Zapewne wielu z nas odczuwa teraz grzeszną pokusę lenistwa, rezygnacji i zwątpienia: „już nic się nie da zrobić, już wszystko przepadło”. Ale głowa do góry: bycie polskim inteligentem zobowiązuje. Musimy wypełnić naszą najpierwszą i najpilniejszą dziś powinność – skutecznie odsunąć PiS od możliwości dalszego szkodzenia Polsce. To nie jest jedna z opcji, to jest nasz inteligencki obowiązek – pisze Marek Abramowicz. “Zła wola i niekompetencja większości speców wyznaczonych przez PiS do działania „na odcinku kulturalnym” są wręcz niewiarygodne. Dodatkowo ich brak kindersztuby powoduje, że do wielkich, naprawdę tragicznych strat dokłada się multum strat drobniejszego kalibru”
Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku cieszyło się do niedawna ogromnym zainteresowaniem i zasłużonym prestiżem. Obmyślone w najdrobniejszych szczegółach przez znakomitych fachowców, było jednym z kilku nowo powstałych polskich muzeów światowego formatu. Niestety, przejęte przez PiS stało się partyjną tubą, propagującą fałszywą i komicznie megalomańską wersję historii.
Pierwotna idea Muzeum uległa zupełnemu wypaczeniu z wielką stratą dla polskiej kultury i racji stanu.
PEWIEN TEATR, PEWNE MUZEUM, PEWIEN POLITYK W PEWNEJ TELEWIZJI
Zła wola i niekompetencja większości speców wyznaczonych przez PiS do działania „na odcinku kulturalnym” są wręcz niewiarygodne. Dodatkowo ich brak kindersztuby powoduje, że do wielkich, naprawdę tragicznych strat dokłada się multum strat drobniejszego kalibru.
Na przykład ‒ kuriozalny wybryk nowego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej. Zabronił on wykonania w Muzeum lirycznej, bardzo znanej, rosyjskiej wojennej piosenki Тёмная ночь ze słowami Władimira Agatowa; po polsku, w tłumaczeniu Juliana Tuwima Ciemna dziś noc. Sporo już o tym napisano. Ja podkreślę typowość tego zdarzenia, zestawiając je z trzema innymi z kulturalnej niwy: (1) Nowy, pisowski dyrektor pewnego teatru we Wrocławiu nie tylko zniszczył w dwa lata dorobek repertuarowy i budowaną przez dekady światową markę zespołu, ale jeszcze doprowadził budżet teatru do ruiny, przy okazji sam sobie wypłacając ogromne honoraria. (2) Pisowski dyrektor pewnego muzeum nie tylko w kilka miesięcy wyrzucił najważniejszych fachowców z „odzyskanej” placówki, ale jeszcze ośmieszył jej powagę próbą ocenzurowania słynnych zdjęć młodej kobiety jedzącej banany oraz projektem budowy przed Muzeum… Piramidy i Łuku Triumfalnego. (3)
Pewien polityk, już dwukrotnie skazany prawomocnym wyrokiem sądu za oszczercze kłamstwa, nieustannie poucza nas w pewnej telewizji o Prawdzie, Honorze i Chrystianizacji Europy…
Te fakty dobrze ilustrują modus operandi rządzących: kłamstwo w żywe oczy jako fundament polityki, osobiste bogacenie się i prywatne uwłaszczanie kosztem polskiego państwa jako istotny, bo-im-się-należało, element ekonomii „dobrej zmiany”, oraz celebrycki lans poprzez dokładanie prywatnie wykoncypowanych bzdur do wielkich bzdur systemowych.
W PAŁACE, CERKWIE, MUZEA I BIBLIOTEKI „GRZMIĄC BUCISKAMI WALIŁA HOŁOTA”
Na przełomie lat 1950‒1960. byłem dorastającym chłopcem. Mieszkałem z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi, Jackiem i Mieczysławem, w Oliwie, historycznej dzielnicy Gdańska, wtedy nieco sennej, ale świadomej swego cysterskiego dziedzictwa ‒ katedry budowanej już od XII wieku, młynów nad Potokiem Oliwskim, opactwa, wspaniałego parku… Rodzice mieli skromną, jednopiętrową willę, świeżo zbudowaną w rzędzie kilkunastu podobnych, przy podmiejskiej alei wysadzanej trzema rzędami starych lip. Aleja wiodła w głąb niedalekich lasów, ogromnych, porastających wysokie morenowe wzgórza, które otulają od strony lądu całe Trójmiasto. Każdego roku, zwykle w Ferragosto [Wniebowzięcie NMP – przyp. red.], wyjeżdżaliśmy na tydzień do mieszkającego w Warszawie wujostwa. Wujostwa dubeltowego, gdyż wuj, Zygmunt Żółciński, był bratem mojej matki Anny, a ciotka Hanka, jego żona ‒ siostrą mego ojca, Mieczysława Abramowicza.
Matkę moją nazywaliśmy żartobliwie капитaнская дoчка [kapitańska córka – red.], bowiem jej ojciec, a mój dziadek, Mieczysław Edward Żółciński, był w młodości zawodowym oficerem, kapitanem carskiej armii. To ukształtowało jego sylwetkę, porywczy charakter i nieskazitelne maniery. W międzywojennej Rzeczpospolitej, w ramach rządowego programu „osadnictwa wojskowego oficerów dawnych armii zaborczych” dzierżawił niewielki majątek ziemski, który najpierw świetnie rozwinął i doprowadził do ekonomicznego rozkwitu ‒ hodując konie, zakładając pasieki i rybne stawy, sadząc owocowe drzewa ‒ ale w końcu pysznym gestem przywiódł wszystko do ruiny. Był bowiem w gruncie rzeczy birbantem i lekkomyślnym utracjuszem, z tego powodu trafił nawet na krótko do więzienia. Ale zanim bezpowrotnie stracił majątek i fortunę, jego dzieci Anna, Zygmunt i Irena przeżyły w małym dworku całe beztroskie dzieciństwo, sielskie i anielskie, czarowne. W majątku Mieczysława Żółcińskiego wszyscy domowi – fornale, służba i posyłki – tytułowali go „panie kapitanie”. Wojskowy status był ważnym elementem hierarchii ustanawiającej społeczny porządek świata.
Dziadek zdobył oficerskie szlify w roku 1905, w wojskowej szkole w Petersburgu ‒ jak wielu innych Polaków przed nim i po nim. W dekadę później uczynił to Witkacy, który był jednym z ostatnich absolwentów słynnej Pawłowskiej Szkoły Wojennej. Wkrótce potem rosyjskie elitarne tradycje, imperialne hierarchie, instytuty dla dobrze urodzonych, a także wyrafinowana subtelność rosyjskiej duszy opisywana w lirykach Lermontowa, powieściach Tołstoja i nowelach Czechowa, zostały na zawsze zmiecione kataklizmem bolszewickiej rewolucji. W pałace, cerkwie, muzea i biblioteki grzmiąc buciskami waliła hołota.
PORTRETY WIELOKROTNE
Mieczysław Żółciński ukończył bez przeszkód szkołę i jako kapitan 298. Mścisławskiego Pułku Piechoty, 75. Dywizji Piechoty walczył w wojnie japońskiej. Za okazane męstwo otrzymał kilka odznaczeń, w tym Order Świętego Równego Apostołom Księcia Włodzimierza, IV. Klasy z Mieczami. Ciężko ranny od ciosu szablą, który na trwałe wgniótł mu prawą część czaszki, dochodził do zdrowia w Lazarecie Ich Imperatorskich Wysokości Wielkich Kniazini Marii Nikołajewny i Anastazji Nikołajewny w Carskim Siole. Kopie pięknego sepiowego zdjęcia ze spotkania dziadka z Kniaziniami (Anastazja Nikołajewna prywatnie podarowała dziadkowi bukiecik konwalii) drukowane były wielokrotnie w rosyjskich gazetach i na propagandowych plakatach wojennych w całym Imperium Rosyjskim. W muzeum opowieści, istniejącym tylko w mej pamięci, umieszczam je tuż obok dwóch innych zdjęć.
Pierwszym jest wielokrotny portret fotograficzny Mieczysława Żółcińskiego w carskim mundurze, przy orderach, uderzająco podobny do słynnego wielokrotnego portretu Witkacego w mundurze elitarnego Pawłowskiego Pułku Lejbgwardii. Podobieństwo wynika stąd, że oba zrobiono w petersburskim atelier Wacława Szpakowskiego, wielkiego artysty, jednego z prekursorów konstruktywizmu. Swój własny wielokrotny autoportret fotograficzny Szpakowski wykonał już w roku 1912, a więc pięć lat wcześniej, niż powstał najbardziej w świecie znany wielokrotny portret Marcela Duchampa z fajką. Podobnie jak portret Duchampa w kulturze światowej, petersburski portret Witkacego stał się powszechnie rozpoznawanym znakiem w kulturze polskiej. Pokazywany był w wielu książkach, albumach, na wielu wystawach, był także wielokrotnie objaśniany i komentowany. A o wcześniejszym portrecie wielokrotnym mego dziadka cicho, cicho…
Od końca XIX wieku wszyscy fotografowie wielokrotni używali dwóch luster, pod kątem ustawionych i na stałe połączonych zawiasami. Powstający w wyniku podwójnych odbić symetryczny wizerunek ukazuje portretowaną osobę pięciokrotnie ‒ raz z tyłu, dwa razy z profilu i jeszcze dwa razy z półprofilu.
Daje to nie tylko namiastkę trzeciego wymiaru, ale przede wszystkim sugeruje nierealną sytuację egzystencjalną, jakby pięciokrotnej multiplikacji osoby.
Dopiero w roku 2018 Paweł Abramowicz, mój bratanek, syn Jacka, od wielu lat wrocławski redaktor i reporter ogólnopolskich „Faktów” TVN, przełamał ten schemat. Paweł oddziela od siebie lustra i ustawia je w różnych geometrycznych konfiguracjach, starannie obmyślając wszystkie kąty i odległości od modela. To daje znacznie więcej odbić. Fotografie Pawła czarują wysmakowaną estetyką matematycznej imaginacji. Ich symetrie generowane są wyłącznie przez nieciągłe odbicia, ale przecież doskonale udają przekształcenia ciągłe, anamorfozy o zmiennej skali. Paweł pokazał swe fotografie na wernisażu Portret podwójny wielokrotny, czyli 1+1=14 najpierw 6 października 2018 we wrocławskim Kalamburze, a potem 16 października w Forcie Mokotów w Warszawie.
BYŁEM PRZYBYSZEM, A NIE PRZYJĘLIŚCIE MNIE
Drugim zdjęciem jest fotografia sprzed kilku lat. Podobnie jak pierwowzór, pokazuje osobę z mojej najbliższej rodziny w pół oficjalnej, pół prywatnej, relacji z członkiem panującej rodziny monarszej. Na tym drugim zdjęciu mój brat Mieczysław rozmawia z Karolem księciem Walii. Ono także zostało wykonane przez królewskiego fotografa. Rozmowa miała miejsce 24 czerwca 2013 roku na przyjęciu w królewskiej rezydencji St. James’s Palace, jednym z najstarszych londyńskich pałaców, niedostępnym dla turystów. Mój brat został zaproszony ceremonialnym listem, przysłanym do Oliwy w pięknej kopercie wprost z pałacu Buckingham. Brat był bardzo szczególnym gościem księcia Karola, bowiem książę patronował wtedy obchodom rocznicy Kindertransportów.
Anglicy tuż przed wybuchem wojny umożliwili przyjazd do swego kraju 10 tysięcy żydowskich dzieci z Niemiec, Austrii i Wolnego Miasta Gdańska, ocalając je od zagłady. Zapewnili im schronienie, pomoc lekarską, naukę, a przede wszystkim bezpieczne i szczęśliwe życie. Później większość najmłodszych sierot zaadoptowały angielskie rodziny. Ta piękna karta wojennej brytyjskiej historii jest słusznym powodem do dzisiejszej pamięci i dumy. Mój brat przez kilka lat przestudiował wszystkie zachowane dokumenty w archiwach Gdańska, Londynu, Jerozolimy i Nowego Jorku. Przeprowadził wiele wywiadów z ocalałymi dziećmi, teraz osobami już bardzo starymi. W ten sposób stał się jednym z kilku światowych historyków najbardziej zorientowanych w tej problematyce. Książę Karol interesował się szczegółami i wypytywał o nie mego brata w kilku rozmowach. Najdłuższa, w cztery oczy, trwała o wiele dłużej niż przewidywał początkowo protokół.
PiS-owski rząd odmówił natomiast przyjęcia nawet niewielkiej liczby dzieci z ogarniętego wojną domową Aleppo, co było odrażająco niemoralne ‒ dokładnie taki uczynek piętnuje Jezus w strasznym fragmencie Ewangelii Świętego Mateusza, wyliczającym najcięższe grzechy potępionych: Byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie (Mt25,43). PiS odrzucił zalecenia papieża Franciszka i apele polskich biskupów o utworzenie „korytarzy humanitarnych”, na wzór angielskich Kindertransportów.
Syryjczykom trzeba było pomóc dlatego, że „szlachectwo zobowiązuje”. Jesteśmy Polakami, szlachetnym narodem w chrześcijańskiej Europie, i stąd wynikają w sposób jasny i konieczny nasze o c z y w i s t e zobowiązania i powinności. Dodatkowo, słowa Jezusa bezwarunkowo zobowiązują tych, którzy prawdziwie wierzą w Jego naukę.
NASZA WSPÓLNA POLSKA WINA I NASZ WSPÓLNY POLSKI WSTYD
Ale… przyzwyczaiłem się już do tego, że politycy Prawa i Sprawiedliwości za nic sobie mają moralność, przyzwoitość i nauki Jezusa. To mnie już nie szokuje ani nie dziwi. Natomiast ciągle nie potrafię pojąć ich politycznej głupoty w tym konkretnym przypadku! Przecież „warto być przyzwoitym” choćby tylko wtedy, gdy to przynosi natychmiastowe, oczywiste profity. Przecież zorganizowanie jakiejś rozsądnej wersji korytarzy humanitarnych na wzór Kindertransportów z miejsca bardzo by się opłaciło. Przyjęcie do Polski kilku tysięcy uchodźców na pewno szczodrze wspomogłyby finansowo i logistycznie liczne agendy Unii Europejskiej, bogate firmy prywatne w Polsce, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, wolna prasa i media, Caritas, indywidualne parafie, zapewne także Radio Maryja. Akcja zyskałaby na pewno poparcie wielu Polaków, może nawet zdecydowanej większości. Dodatkową korzyścią byłoby uznanie i szacunek innych narodów i rządów. Moglibyśmy być znowu powszechnie szanowanym w świecie wzorem, a polska solidarność znowu byłaby wszędzie rozpoznawalna. Natomiast na użytek wewnętrzny rząd mógłby opisywać tę akcję pomocy uchodźcom jako wielki polski sukces, budując narodową wspólnotę i dumę. Mógłby, zamiast obecnej narracji strachu przed uchodźcami i rzekomego polskiego w świecie osamotnienia, prowadzić narrację pozytywną ‒ mówić o naszej tradycyjnej solidarności z cierpiącymi, o naszej narodowej szczodrości i logistycznej sprawności w rozwiązywaniu trudnych problemów, nawet globalnych.
Mogliśmy to w Polsce zrobić wzorowo, gwarantując, że nie powtórzą się patologie Kindertransportów sprzed siedemdziesięciu lat. Takie, niestety, wystąpiły.
Wiem od Mieczysława, że los wcale niemałej grupy tych dzieci był tragiczny ‒ pracowały w Anglii po siedem dni w tygodniu na farmach, nie chodziły do szkół, były wykorzystywane seksualnie. Niektórych młodzieńców osadzono w angielskich obozach koncentracyjnych w Australii i na Mauritiusie jako potencjalnych szpiegów Trzeciej Rzeszy.
Polskie korytarze humanitarne mogły być powodem do narodowej dumy, tak jak dla Anglików słusznym powodem do dumy są ich Kindertransporty, mimo strasznych przypadków wynaturzeń w ich realizacji. Taki kapitał słusznej dumy w kraju, i słusznego szacunku za granicą byłby bezcenny. Mogliśmy go wspólnie pomnażać. Mogliśmy… ale tak się nie stało i to nie tylko z powodu podłości i głupoty rządzących, ale także dlatego, że my, polscy inteligenci, nie zrobiliśmy niczego ważnego i widocznego w sprawie uchodźców ‒ nie protestowaliśmy przeciwko polityce rządu, nawet nie poparliśmy mocnym głosem papieża i biskupów.
To jest nasza wspólna polska wina i nasz wspólny polski wstyd.
ON ZAWSZE ZOSTANIE ‒ ŚWIĘTY I CZYSTY, JAK PIERWSZE KOCHANIE
Piszę o tym z ogromnym smutkiem. Aleppo i inne miasta Bliskiego Wschodu – Jerozolima, Bagdad, Aleksandria, Damaszek – są kolebką naszej kultury, nauki, a nawet tożsamości. Europa urodziła się w Grecji, ale jej przeczucie zatliło w Erec Israel, Syrii, Egipcie i Persji. Pamięć o tych starożytnych narodach, ich miastach, królach, mędrcach i prorokach, tkwi ukryta w naszej europejskiej świadomości jak sny z tysiąca i jednej nocy.
Niespisane wspomnienia Zygmunta, Anny i Ireny Żółcińskich stworzyły ważną część kanonu rodzinnego muzeum opowieści. Było w nich wiele melancholii i nostalgii, ale przede wszystkim pragnienie zatrzymania dla nas, ich dzieci, wielkiego skarbu ‒ obrazów szczęśliwego życia polskiego dworku. Rodzeństwo należało do ostatniego w dziejach pokolenia, które tego cudownego życia doświadczyło. Nic to, że idylla skończyła się bankructwem i wygnaniem z raju, a zaraz potem koszmarem wojny: Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie ‒ święty i czysty, jak pierwsze kochanie. Wszyscy bracia Mieczysława Żółcińskiego byli zawodowymi oficerami, ale tylko on w dodatku „rolnikiem”, jak się sam często nazywał. Jego brat, kapitan Bronisław Tytus Żółciński zginął zamordowany przez NKWD w Charkowie, ma numer 2207 na liście katyńskiej.
Nigdy nie byłem w stanie zapamiętać zbyt licznych szczegółów naszych familijnych splątań. Wiem, iż prowadzą w poprzek wszystkich stanów, wszystkich polskich warstw społecznych ‒ mam bardzo bliskich krewnych wśród „panów, wójtów, i plebanów”.
Nasze związki rodzinne odzwierciadlają najpiękniejsze w polskiej kulturze i tradycji multi-kulti, niegdyś fundament wielonarodowej Rzeczpospolitej.
Mam więc w najbliższej rodzinie Czechów, Litwinów, Polaków, Tatarów i Żydów. Nie tylko: familijne koneksje wychodzą z Polski w rodzinną Europę dwoma najstarszymi konarami ‒ rosyjskim i francuskim, a teraz także nowymi pędami ‒ włoskim, hiszpańskim i walijskim, a nawet niemiecko-nigeryjskim.
DOKTOR ŻYWAGO JEST O NAS, O NASZEJ RODZINIE
Dobrze poznałem Wandę, sfrancuziałą ciotkę mojej matki. Jej syn, Michel Constantin, urodzony w rodzinnym domu w Billancourt pod Paryżem, został dość popularnym w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku aktorem filmowym drugiego planu. Zwykle grał role brutalnych gangsterów. W La Scoumoune była to nawet rola główna; partnerowali mu Jean-Paul Belmondo i Claudia Cardinale jako jego filmowa żona. W rodzinie mówiliśmy na niego Kotik. Ojcem Kotika był Konstantin Michajłowicz Hachłow, oficer w Armii Ochotniczej generała Antona Iwanowicza Denikina. Po jej rozbiciu przez bolszewików wyemigrował via Konstantynopol do Paryża, gdzie poznał Wandę, która uciekła tam z Warszawy, aby uniknąć towarzyskiego skandalu. Zresztą w Paryżu, a jeszcze wcześniej w Moskwie, też była niezłą skandalistką. Miała wielu kochanków, choć jej uroda wcale nie rzucała się w oczy. Gdy rozmawiałem z Kotikiem w Billancourt, mówiliśmy po angielsku. On nie czuł się już mocny w matczynej polszczyźnie, a ja po francusku nie mówię wcale, natomiast mój rosyjski i włoski były (i są) niestety zbyt ubogie na rodzinne pogawędki.
Druga ciotka mojej mamy, Zofia Rothejmówna, siostra Wandy, podarowała mi Doktora Żywago Borysa Pasternaka w wydaniu biblioteki „Kultury” z takim komentarzem: – Marku, przeczytaj uważnie tę książkę. Ona jest o nas, o naszej rodzinie.
W powstaniu warszawskim służyła w zgrupowaniu Radosław, miała pseudonim Burza. Była pielęgniarką w polowym szpitalu na Czerniakowskiej. Panujące tam apokaliptyczne warunki oraz heroizm pielęgniarek opisała Wiktoria Wierchowicz‑Szamborska (pseudonim Wika) w długiej relacji, zamieszczonej w internetowej Encyklopedii Medyków Powstania Warszawskiego; wspomina tam naszą Zofię. Nigdy nie wyszła za mąż, wierna swemu narzeczonemu, który tuż przed ich planowanym powstańczym ślubem zginął na barykadzie na Mokotowie. Po wojnie mieszkała w Ameryce, wróciła do Polski pod koniec roku 1960.
Przemycony przez nią Doktor Żywago był pierwszą książką „Kultury”, jaką miałem w ręku. Publikacje „Kultury” były w Polsce politycznie zakazane, a za kolportowanie politycznie zakazanych druków można było pójść do więzienia. Dekadę później spotkało to mojego brata Mieczysława, wówczas siedemnastolatka – drukował i rozklejał w Gdańsku antykomunistyczne plakaty. Wyprowadzili go w kajdankach ze szkoły, z lekcji astronomii, i pojechali do Oliwy robić rewizję. Tylko moja matka była wtedy w domu. Stała milcząca w swej podłużnej sukni i patrzyła na nich uważnie – wyprostowana, piękna i dumna, „córka kapitana”.
Kiedy dobre kilka lat później, z racji swych wtedy dość częstych publikacji w „Kulturze” odwiedziłem w Maisons–Laffitte jej redaktora, Jerzego Giedroycia, wspomniałem mu o komentarzu Zofii na temat Doktora Żywago. Siedzieliśmy przy słynnym ogromnym biurku, na którym szokowało popiersie Lenina. Książę, paląc papierosa, zadał uprzejmie kilka pytań o mą rosyjską i francuską familię, ale się bardzo prędko zniechęcił i zmienił temat.
JESTEM LITWINEM, ALE W XVI WIEKU SIĘ SPOLONIZOWAŁEM
Rzecz jasna, nie mieliśmy absolutnie żadnych wspólnych krewnych, co dla mnie było zresztą od początku oczywiste. Ani krewnych, ani nawet wspólnych znajomych – z wyjątkiem Michała Giedroycia, historyka Litwy z Oxfordu, którego poznałem, gdy przez dwa lata zajmowałem się na wydziale astrofizyki Uniwersytetu Oksfordzkiego, jako Senior Visiting Fellow, matematyczną teorią dysków akrecyjnych wokół czarnych dziur.
Pracowałem tam w małym zespole legendarnego Dennisa Sciamy, mego przyjaciela i mentora, jednego z najbardziej charyzmatycznych uczonych XX wieku. Jego żydowska rodzina pochodzi z Aleppo, skąd do Anglii przyjechał pradziadek Dennisa i stworzył ogromną rodzinną fortunę na handlu tekstyliami. Z Aleppo pochodzi także Rim Turkmani, muzułmanka, niegdyś moja studentka na Uniwersytecie w Göteborgu, a obecnie Fellow w Imperial College w Londynie.
Dennis i Rim opowiadali mi często o starożytnej historii Aleppo oraz o jego współczesnej, wyrafinowanej kulturze, teraz zdruzgotanej domową wojną. Podobne pełne zachwytu opinie słyszałem wielokrotnie od Marii Dzielskiej, zmarłej niedawno wybitnej znawczyni późnego antyku.
Sciama zrobił doktorat w Cambridge u nagrodzonego Noblem geniusza, oschłego odludka Paula Diraca, natomiast doktorantami Sciamy było kilku najwybitniejszych współczesnych fizyków – George Ellis, Stephen Hawking, Martin Rees, Brandon Carter…
Choć się z Michałem Giedroyciem dość polubiliśmy, nasza znajomość nie była zażyła – u siebie nawzajem, formalnie i rodzinnie, byliśmy tylko dwukrotnie. Nieco częściej spotykaliśmy się w swych koledżach oraz na mniej formalnych koktajlach i podwieczorkach. Henryka, moja żona, dawała regularnie podwieczorki w saloniku i ogromnej kuchni na parterze naszego dużego domu na 2nd St. John Street, który w całości wynajmowaliśmy od mojej uczelni. Dom był historyczny, kamienny, trzypiętrowy, bardzo wąski. Miał niewielki ogród otoczony z trzech stron wysokim ceglanym murem, w którym była urocza żeliwna furtka, wychodząca na Pusey Place. Mur jedną ścianą graniczył wprost z Ashmolean Museum, gdzie często po sąsiedzku zachodziłem. Na jednym z podwieczorków u Henryki Michał spotkał Geoffa Batha, znanego angielskiego astronoma, mego uniwersyteckiego kolegę, z którym napisałem tylko jeden wspólny artykuł, ale za to w „Nature”. Panowie rozmawiali ze sobą dłuższą chwilę, co wystarczyło, by Geoff uznał Michała za wykształconego Anglika z upper class. Ale zaraz potem ze zdumieniem odkrył, że Michał rozmawia ze mną, swobodnie żartując, w jakimś innym języku. Podszedł do nas, i nie potrafiąc opanować zdumienia, dość niegrzecznie spytał prosto z mostu:
– To pan jest Polakiem?!
– Nie, nie jestem Polakiem, jestem Litwinem. Ale się spolonizowałem.
– Kiedy? Teraz, tutaj, w Oxfordzie?
– O nie, dużo wcześniej. Jeszcze w XVI wieku.
SĄD OSTATECZNY ZABEZPIECZONY PRZEZ ZSRR
Wuj Zygmunt był prawnikiem, cywilistą, z doktoratem Uniwersytetu Warszawskiego; za komuny został wiceministrem komunikacji i jakąś bardzo ważną szyszką w administracyjnych strukturach RWPG. Bronisław Wildstein umieścił go na swojej liście. Wuj odczuł to boleśnie. Kiedyś w długiej ze mną rozmowie dowiódł, że oskarżenie o tajną współpracę było całkowicie zmyślone; wiedział nawet przez kogo i dlaczego. Przekonał mnie. Zresztą, on nie „współpracował” z komunistami. Stał się z wewnętrznego przekonania jednym z nich. Nigdy się w tym przekonaniu nie zachwiał, nigdy go nie ukrywał ani tym bardziej nie wstydził.
Byłem chłopcem oczytanym i poważnie myślącym; już wtedy wiedziałem na pewno, że gdy dorosnę, zostanę astronomem. Wuj chyba cenił we mnie tę chłopięcą powagę, bo czasem miałem wrażenie, że traktuje mnie nieco inaczej niż resztę rodzinnej dzieciarni. Gdy pewnego razu on i moi rodzice wybrali się na kilka długich godzin do Muzeum Narodowego, zabrali tylko mnie; siostry i bracia zostali z ciotką na Mokotowie. Rzecz jasna nie była to moja pierwsza wizyta w muzeum. Z ojcem i braćmi kilka razy odwiedzałem Muzeum Pomorskie w Gdańsku (później przemianowane na Muzeum Narodowe), do którego powrócił w tym czasie jeden z najcenniejszych w polskich zbiorach zabytków sztuki światowej – Sąd Ostateczny Hansa Memlinga. Ten słynny tryptyk został najpierw zrabowany przez gdańskich korsarzy podczas jego transportu z Burgii do kościoła San Bartolomeo w Badia Fiesolana pod Florencją i podarowany gdańskiemu Kościołowi Mariackiemu w roku 1473. Po zdobyciu Gdańska przez wojska Napoleona dostał się na kilka lat do Luwru; powrócił do Gdańska w roku 1817. Pod koniec II wojny światowej został wywieziony w głąb Niemiec, gdzie znalazło go jedno z radzieckich komand trofiejnych, gruntownie rabujących zdobyte przez Armię Czerwoną wschodnie Niemcy.
Do 1956 roku Sąd Ostateczny wisiał w petersburskim Ermitażu. Wrócił do Gdańska na fali odwilży po śmierci Stalina, ale pokazano go najpierw na dużej wystawie w Muzeum Narodowym w Warszawie pod enigmatycznym, a może ironicznym, tytułem Dzieła Sztuki Zabezpieczone przez ZSRR.
Z matką zwiedziliśmy od a do zet wszystkie trójmiejskie muzea katedralne i przykościelne. Z biegiem lat moja matka przejawiała narastające skłonności dewocyjne, zresztą zawsze dość umiarkowane, a wtedy dodatkowo stłumione jej trzydziestoletnią urodą i temperamentem. Oraz pasją do opery i baletu – często zabierała nas do Opery Bałtyckiej. To właśnie z nią widziałem, w kilka lat po opisywanych tu wydarzeniach, Alicję Boniuszko tańczącą Dziewczynę w Cudownym Mandarynie Béli Bartóka.
A pół wieku później, w Göteborgu, gdzie na tamtejszym uniwersytecie przez lat dwadzieścia byłem profesorem oraz długo kierowałem katedrą astrofizyki (teraz jestem szwedzkim Professor Emeritus), poznałem Tadeusza Zlamala, Czecha z pochodzenia, byłego solistę Teatru Wielkiego w Warszawie. Zlamal zatańczył kilka razy ze sławną Margot Fonteyn (prima ballerina assoluta of the Royal Ballet) podczas jej gościnnych warszawskich występów. Przeniósł się do Opery Bałtyckiej i był przez wiele lat partnerem Boniuszkówny, także w Mandarynie. W końcu osiadł w Göteborgu jako baletmistrz i gwiazda Stora Teatern. Gdy go poznałem, już nie tańczył. Malował jednak taniec, treść swego życia – często taniec bezosobowy, sam ruch, abstrakcyjne wirowanie. Nie był w tym amatorem; ukończył w dodatku do Szkoły Baletowej w Warszawie także malarstwo i rzeźbę u profesora Stanisława Dobrowolskiego. Jego taneczne obrazy („zlamale”) są urzekająco sugestywne. Były wystawiane w wielu krajach. Największe sukcesy, także finansowe, odniosły we Francji. Gdy pierwszy raz ujrzałem je w pracowni Tadeusza, skojarzyłem od razu z hydrodynamicznymi symulacjami wirujących struktur akrecyjnych wokół czarnych dziur, które liczył wtedy na najpotężniejszym szwedzkim superkomputerze w Linköping mój długoletni szwedzki asystent, Rosjanin Igor Igumenszczew. Igor zrobił na tych symulacjach świetną karierę. Jest teraz pełnym profesorem (z tenure) w amerykańskim Rochester University. Wiry malowane przez Tadeusza oraz wiry policzone przez Igora łączy wiele subtelnych podobieństw – przede wszystkim pewna oczywista symetria elegancji. Henryka, Tadeusz, Igor i ja planowaliśmy pokazanie „naszych” wirów na wystawie w modnej galerii sztuki na Viktoriagatan w Göteborgu, ale w końcu nic z tych planów nie wyszło. Tadeusz umarł w zeszłym roku. Przyjaźnił się z Henryką i w różnych momentach, oraz z różnych okazji, podarował jej kilka dużych płócien, które wiszą teraz na wszystkich piętrach naszego wiejskiego domu w Kotlinie Kłodzkiej. Ciągle myślę o tym, by zestawić je z komputerowymi symulacjami Igora.
HISTORIA WUJA I RODZINY
Wizytę w Muzeum Narodowym w Warszawie z mamą i z wujem Zygmuntem jako przewodnikiem, zapamiętałem na całe życie. Wuj miał, rzecz jasna, jakąś ministerialną legitymację, która otwierała mu wszystkie drzwi i wszędzie dawała pierwszeństwo. Szedł pewnym krokiem od sali do sali, wiele razy zawracał, kluczył, całkowicie ignorując standardowy porządek zwiedzania. Bo też jego muzealna trajektoria, którą na pewno przemierzał już wcześniej, określona była zasadą niestandardową ‒ ilustrowała historię jego życia oraz dzieje naszej najbliższej rodziny. Choć w obszernych, często erudycyjnych, egzemplifikacjach wuja nie było chronologicznego ładu, rozproszone fragmenty szybko poczęły się składać w całość potężną, wzruszającą i pełną znaczenia. Wuj pokazywał np. obraz, na którym on dostrzegał jakiegoś tchnącego powagą senatora I Rzeczypospolitej, który, jak wuj twierdził, był pradziadkiem kolegi z jego maturalnej klasy w Chełmie. To stawało się naturalnym powodem do małego wykładu, przedstawiającego zdecydowany pogląd wuja na zbędność izby wyższej parlamentu. Zaraz potem pokazywał i objaśniał de iure obraz warszawskiej ulicy malowany przez Canaletta ‒ kto od kogo kupował jakie kamienice. Widać tam było także kamienicę należącą niegdyś (jego zdaniem) do bardzo z nami spokrewnionej rodziny Rothejmów, dość dobrze sytuowanych kupców warszawskich.
– Popatrz, Anno – wskazywał mojej matce stojący przy ścianie mebel. – Taką samą wiśniową etażerkę mieli Dmochowscy w Sarnowie.
Zatrzymał się na dłuższą chwilę przy obrazie przedstawiającym „plac ogromny” w Petersburgu, gdzie jego ojciec, jako uczeń oficerskiej akademii, odbywał na pewno wiele razy ćwiczenia musztry i uczestniczył w przeglądach wojska. Wuj przypominał typy polskich chłopów, wojskowe mundury, dorosłych Żydów i żydowskich dzieci.
– Popatrz, Anno! Ona w tej sukience wygląda zupełnie jak twoja przyjaciółka, Chana Sztajnówna z Rejowca!
Odnajdywał widoki Włodawy, pól nad Bugiem, domowych kwiatów, drzew i zwierząt, koni, uprzęży, polowań, wszystkich cudowności szczęśliwej krainy dzieciństwa ich trojga…
SKĄD PRZYCHODZIMY, KIM JESTEŚMY, DOKĄD IDZIEMY
Słuchając jako piętnastolatek muzealnych opowieści wuja, zrozumiałem ‒ raz i na zawsze – że Muzeum Narodowe w Warszawie jest dla mnie czymś o więcej niż tylko depozytariuszem historycznych obrazów, rzeźb, dokumentów, kosztownych mebli, strojów i klejnotów z przeszłości. Zrozumiałem, iż wiele tych muzealnych eksponatów dotyczy bezpośrednio i zupełnie osobiście – mnie. Teraz wiem, że ze swej najgłębszej natury wszelkie muzea winny wzbogacać nasze prywatne muzea opowieści – dokładając opowieści nowe, przez nas samych w muzeum tworzone i odkrywane. Tworzone spontanicznie, dla ulotnej, błahej zabawy, lub z powagą, systematycznie, dla umacniania osobistej samowiedzy – skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy. Dotyczy to nas wszystkich bez wyjątku, ale dotyczy nie tak samo, gdyż samowiedza musi być przede wszystkim świadoma hierarchii, niezaprzeczalnie obecnej w urządzeniu świata. Akceptacja wynikającego z niej społecznego ładu, połączona ze szczerym szacunkiem dla elit, jest pierwszym warunkiem kultury.
Wiem, że jako obywatele wszyscy jesteśmy jednakowo „wolni, równi, braterscy”. Gotów jestem wiele z siebie poświęcić dla obrony szlachetnego ideału tej obywatelskiej równości. Wiem jednak także z całą pewnością o swoim właściwym miejscu w niewidzialnej, ale realnej, hierarchii zasług i przymiotów ducha.
Wprowadzająca ład i harmonię hierarchia utwierdza mnie w poczuciu godności i wartości, gdyż będąc jej częścią, mogę realizować swe życiowe cele tak, jak mi na to pozwala moja własna natura. Tego mnie uczą muzea.
REWINDYKATORZY I KOMANDA TROFIEJNE
Obejrzałem wszystkie stałe i większość czasowych wystaw w Muzeum Narodowym, niektóre wielokrotnie. Najczęściej, bo kilka razy w roku, bywam w Galerii Sztuki Średniowiecznej. Średniowiecze pociąga mnie jako przedświt rozwoju nowożytnej europejskiej sztuki, nauki i kultury – zarówno w sensie sformułowania nowatorskich idei, fundamentalnych dla naszej tożsamości i kreatywności, jak i w stworzeniu do dziś działającego modelu edukacji – szkół, uniwersytetów, domów wydawniczych, archiwów, bibliotek. To średniowiecze, a nie jak wielu błędnie sądzi renesans, przywróciło Europie intelektualne dziedzictwo antyku.
Większość eksponatów Galerii Sztuki Średniowiecznej pochodzi z kościołów Dolnego Śląska, wiele z kościołów wrocławskich, w tym zwłaszcza z kościoła świętej Elżbiety; inne z kościołów Pomorza i Gdańska. Tylko bardzo niewiele przyjechało ze średniowiecznej Polski, głównie z Krakowa. Zaledwie kilka małych artefaktów jest z innych krajów: Czech, Anglii i Hiszpanii. Nie są to zbiory bogatych kolekcjonerów przekazane muzeum, ale wojenne łupy.
Podczas ostatniej wojny wiele polskich dóbr kultury bezpowrotnie zginęło w pożarach, chaotycznych kradzieżach i bombardowaniach. Wiele innych Niemcy systematycznie, naukowo i pedantycznie, rabowali z polskich muzeów państwowych i prywatnych kolekcji. Rząd londyński uruchomił specjalne biuro, kierowane przez Karola Estreichera, które zajmowało się skrupulatnym katalogowaniem zrabowanych muzealiów i tropieniem miejsc ich ukrycia. Większość wojennych łupów wywieźli Niemcy na Dolny Śląsk. Już na początku roku 1945 ruszyły tam dobrze zorganizowane i fachowe polskie grupy poszukiwawcze. Najbardziej zasłużonym rewindykatorem był Stanisław Lorentz, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. Największą przeszkodą okazały się radzieckie komanda trofiejne, które wywoziły do Moskwy dobra kultury, wśród nich także wcześniej zrabowane przez Niemców w Polsce. 15 kwietnia 1998 roku Duma Państwowa Federacji Rosyjskiej przyjęła ustawę uznającą de facto oraz de iure, że dobra zagarnięte przez komanda trofiejne są restytucją za straty materialne, jakie Rosja poniosła podczas okupacji niemieckiej.
Henryka i ja popłynęliśmy w roku 1996 ze Sztokholmu do Petersburga specjalnie po to, aby obejrzeć właśnie wtedy otworzoną w Ermitażu wystawę 74 obrazów impresjonistów, zrabowanych przez Niemców w zachodniej Europie, a potem wywiezionych przez komanda trofiejne do ZSRR.
Komanda nie były bynajmniej nieokrzesanymi i niewykształconymi bandami rabusiów, jak to migawkowo przedstawia film Pułkownik Kwiatkowski Kazimierza Kutza, ale umiejętnie zorganizowanymi, wyspecjalizowanymi oddziałami, pod komendą wysokiej rangi pracowników moskiewskich i petersburskich uniwersytetów, instytutów, muzeów, bibliotek, teatrów, a nawet orkiestr symfonicznych.
28 WAGONÓW KOLEJOWYCH I 118 CIĘŻARÓWEK
Stanisław Lorentz ocenił, że mimo tych, i oczywiście wielu innych, trudności misja polskich rewindykatorów zakończyła się ogromnym sukcesem – oficjalny raport Biura Rewindykacji i Odszkodowań Wojennych, które koordynowało te działania, stwierdzał, że w latach 1945–1950 wysłano z terenu Dolnego Śląska 28 wagonów kolejowych i 118 samochodów ciężarowych zawierających dobra kultury zrabowane z polskich kolekcji. Ta sama wyliczanka powtarza się jak mantra w innych opracowaniach i opisach, ale co innego znaczy. Piotr Oszczanowski, dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu tak mówi w wywiadzie z roku 2016: …do końca 1946 wyjechało z Wrocławia 28 wagonów i 118 ciężarówek wypełnionych śląskimi zabytkami. Tylko w Muzeum Narodowym w Warszawie znajduje się 26 tysięcy eksponatów pochodzących z naszego regionu. Co więc przyjechało wtedy z Wrocławia do Warszawy – odzyskane przez Stanisława Lorentza „dobra kultury zrabowane z polskich kolekcji” czy też może zrabowane przez niego „śląskie zabytki”? Prawda jest taka, że Stanisław Lorentz odnalazł i odzyskał zapewne większość polskich zbiorów, które mógł wtedy odzyskać.
Często decydował ślepy traf. Moja przyjaciółka i sąsiadka z Kotliny Kłodzkiej, Krystyna Rudyszowa, w latach 1972‒2001 dyrektorka Muzeum Ziemi Kłodzkiej, powiedziała mi o relacji Andrzeja Roplewskiego zapisanej w mało znanej książce Pionierskie lato (Czytelnik, 1972), w której wspomniana jest wizyta Stanisława Lorentza w Kłodzku w lipcu 1945. Lorentz przyjechał do Kłodzka, szukając tam między innymi zbiorów numizmatycznych, co wcale nie było związane z poszukiwaniem zrabowanych polskich eksponatów muzealnych. Przez przypadek sąsiadem Lorentza na wydanym przez burmistrza obiedzie był Roplewski, który wcześniej był na obiedzie w gronie kilku oficerów milicji. Jeden z nich opowiadał, że widział w zakamarkach restauracji Waldschlösschen, niedaleko Jeleniej Góry, skrzynie z napisami Museum der Stad Warschau oraz Matejko. W ten sposób odnaleziono ponad 70 skrzyń z bezcennymi polskimi zbiorami z Muzeum Narodowego w Warszawie i we Lwowie. Według relacji Roplewskiego były tam jeszcze inne zbiory z Polski i z Wrocławia oraz z innych miejscowości na Śląsku, między innymi około 50 bardzo cennych obrazów z Muzeum Śląskiego we Wrocławiu. Zbiory te zawieźliśmy najpierw do Muzeum w Jeleniej Górze, a potem, chyba w sierpniu 1945, do Muzeum Narodowego w Warszawie. Tak to właśnie działało ‒ przy okazji rewindykacji Stanisław Lorentz zabierał z dolnośląskich zamków, kościołów i lokalnych muzeów wszystkie cenne dzieła, które się mu nawinęły pod rękę, i wysyłał do Warszawy en masse.
ŚREDNIOWIECZNE MODELKI I KLEMPY W BORDOWYCH SUKNIACH
Jestem przekonany, że wywiezienie dolnośląskich skarbów do bezpiecznych magazynów w Warszawie uratowało je przed zniszczeniem lub bezpowrotnym zaginięciem. Podobnie jak wywiezienie skarbów Egiptu do British Museum i Luwru, albo (o czym pisałem obszernie w innym miejscu) wywiezienie przez Szwedów, podczas Potopu, prywatnego księgozbioru Kopernika do Uppsali.
Na początku roku 2014 odwiedziłem po długiej przerwie Galerię Sztuki Średniowiecznej, właśnie otwartą po ponaddwuletniej gruntownej renowacji. Myślałem, że wszystko dobrze pamiętam z widzianej wielokrotnie poprzedniej aranżacji, ale jednak nowa bardzo mnie zaskoczyła pewnym wcześniej nie zauważonym aspektem – urodą i elegancją ślicznych modelek średniowiecznych śląskich malarzy. Młode kobiety występujące, w XV i XVI wieku, w pobożnych rolach Najświętszej Panny, anielic, świętej Barbary, i innych świętych są piękne dokładnie według współczesnych kanonów, a w dodatku strojem, uczesaniem i makijażem zbliżają się do dzisiejszej mody. Mogłyby zejść z muzealnych obrazów i pojawić się na najbardziej eleganckim wernisażu na Viktoriagatan w Göteborgu albo nawet na prywatnym przyjęciu w kolekcji Peggy Guggenheim w Palazzo Venier dei Leoni w Wenecji.
Z tego względu przejście od zbiorów śląskich do krakowskich jest szokiem. Nagle bowiem pokazują się na obrazach zupełnie inne święte, źle namalowane i źle umalowane panie z Krakowa, bez seksapilu, a nawet bez wdzięku, o których Boy Żeleński tak pisał w Słówkach:
I ty, uroczysta klempo
W twojej wiecznej sukni bordo,
Z twoją beznadziejnie tępą
Powiedzmy otwarcie ‒ mordą…
W Krakowie zawsze był kłopot z modelkami, bowiem rzadko która przyzwoita krakowianka godziła się na pozowanie nago w atelier malarza. Hmm… jestem przekonany, że krakowski „konserwatyzm”, wykpiwany w literaturze jako mieszanka komicznej pruderyjności, bigoterii, obłudy i przesadnej dbałości o centusie, jest dzisiaj jedną z przyczyn nadreprezentacji Krakowa w pisowskich elitach ‒ i to nawet nie w sensie bezpośredniego z Krakowa pochodzenia. Każdy przyzna, że większość pisowskich ministrów, posłów i innych notabli obu płci, wygląda jak klony pani Dulskiej ‒ te same maniery, intelektualne horyzonty i poglądy.
PICASSO, BOREJSZA I NARODOWCY
W lutym tego roku Henryka i ja wybraliśmy się do Muzeum Narodowego na wystawę Picassa, pierwszą wystawę zorganizowaną przez jego nowego dyrektora. Poszliśmy, rzecz jasna, po prostu na wystawę – ciekawi, co z Picassa ma muzeum w swoich magazynach. Zresztą bardzo podoba się nam inicjatywa nowego dyrektora, by pokazywać w serii krótkich, niewielkich ekspozycji to, co zwykle leżakuje w piwnicy. Spodziewaliśmy się jednak, że ta akurat wystawa będzie skromna, wręcz uboga. I taka właśnie była, ale na pewno oddawała profesjonalizm i pasję swoich kuratorek.
A przecież mi żal… A przecież mi żal, że nie obeszło się bez politycznej cenzury, i że w tych drzwiach nie pojawił się Jerzy Borejsza. Owszem, jest wspomniany. Ale nie tak, jak powinien być wspomniany na wystawie Picassa w Warszawie. Przecież to on, prywatnie, sprowadził Pabla Picassa do Polski, eskortując go osobiście z Paryża! Borejsza przez kilka lat zarządzał kulturą w powojennej Polsce. Powinniśmy go pamiętać przede wszystkim za to, co niewątpliwie jej dał, dzięki swemu wielkiemu talentowi oraz szczodrości. Był komunistą, oryginałem, poliglotą, erudytą i pracoholikiem. Czesław Miłosz tak pisał o nim w Alfabecie: Najbardziej międzynarodowy z polskich komunistów. Z niczego zbudował, poczynając od 1945 roku, swoje państwo książki i prasy. „Czytelnik” i inne domy wydawnicze, gazety, tygodniki. Wszystko od niego zależało – posady, przyjęcie książek do druku, honoraria. Byłem w jego stajni, wszyscyśmy byli.
Już wychodząc z muzeum, odkryliśmy ogromne, dwupiętrowe, wiszące w hallu nad wyjściem płachty przedstawiające demonstrujących młodzieńców, niewątpliwie narodowców. Przygnębiające? Ależ skąd! Przecież cała ta ogromna konstrukcja pisowska, całe te ich niby narodowe przebranie, nie ma innego fundamentu niż kłamstwo, w które oni sami nie wierzą. To musi runąć i na pewno runie – dzięki nam, obywatelom Rzeczypospolitej, zarówno wierzącym w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielającym tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzącym z innych źródeł.
INTELIGENCKI OBOWIĄZEK
Zapewne wielu z nas odczuwa teraz grzeszną pokusę lenistwa, rezygnacji i zwątpienia: „już nic się nie da zrobić, już wszystko przepadło”. Ale głowa do góry: bycie polskim inteligentem zobowiązuje. Musimy wypełnić naszą najpierwszą i najpilniejszą dziś powinność – skutecznie odsunąć PiS od możliwości dalszego szkodzenia Polsce. To nie jest jedna z opcji, to jest nasz inteligencki obowiązek.
Przemawiając do ogromnego tłumu zgromadzonego 4 czerwca 2019 na Długim Targu w Gdańsku, hanzeatyckim Wolnym Mieście i polskim Mieście Wolności, Donald Tusk przypomniał sobie i nam dwie bardzo dobrze wszystkim znane reguły: „Po pierwsze – nie poddawać się, zawsze wierzyć w zwycięstwo. Po drugie – pracować na to zwycięstwo”.
Marek Abramowicz
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku “Odra” (9/2019)
Zdjęcie główne: Piotr Gliński, minister kultury w rządzie PiS, Fot. Flickr/41WHC UNESCO, licencja Creative Commons