Trzeba się w końcu zdecydować: albo uznajemy, że wszystko jest w porządku, władza spełnia demokratyczne standardy, nie łamie konstytucji, parlamentarnych reguł, lecz toczy zwykły spór prawny i polityczny, a państwo nie jest pozbawiane fundamentów, albo stwierdzamy, że został naruszony trójpodział władzy, konstytucja przestała być dla rządzących nienaruszalnym prawem, sądownictwo jest obezwładnione, a demokracja zastępowana przez pewną odmianę autokracji.

Jeśli to drugie – a tak właśnie uważają opozycja, znacząca część obywateli i wielu publicystów, także ja – trzeba postawić sprawę jasno. Polską demokrację zabijają nie tylko PiS i jego antykonstytucyjne działania, ale też wszyscy ci, którzy kreują miraż normalnie funkcjonującego państwa, w którym uprawia się politykę oraz publicystykę tak samo jak przed 2015 rokiem. To fałsz. Złamanie konstytucji zmieniło bowiem wszystko, podobnie jak kneblowanie parlamentarnej debaty.

Istnieją więc antydemokratyczny PiS i demokratyczny anty-PiS, tak jak za komuny uznawało się, że po jednej stronie są oni, czyli władza, a po drugiej – my, czyli opozycja.

Wprawdzie wybitny historyk prof. Andrzej Friszke przyznaje, że “PZPR była dużo bardziej pluralistyczna od PiS”, to zarazem zauważa, że to, co się dzieje, “jest podobne do gry, jaką prowadziła PPR wobec PPS w latach czterdziestych”. “Tych podobieństw widzę sporo. Cała historia z zamachem na sądownictwo też przypomina operację z tamtych lat, gdy sądy powszechne, odbudowując po wojnie, zarazem pacyfikowano, traktując je jako przedłużenie rządzącej siły politycznej” – uważa prof. Friszke. Jeśli się z tym zgodzimy, to musimy uznać, że innego podziału niż na PiS i anty-PiS dziś nie ma, a pośrodku leżą co najwyżej oportunizm, obojętność lub interesy partyjne. Nie można być trochę w ciąży, co dotyczy każdego demokraty, który chce mieć wpływ na bieg spraw w Polsce.

A jednak nie do wszystkich dzisiejszych demokratów – w tym wychowanych w wolnej Polsce dziennikarzy – ta prawda dociera.

Obserwuję toczące się debaty po stronie demokratycznej, w których opozycja atakująca opozycję powiela bez przerwy te same kalki myślowe świadczące o kompletnym niezrozumieniu sytuacji, w której znalazła się Polska.

“Nie mówmy o zjednoczeniu opozycji, bo nie chcemy Ujazdowskiego”, “wyłamali się z głosowania w sprawie aborcji, więc na nich nie zagłosuję”, “czas skończyć ze straszeniem PiS-em”, “nie można wszystkiego usprawiedliwiać prostym »bo PiS«”, “Czuchnowski stracił legitymację do nazywania się dziennikarzem”, “jesteście tacy sami, jak Rachoń, tylko macie inne poglądy, bo przecież najważniejsza jest bezstronność” – czytam te emocjonalne manifesty, które – jeśli są argumentami – zasługują na reakcję.

Reklama

Z jednej strony rozumiem ten typ wrażliwości. W końcu demokraci, liberałowie, lewicowcy, dziennikarze to ludzie, którzy zadają sobie pytania, cenią wątpliwości, są wrażliwi na niesprawiedliwość, ważne są dla nich zasady i wartości, w które wierzą i o które chcą walczyć. Ale z drugiej podsuwam im do przemyśleń ideę racji stanu i wyższej konieczności, które nakazują odnosić się do zdarzeń społeczno-politycznych w inny sposób, stawiający na pierwszym miejscu powrót do konstytucyjnej normalności. Jeśli opozycja będzie skłócona, nie wygra wyborów; jeśli nie wygra wyborów, nie pokona PiS; jeśli nie pokona PiS, nie będzie państwa prawa; jeśli nie będzie państwa prawa, ustawa aborcyjna nie zostanie zliberalizowana, nie będzie można wprowadzić ani in vitro, ani pigułki “dzień po” bez recepty, a media przestaną być wolne, w następnej kadencji Kaczyński w końcu się z nimi bowiem rozprawi.

Nie mówiąc już o uruchomieniu w Polsce prawdziwej debaty o wartościach, historii, państwowości i celach na przyszłość, która dziś nie może się toczyć, ponieważ jest tłamszona  wszechobecnym kłamstwem i odwracaniem znaków.

Donośny krzyk rozniósł się, gdy Grzegorz Schetyna wystawił Kazimierza Michała Ujazdowskiego jako kandydata na prezydenta Wrocławia: że konserwa, że Ordo Iuris, że kołtuneria, że straszne, że Platforma straciła wszystko itd. W tej sprawie mam czyste sumienie, gdy w zamierzchłych czasach Ujazdowski był ministrem kultury, nie szczędziłem mu bowiem w swoich tekstach gorzkich i dosadnych słów – nie jest politykiem z mojej bajki. Rozumiem nawet tych, którzy protestują dziś, choć nie do końca, ponieważ nieraz słyszałem, szczególnie z ust zatroskanych o jakość debaty w Polsce symetrystów, aby otwierać się na PiS, wyciągać rękę, przeciągać ich na jasną stronę Mocy, rozmawiać, obezwładniać blaskiem wartości demokratycznych. I co? Nawet gdy Ujazdowski obiecał, że nie będzie przeciwko in vitro, dąsom i fumom nie było końca. A przecież być może w ten sposób udało się pozyskać i człowieka, i sprawę, czyli uszczknąć nieco konserwatywnego elektoratu, który w Polsce istnieje i nie można go rugować.

Podobnie nie rozumiem pomysłu, że w państwie, w którym łamie się konstytucję, knebluje usta opozycji w Sejmie, a prokuratury używa do celów politycznych, można toczyć bój o liberalizację prawa aborcyjnego lub rozdział Kościoła od państwa, jakby to były najważniejsze obecnie sprawy.

Nawet jeśli uznamy je za pożądane i słuszne, bolesne będzie zderzenie z rzeczywistością, która polega na tym, że o wszystkim decyduje widzimisię szeregowego posła z Żoliborza. A na argument, że przecież walczy się o idee i wyborców, można odpowiedzieć: to wspaniale, ale bez pokonania PiS będziecie jak ten podróżnik na pustyni, który wierzy w życiodajną fatamorganę.

Swoją drogą, lewica, która najchętniej odcina się od idei jednoczenia opozycji przeciw PiS, najgłośniej domaga się od formacji liberalnych i chadeckich, by te realizowały jej program, co jest pomieszaniem porządków, wspólny front przeciw “dobrej zmianie” nie zakłada bowiem rezygnacji z własnych programów. Każdy różny, wszyscy wspólnie.

Po wystąpieniu Wojciecha Czuchnowskiego z “Gazety Wyborczej” na konferencji Antoniego Macierewicza dowiedziałem się od broniących tzw. etosu medialnego dziennikarzy mniej więcej tyle, że jeśli dziennikarz ma być dziennikarzem, to łamanie konstytucji musi nazywać sporem prawnym w Polsce, kłamstwa Macierewicza – jedną z opinii na temat katastrofy smoleńskiej, a przejęcie sądów – reformą. Czyli unikać mówienia prawdy, do czego jest podobno powołany. Dodatkowo angażujących się w obronę państwa prawa publicystów porównuje się do PiS-owskich propagandystów, bo rzekomo nic ich nie różni poza poglądami.

Nie ma chyba lepszego przykładu na intelektualną nieuczciwość, moralny bezwstyd i całkowite niezrozumienie powinności dziennikarza w czasach dyktatury skrywającej się pod pozorami demokracji. Czuchnowski dobrze do skwitował: “Czasem dziennikarz ma prawo być obywatelem”. Szczególnie dziś.

Tym, którzy uważają, że czasy argumentowania “bo PiS” właśnie się skończyły, odpowiadam: nie, one dopiero się zaczynają, o czym przekonacie się w najbliższych miesiącach. Właśnie dlatego trzeba się w końcu zdecydować: albo demokracja, albo dyktatura. Tchórzostwo leży pośrodku.

Przemysław Szubartowicz

Tekst ukazał się pierwotnie w portalu Gazeta.pl


Zdjęcie główne: Caravaggio Zaparcie się Piotra, Metropolitan Museum of Art

Reklama

Comments are closed.