym roku dwudziestych urodzin PO, ale od paru lat, w czasie których Platforma nie rządzi, oprócz wszystkich sensownych analiz i krytyk popełnionych przez nią błędów można było przeczytać i usłyszeć – w liberalnych mediach, od liberalnych celebrytów, od niektórych liderów i liderek antypisowskich ulicznych protestów – zdania, „analizy”, retoryczne pytania w rodzaju: „po co nam ta Platforma, po co nam w ogóle partie polityczne czy politycy, wystarczy pospolite ruszenie, tylko ono jest autentyczne?”, „czy partia, która istnieje 20 lat, nie jest już za stara i nie trzeba jej zastąpić czymś nowym?”.
Nazywanie „starą” partii, która istnieje zaledwie 20 lat, jest dowodem niepokojącego zdziecinnienia „liberalnej Polski”.
Liberalne demokracje w zachodniej Europie i poza nią opierają swoją stabilność na stabilności swojego systemu partyjnego, na trwałości swoich partii politycznych.
Partia Demokratyczna istnieje w USA od 1828 roku, Partia Republikańska od roku 1854 roku. Obie partie zmieniały się przez ten czas bardzo drastycznie, unowocześniały, organizowały wokół nowych tematów i wyzwań. Jednak ciągłość ich istnienia była i pozostała podstawą stabilności amerykańskiej demokracji. Jeśli Trump zdoła przejąć lub wypatroszyć Partię Republikańską, amerykańska liberalna demokracja nie przetrwa „trumpizmu”. Podobnie kluczowa dla przetrwania brytyjskiej demokracji jest ciągłość brytyjskich konserwatystów, liberałów i Partii Pracy.
Zdecydowanie „starsze” od PO są też niemiecka chadecja i socjaldemokracja. Włochy są przykładem odwrotnym, tyle że porównanie do nich oznaczałoby kompromitację polskiego systemu partyjnego. Szczególnie od czasu upadku we Włoszech politycznego systemu składającego się faktycznie z trzech partii (chadecji, socjaldemokracji i komunistów), które zastąpiła bezładna gromada polityków skompromitowanych przez korupcję lub współpracę z mafią, którzy przebiegają z jednej do drugiej sezonowej formacji albo od jednego do drugiego sezonowego „charyzmatycznego lidera” (w rodzaju Silvio Berlusconiego, Beppe Grillo czy Matteo Salviniego).
W Polsce odbudowa demokracji po roku 1989 postępowała powoli także dlatego, że bardzo powoli stabilizował się system partyjny.
Najpierw mieliśmy całą gromadę nietrwałych formacji krążących wokół „postkomunistycznego podziału” na formacje „postsolidarnościowe” i „wywodzące się z aparatu rządzącego PRL-em”. Wobec coraz bardziej ewidentnego nieistnienia PRL-u udawanie, że walcząc o stanowiska, pieniądze (w najlepszym razie także o wizję państwa) wciąż „walczy się z komunizmem” uczyniło jednak „postkomunistyczny podział” toksyczną wylęgarnię mitów, którymi jedni politycy zarządzali patetycznie, a inni cynicznie.
Późniejsze zdominowanie polskiej sceny politycznej przez podział na PiS i PO też nie było na samym początku specjalnie racjonalne – obie partie były w momencie swego powstania w 2001 roku postsolidarnościowe i raczej centroprawicowe (Platforma Obywatelska od początku nieco bardziej centrowa i bardziej liberalna, Prawo i Sprawiedliwość nieco bardziej prawicowe i bardziej antyliberalne). Początkowo wielu polityków, a nawet wyborców jednej partii mogło jednak spokojnie trafić do drugiej (i czasami faktycznie przepływało z jednej do drugiej, zwykle w rytmie wygranych i przegranych wyborów).
Później jednak PO i PiS zaczęły w coraz większym stopniu opisywać i reprezentować głębszy polityczny podział Polski jako kraju peryferyjnego, obserwowany w różnych proporcjach na wszystkich peryferiach demokratycznego Zachodu – od Rosji po Iran, od Turcji po Europę Środkową.
Jest to klasyczny dla krajów peryferyjnych podział na środowiska społeczne i polityczne formacje akceptujące demokratyczną, liberalną, rynkową modernizację – choćby zawierała elementy „imitacyjne”, przychodzące z zachodniego centrum. I na polityczne formacje oraz środowiska społeczne (w Polsce wspierane także przez istotną część Kościoła katolickiego), które żywią się antyzachodnim resentymentem, wybierając antyliberalizm, autorytaryzm, etatyzm, a często także realizując zasadę państwa wyznaniowego (obojętnie, czy pod rękę z upolitycznionym katolicyzmem, czy z upolitycznionym islamem), aby „przeciwstawić się kolonizacyjnej sile zsekularyzowanego Zachodu”.
Polski Kościół nie zawsze zresztą był taki jak dziś.
Od chrztu Polski po monarchię Jagiellonów zbliżał nas do Zachodu, czynił jego częścią. Zaczął nas od niego izolować, kiedy istotna część Zachodu wybrała reformację i pozbawiła go ziemskiej władzy, którą pragnął (i nadal pragnie) zachować choćby nad Wisłą.
Kaczyński, kiedy już obstawił antyzachodnią, antydemokratyczną, antyliberalną i resentymentalną wobec Zachodu stronę tego klasycznego peryferyjnego podziału, przetrwał dzięki temu dwie kadencje w opozycji i odzyskał władzę (na co najmniej dwie kadencje). Platforma Obywatelska obsługując drugą stronę tego podziału przetrwała podwójną porażkę 2005 roku, odzyskała władzę w 2007 roku, rządziła przez dwie kadencje i przetrwała jedną kadencję w opozycji.
Dezynwoltura, z jaką spora część mediów i spora część liberalnych celebrytów podchodzi do wartości, którą w kraju peryferyjnym, wciąż zagrożonym resentymentalną reakcją na liberalne wartości „przychodzące z Zachodu”, jest własna liberalna i centrowa partia – raczej niepokoi.
Większość niepisowskiego „komentariatu” (czyli piszących i wypowiadających się w mediach liderów opinii publicznej) przez parę ostatnich lat, mimo marszu prawicy po władzę absolutną i tak jakby tego marszu w ogóle nie było, wydawała się czekać tylko na to, aż ktoś rozwali Platformę. „Polskim Macronem” nie miał być wcale człowiek, który obali Kaczyńskiego, ale człowiek, który zniszczy Platformę Obywatelską.
Najpierw obsadzono w tej roli Ryszarda Petru, potem Roberta Biedronia, teraz obsadza się Szymona Hołownię. Żaden z tych „polskich Macronów” nie potrafił ani zbudować partii, ani przedstawić kompletnego i spójnego programu naprawy państwa, ani nawet zapanować nad własną publiczną biografią (to ostatnie dotyczy Petru i Biedronia, gdyż Hołownia nawet jeszcze nie został poddany żadnej poważnej próbie wiarygodności). Jednak niepisowskiemu „komentariatowi” ani w niczym to nie przeszkadzało, ani niczego nie nauczyło. Dobrze, że chociaż Platforma te eksperymenty jak na razie przeżyła.
Jeśli jednak 20 lat po powstaniu dwupartyjnego podziału na PiS i PO w Polsce przetrwa partia reprezentująca antyzachodni resentyment (czyli PiS), a nie przetrwa partia prozachodniej modernizacji (czyli PO),
będzie to oznaczało – wbrew temu, w co chcielibyśmy wierzyć – że nie tylko politycy Platformy Obywatelskiej, ale cała „liberalna Polska” (jej celebryci, media, jej inteligencja i jej instytucje) nie ma żadnej nadwyżki cywilizacyjnej w stosunku do „Polski sarmackiej”, autorytarnej, „nakręcającej się” resentymentem wobec liberalnego Zachodu.
„Sarmaci” potrafili bowiem uchronić swoją partię (swoją instytucję, swoją polityczną reprezentację) przed zagładą, podczas gdy ludzie uważający się w Polsce za liderów „liberalnej opinii publicznej” robią wszystko, aby swoją partię zniszczyć.
Choć zatem daleki jestem od usprawiedliwiania błędów liderów i polityków PO, jednak równie mocno odrzuca mnie roszczeniowy język, wedle którego winni są wyłącznie politycy, przy kompletnej niewinności całego społecznego i medialnego zaplecza „liberalnej Polski”.
Aby przetrwała Platforma Obywatelska (a nie chodzi mi tu wyłącznie o logo PO, ale o każdą przyszłą partyjną i polityczną reprezentację „liberalnej Polski”, która też może paść ofiarą apolitycznej głupoty), społeczne (medialne, inteligenckie)
zaplecze „liberalnej Polski” nie może się dalej zachowywać jak stado kur pozbawionych głów i biegających w ostatnich konwulsjach po wiejskim podwórku – od Biedronia do Hołowni i dalej, w poszukiwaniu charyzmatycznych liderów (bądź liderek) i jednosezonowych sztandarów.
Tak jak stabilna demokracja nie może istnieć bez stabilnych partii i stabilnego partyjnego systemu, tak samo „liberalna Polska” nie przetrwa bez silnej liberalnej partii istniejącej dłużej, niż od wyborczego zwycięstwa do wyborczej porażki.
To jest moja urodzinowa, głęboka wątpliwość, którą chciałbym wpisać do sztambucha nie tylko liderom i politykom PO, ale także Jackowi Dehnelowi, Agnieszce Holland, Jackowi Żakowskiemu, Klementynie Suchanow, Pawłowi Kasprzakowi i wielu innym, skądinąd sympatycznym i dzielnym osobom.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Msza św. przed Zgromadzeniem Narodowym z okazji 550-lecia Parlamentaryzmu RP i 100. rocznicy odzyskania Niepodległości przez Polskę, Fot. Flickr/Sejm RP/Krzysztof Białoskórski, licencja Creative Commons