Już dawno polska reprezentacja nie podchodziła do meczu o punkty w takim spokoju. Komfortowa przewaga, jaką wypracowali nasi piłkarze w tabeli swojej grupy eliminacyjnej, sprawiła, że zastanawiano się już nie „czy”, a „kiedy” Polska zapewni sobie udział w mistrzostwach. Mecz ze Słowenią po raz kolejny udowodnił, że w sporcie nigdy nie można dopisywać sobie trzech punktów przed wyjściem na murawę.
Słowenia była ostatnim grupowym rywalem – pozostałych: Izrael, Austrię, Łotwę i Macedonię Północną, Polacy w komplecie pokonali, nie stracili gola. Wyniki budziły szacunek, trochę gorzej było z grą – dopiero z Izraelem w Warszawie drużyna prowadzona przez Jerzego Brzęczka pokazała skuteczny i ofensywny futbol. Głównie dzięki temu zwycięstwu nastroje przed wrześniowymi meczami eliminacyjnymi były tak dobre, że nie popsuły ich ani doniesienia o kontuzjach Kamila Glika i Arkadiusza Milika, ani słabsza forma Krzysztofa Piątka, ani przeciwnicy, Słoweńcy. A budzą oni przecież niezbyt przyjemne wspomnienia z 2009 roku i będącej kulminacją fatalnych eliminacji do mistrzostw świata w RPA porażki 0:3 w Lublanie.
Jeżeli ktoś spodziewał się srogiego rewanżu, mocno się zawiódł. Polacy w niczym nie przypominali zespołu, który rozbił Izrael, Słoweńcy zaś zbytniego respektu przed liderem grupy nie okazywali.
Ekipa Matjaža Keka miała swój plan na mecz i starała się go realizować. Po jednej z szybkich kontr, i błędzie Michała Pazdana, mocno wysilić musiał się Łukasz Fabiański. Po kolejnej, w 35. minucie, gospodarze wywalczyli rzut rożny, po którym Aljaž Struna zdobył bramkę. Polski bramkarz skapitulował w tych eliminacjach po raz pierwszy. Biało-czerwoni? Starali się atakować skrzydłami, ale klarownych sytuacji nie tworzyli – Jan Oblak nie musiał pokazywać nawet procenta ze swoich niebagatelnych umiejętności. Polacy w pierwszej połowie zawiedli – Krzysztof Piątek potwierdził słabą dyspozycję z klubu, operujący z boku Piotr Zieliński nie kreował napastnikom sytuacji, Mateusz Klich zaliczył anonimowy występ, a Kamil Grosicki nie dryblował.
Nie wiadomo, co powiedział w szatni swoim zawodnikom selekcjoner Jerzy Brzęczek, ale gra zespołu w pierwszych minutach drugiej połowy w ogóle się nie poprawiła.
Słoweńcy oddali Polakom piłkę, pozwolili rozgrywać, a sami nastawili się na kontry. Biało-czerwoni rzeczywiście byli w posiadaniu piłki, ale brakowało dokładności w rozegraniu.
Tej dokładności nie brakowało gospodarzom. W 65. minucie wystarczyły trzy podania, by przeprowadzić skuteczną kontrę. Nie da się ukryć, że w zdobyciu bramki pomogli Andražowi Šporarowi Michał Pazdan i Łukasz Fabiański. Po stracie drugiego gola zareagował Jerzy Brzęczek. Przeprowadził podwójną zmianę, która w innych okolicznościach odebrana byłaby symbolicznie – oto na boisku pojawił się weteran, rekordzista w ilości występów w kadrze Jakub Błaszczykowski i debiutant Krystian Bielik. Na ostatni kwadrans wszedł też Dawid Kownacki, który zmienił bezproduktywnego Krzysztofa Piątka. Roszady jednak nie wpłynęły na obraz gry. Polacy w dość rozczarowującym stylu przegrali w Lublanie 0:2.
W drugim piątkowym meczu naszej grupy Austria pokonała Łotwę aż 6:0. Tym samym zespół, który uważany był za faworyta grupy, wyprzedził Izrael i awansował na drugie miejsce w tabeli. Polska, mimo porażki, ma wciąż trzy punkty przewagi, a w poniedziałek liderzy grupy zagrają ze sobą w Warszawie. Biorąc pod uwagę, że awansem premiowane są dwa zespoły – nie trzeba panikować, trzeba tylko wrócić to stylu, jaki zaprezentowano z Izraelem. Jednak, jeśli nie chcemy, by sam awans był traktowany jako sukces i cel tej reprezentacji, to z taką grą, jak w Lublanie nic na EURO nie ugramy. Ba, z taką grą już w poniedziałek może okazać się, że z autostrady do mistrzostw, zjechaliśmy na lokalną, wyboistą dróżkę.
Zdjęcie główne: Kibice na meczu reprezentacji, Fot: Flickr/Ministry of Foreign Affairs of the Republic of Poland/Mariusz Cieszewski, licencja Creative Commons