Nie jest prawdą, że pękliśmy na dwie Polski, bo jest jeszcze trzecia, która do urn nie chodzi, bo ma wszystko w ***ie – swój własny los także – i w żadne wybory nie wierzy – pisze Jerzy Surdykowski. Dopiero rok 2023 przyniesie prawie jednocześnie wybory parlamentarne i samorządowe, ale jeżeli nawet obecnie rządzący je przegrają, to wybrany teraz Andrzej Duda zapewni im jeszcze przez kolejne dwa lata blokowanie ustaw „niesłusznego” nowego parlamentu i bezkarność czołowych dziś postaci władzy. Żyć nie umierać, panie prezesie!

Trudne jest komentowanie niedawnych wyborów prezydenta. Wynik był do przewidzenia; jedni powiedzą, że stało się to, co niestety musiało, inni, że tak stać się powinno. Bo jakżeż mogło być inaczej? Wszystkie badania przedwyborczych nastrojów – tak jeśli chodzi o elekcję prezydencką, jak i parlamentarną – pokazywały przewagę Prawa i Sprawiedliwości i Andrzeja Dudy, taki też był wynik, podobnie jak wynik wyborów parlamentarnych sprzed niespełna roku.

Wyniki te mogą być pouczające jedynie dla tych, którzy uważają, że dyktatorska junta skupiona wokół wszechmocnego prezesa zniewala naród pragnący wolności, Europy i LGBT, a wykrzykiwane hasło: „Precz z Kaczorem dyktatorem!” – lub inne podobne – może nas przebudzić i wyzwolić. Niestety,

większość Polaków chce PiS-u i chce Dudy, mając po temu swoje powody.

Argumentacja opozycji widocznie nie trafiła do głosującej większości i nie zmieniła jej zdania.

Reklama

ANI RÓWNE, ANI UCZCIWE

W efekcie mamy to, czego większość z nas pragnie: trzy lata bez wyborów, kiedy swobodnie rządzić będzie „zjednoczona prawica”, mając sejmową większość, uległego prezydenta i już w dużym stopniu podporządkowane sądy. Dopiero rok 2023 przyniesie prawie jednocześnie wybory parlamentarne i samorządowe, ale jeżeli nawet obecnie rządzący je przegrają, to wybrany teraz Andrzej Duda zapewni im jeszcze przez kolejne dwa lata blokowanie ustaw „niesłusznego” nowego parlamentu i bezkarność czołowych dziś postaci władzy. Żyć nie umierać, panie prezesie!

Ale z innej strony te wybory pokazały coś nieoczekiwanego i ważnego, co może mieć decydujący wpływ na naszą przyszłość, choć jeszcze nie w tej chwili i nie za darmo. Zwycięzca wyborów otrzymał ponad 10,5 mln. głosów, ale jego rywal też nieco ponad 10 mln. Różnica zaledwie 400 tysięcy przy wyjątkowo dużej frekwencji, rekordowej w XXI wieku, prawie równej rekordowi bezwzględnemu wolnej Polski, ustanowionemu w 1995 roku, kiedy Wałęsa minimalnie przegrał z Kwaśniewskim. W roku 2020 w drugiej turze poszło do urn milion osób więcej niż w pierwszej. Obie strony nawoływały do frekwencji, licząc, że ci nowi ich poprą. Obie się przeliczyły; ci, którzy przedtem nie głosowali, też się podzielili, pół na pół, jak cała Polska.

Nie jest więc prawdą, że wysoka frekwencja sprzyja jednej ze stron; tu akurat nie ma już rezerw dla nikogo.

Co innego jednak zadziwia: Rafał Trzaskowski wszedł do wyborczego współzawodnictwa z wielkim opóźnieniem, zastępując wysuniętą wcześniej przez Platformę Małgorzatę Kidawę-Błońską. Miał mało czasu tak na „rozkręcenie się”, jak i zebranie podpisów poparcia. Mógł wydać tylko jedną trzecią tego, co wydał na kampanię urzędujący prezydent, a praktycznie dużo mniej, bo prezydent chętnie korzystał z prerogatyw urzędu, by spotykać się z wyborcami częściej i wcześniej niż formalnie rozpoczęła się kampania. Ale przede wszystkim miał przeciwko sobie cały aparat państwa z telewizją rzekomo publiczną na czele.

CZOŁOWY KŁAMCZUCH III RP

PiS wiedział, co robi, kiedy zaraz po wyborach w 2015 roku przeprowadził przez Sejm pakiet ustaw oddający mu we władanie państwową telewizję i radio.

Wiedział, że warto postawić na jej czele Jacka Kurskiego, czołowego kłamczucha III Rzeczpospolitej.

Choć ma wiele dokonań na niwie telewizyjnego krętactwa, to na tytuł zasłużył wykreowaniem jednej tylko afery, a mianowicie przesławnego „dziadka z Wehrmachtu”, który przyczynił się do porażki Tuska w 2005 roku.

Kurski – choć dużo młodszy – wychował się (tak jak ja) w Gdańsku i z tego tytułu dobrze wie, jaki był los Kaszubów w okupowanej Polsce: hitlerowcy uznali ich za Niemców, byli przymusowo wpisywani do III grupy volkslisty i traktowani jako mięso armatnie. W każdej kaszubskiej rodzinie są tacy „dziadkowie z Wehrmachtu”, podobnie jak w rodzinach śląskich czy nawet wielkopolskich. Przymusowo wysłani na front, często oddawali się do niewoli alianckiej, a w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie były całe jednostki z nich złożone.

Nie inaczej z Józefem Tuskiem, który skończył wojnę w polskim mundurze. Kurski – mając wiedzę o nieszczęściach Pomorza – odnajduje w kaszubskiej rodzinie dziadka Józefa, przemilcza jego przejście na stronę aliancką i majstruje aferę przeznaczoną dla nieznających tej rzeczywistości masowych odbiorców. Opluwa nie tyle Tuska, ile Kaszubów, Ślązaków i Wielkopolan przez wieki borykających się z germanizacją. Gdyby w rodzinie Trzaskowskiego znalazł się podobny materiał na aferę, Kurski już wiedziałby, jak go wykorzystać. Ponieważ nie było takiej amunicji, pozostało insynuowanie, że zabierze ludziom 500 plus i odda Żydom nasze mienie.

Trudno wymieniać długą listę kłamstw: żaden TVN z Polsatem nie wyrównają propagandy sączonej przez trzy programy telewizji publicznej, podobnie nachalnej i kłamliwej jak w PRL.

Telewizje prywatne muszą zarobić na siebie, publiczna jest finansowana przez państwo, a tuż przed wyborami otrzymała dodatkowo prawie dwa miliardy. Więc nie ma się czemu dziwić.

DWIE DROGI, OBIE ZŁE

Nie należy też się dziwić, że inne składowe aparatu państwa brały stronę urzędującego prezydenta. Choćby policja, zupełnie inaczej reagująca na działania jego zwolenników, gdy ocierały się o granicę prawa, natomiast nieszczędząca mandatów osobom opowiadającym się za Trzaskowskim, choćby za brak przesławnych maseczek, czy przekraczanie „dystansu społecznego”. Grubszą sprawą było utrudnienie, a czasem wręcz uniemożliwienie oddania głosu Polakom za granicą, zwłaszcza tam, gdzie można było spodziewać się głosowania za Trzaskowskim. Ministerstwo Spraw Zagranicznych okazało się niezdolne do organizacji głosowania korespondencyjnego, choć przed wyborami chwacko głosiło, że wszystko będzie jak trzeba. Całe szczęście, że PiS-owski rząd wycofał się z pomysłu takiego głosowania również w kraju, i to organizowanego przez pocztę, a nie przez Państwową Komisję Wyborczą, co z daleka pachniało fałszerstwem. Pomińmy mniejsze sprawy, jak choćby zachęcanie wyborców wiejskich – a wieś głosuje na Dudę – przez rozdawanie sprzętu ich strażom pożarnym, czy obietnice nadzwyczajnego wsparcia dla ich gmin. Albo kłamstwa premiera i ministra zdrowia o wygasaniu epidemii w okresie, kiedy liczba zachorowań rosła, co miało zachęcić starszych wyborców, bo oni także głosują na PiS.

Opozycja przegrała nie tyle z urzędującym prezydentem, ile z aparatem państwa.

Ma teraz dwie drogi, z których każda jest zła. Albo zacisnąć zęby i podać zwycięzcy rękę, mając pewność, że w ciągu trzech nadchodzących lat rządzący pójdą dalej w przekształceniu państwa w kierunku autorytarnym. Albo nie uznać ich wyniku i rozpocząć konfrontację z władzą, mając po swojej stronie prawie pół Polski i wielkie miasta. Ale konfrontacji nikt prawie nie chce, sytuacji rewolucyjnej nie ma i na „polski Majdan” w Warszawie mało kto pójdzie. Co więc będzie? Nic dobrego: albo sztuczkami prawnymi uda się uchwalić takie prawo wyborcze, w którym opozycja będzie bez szans, albo sama opozycja w swym długim i żmudnym marszu tak się skłóci i wyczerpie, że będzie tylko zestawem poróżnionych kanap politycznych bez większej siły sprawczej, jak to się stało na Węgrzech.

PODSZYTE FAŁSZEM KOCHAJMY SIĘ

Czy Trzaskowski mógł wygrać? Przy odrobinie szczęścia i lepszej analizie sytuacji, pewnie tak. Powinien strzec się radykałów po swojej stronie, bo gdy strona PiS-owska oskarżała go o sprzyjanie LGBT, to media opozycyjne z „Gazetą Wyborczą” na czele bezmyślnie rozkręcały ten temat, choć wiadomo było, że nie przysporzy mu to głosów wahających się wyborców. Gdyby zdobył się na odwagę i pojechał na debatę do Końskich, mógłby wiele zyskać, choćby przez wytknięcie Dudzie kłamstw i manipulacji właśnie w jego propagandowej telewizji.

Rozgrzebywanie „trzeba było…” nie ma jednak sensu.

Najważniejsze, że – pomimo tych wszystkich przeciwności – nigdy dotąd nie udało się opozycji zgromadzić po swojej stronie tak wielkiego poparcia. To diametralnie różni Polskę od bezsilnych Węgier. Jest to jednocześnie wielkie zobowiązanie dla Trzaskowskiego i wielki strach dla rządzących. Z tymi 10 milionami trzeba coś zrobić. Nadzieją rządzących są te trzy lata do następnych wyborów; emocje opadną, ludzie zajmą się swoimi sprawami, przywódcy zbledną i nastanie wymarzony „Budapeszt w Warszawie”.

Rozkwitła za to amatorska działalność pojednawcza; aż mięknie serce od nawoływań do zasypywania podziałów, jednoczenia narodu, staropolskiego „kochajmy się”, jak zawsze podszytego zbożnym fałszem. Zwycięzca wyborów musiałby wznieść się wysoko ponad dotychczasowy i dozwolony mu poziom samodzielności, zdobyć się na czyn lub przynajmniej słowa, od których rozdziawilibyśmy gęby. Zaproszenie Trzaskowskiego na uścisk dłoni w świetle jupiterów TVP Info było naigrawaniem się z rozhulanych emocji. Podobnie po drugiej stronie: uściśnięcie sobie rąk i wspólne wzniesienie kibicowskiej śpiewki „Polacy nic się nie stało” oznaczałoby oddanie walkowerem tych 10 milionów i wezwanie ich do rozejścia się po domach, by PiS spokojnie dokończył dzieła zniszczenia. Dobrze, że spotkanie odbyło się później i w chłodniejszej atmosferze.

REZERW JUŻ NIE MA

Tym bardziej że dzisiejsza Polska jest głęboko podzielona nie tylko według wyników głosowania.

Już ich pobieżna analiza pokazuje, że Dudę i stojący za nim PiS popierają Polacy gorzej wykształceni, religijni, ale pobożnością tradycyjnie kościelną, zaawansowani wiekiem, mieszkający raczej na wsi i w małych miasteczkach.

Jeśli tak, to wcześniej czy później nieubłagana biologia, urbanizacja i wzrost wykształcenia dokonają dzieła zniszczenia. Rezerw już nie ma, co pokazał ów milion nowych wyborców, który rozłożył poparcie równo pomiędzy kandydatów.

W ten sposób obie strony są skazane nie na pojednanie, ale podkręcanie nastrojów i pogłębianie podziałów. Pierwszą zmusza do tego nieubłagana demografia, drugą konieczność podtrzymania ducha walki zmobilizowanych dziesięciu milionów. Telewizja publiczna będzie więc jeszcze zajadlej łgać, jeszcze głośniej krzyczeć, jeszcze straszniejszych kreować wrogów, aby utrzymać to, co jest. „Zwrot ku centrum”, o czym popiskują ostatnie sieroty po „PO-PiS-e”, byłby przeciwskuteczny, bo zdezorientuje najwierniejszy elektorat. Stronie rządowej – wobec świadomości nadciągającej klęski – niewiele czasu zostało na takie urządzenie Polski, by władzę zachować, choć nastroje będą jej coraz mniej sprzyjać. Dwubiegunowy podział na wrogie obozy jest fundamentalny, bo nie odgrywają tu roli – jak zwykle w demokracji – różnice programów i punkty widzenia, między którymi możliwa i potrzebna jest dyskusja.

Chodzi o sprawy podstawowe i niepodlegające dyskusji: jak samo istnienie sytemu demokratycznego.

Opozycja ma jeszcze straszniejszy ból głowy, wiedząc już, że mityczna „zagranica” jej nie pomoże. Jak utrzymać nastroje i wolę walki przez trzy długie lata? Doświadczenie ruchów społecznych jest zimnym prysznicem zarówno dla „Polski 2050” Hołowni, jak i zapowiedzianej „Nowej Solidarności” Trzaskowskiego. Dość przypomnieć, jak szybko urósł w potęgę i jak równie gwałtownie opadł z sił sławny KOD, o którym już mało kto pamięta. Co z tego, że opozycja nieuchronnie zwycięży, ale zapewne nie będzie to już ta sama opozycja, a ludzie będą pytać: Trzaskowski? Hołownia? A któż to taki?

POPĘKANY KRAJ

Nie jest nawet prawdą, że pękliśmy na dwie Polski, bo jest jeszcze trzecia, która do urn nie chodzi, bo ma wszystko w ***ie – swój własny los także – i w żadne wybory nie wierzy.

Jaki jest rzeczywisty podział? Najczęściej powiada się, że to pęknięcie między Polską solidarną a liberalną, ale to też nieprawda.

Ta pierwsza z solidarnością nie ma nic wspólnego, bo wprawdzie rozdaje pieniądze i przywileje, ale organizuje nagonki i straszy fikcyjnymi wrogami. Ta druga o liberalizmie głównie opowiada; kiedy rządziła, zbudowała państwo niesprawne i zbiurokratyzowane, bo wolności lęka się prawie jak ta pierwsza. Co więcej, powoływanie się przez stronę obecnie rządzącą na dziedzictwo „Solidarności” jest fałszem, bo przed czterdziestoma laty ludzie pracy całej Polski odważnie poparli dwadzieścia jeden postulatów z bramy Stoczni Gdańskiej, z których pierwsze były właśnie polityczne, rzucające wyzwanie ówczesnemu „realsocjalizmowi”. Dopiero na dalszym miejscu znalazł się wzrost płac.

Co więcej, stocznia opowiedziała się za tymi postulatami, odstępując – w imię solidarności z innymi zakładami – od wywalczonej właśnie podwyżki. Gdyby Polacy w 1980 roku odrzucili 21 postulatów, bo są zbyt ryzykowne, albo w dziewięć lat później z podobnego powodu głosowali przeciw „Solidarności”, to do dziś grzęźlibyśmy w czymś podobnym do Białorusi. Ale tak właśnie zachowaliśmy się w ostatnich wyborach i do tego nawoływała dzisiejsza „Solidarność”, będąca przybudówką rządzącej partii.

Ci, którzy w 1980 roku mieli po trzydzieści lat, stworzyli tamtą „Solidarność” i natchnęli ją odwagą, Dziś mają po siedemdziesiąt i grzecznie głosowali na Dudę.

Jest jeszcze głęboki podział wedle wartości. Niektórzy chcą go spłaszczyć do podziału na szlachetnych wierzących i zdeprawowanych niedowiarków. Ale jest on o wiele głębszy i nie pokrywa się z podziałami poprzednimi. To podział na tych, którzy patrzą w przyszłość z odwagą, mimo wszystkich piętrzących się trudności, i tych, których nade wszystko interesuje pielęgnacja przeszłości, wyobrażonej wedle sarmackiego i zaściankowego wzorca. Na tych, których wciąż pociąga chrześcijaństwo otwarte na wielkie pytania, jakie przed każdym z nas stoją, i na głos nauki, która ma więcej do powiedzenia o biologii i kosmosie niż literalnie odczytana Biblia. I na tych, którzy widzą tam tylko destrukcyjne prądy, a ostoi upatrują w pobożności archaicznej i zamkniętej.

Linii podziałów można rysować jeszcze więcej, ale jedno jest pewne: jeszcze dwadzieścia lat temu marzyliśmy, by być częścią Europy; teraz już wiemy, że osuwamy się do roli odległej i zapomnianej prowincji, którą już kiedyś byliśmy. Najlepiej jednak jest w śródtytule zastąpić litery „PĘK” (przepraszam pana wicemarszałka) trzema gwiazdkami i mamy nie tylko diagnozę społeczną, ale ukłon w kierunku ruchu ośmiu gwiazd, który też może namieszać w polskiej polityce.

DEMOKRACJA HOŁOTY

Prezes rzucając w sejmowym zamieszaniu słynną sentencję o „hołocie chamskiej”, nie zdawał sobie sprawy, że lekkomyślnie wyjawił polityczny cel kierowanej przezeń partii. A może nawet postawił diagnozę najgroźniejszej choroby współczesnej demokracji.

Hołota pochodzi od staropolskiej „gołoty”. Samo bycie ubogim szlachcicem nie hańbi. Ale w miarę upływu czasu i spadku dochodów z folwarku biedna szlachta uwiesiła się u magnackich klamek, gotowa za pieniądze, albo przynajmniej za pochlebstwo i poczęstunek, głosować jak pan poleci, rozsiekać szablami każdego, kogo pan wskaże.

Podobnie w starożytnej republice rzymskiej plebejusze początkowo byli siłą reformatorską, domagającą się rozszerzenia także na nich obywatelstwa, nie tylko z jego prawami, lecz i obowiązkami. Ale już w czasach cesarstwa to motłoch niezdolny do samodzielnego życia, domagający się od władzy tylko obfitości chleba i igrzysk.

Współczesny autokrata tym różni się od klasycznego tyrana, że nie może stawiać na nagą siłę, musi osłonić się czymś, co do demokracji jest podobne i może być nią nazwane w żargonie poprawności politycznej obowiązującym na międzynarodowych salonach. Jeśli taką osłonę znajdzie, jest bezpieczny. Wprawdzie (przypominając Miłosza) „poeta pamięta”, ale nic mu nie zrobi, bo (przypominając Stalina) „skolko u niewo diwizjej?”

Trzeba więc tylko tak spreparować demokrację, by tłumnie głosowała hołota uzależniona od państwowej szczodrobliwości. W takim ustroju przegra każdy, kto nie jest populistą i nie zapewnia hojnego rozdawnictwa. Dusza hołoty jest bowiem tożsama z duszą niewolnika: nie zna wolności, jej marzeniem jest tylko hojny pan.

Na hołotę – jeśli żyje w demokracji – nie składają się obywatele, ale utrzymankowie. Głosując, hołota pozbawia się wolności, ale przecież jej nie zna i znać nie chce. Gdy pan rozdaje pieniądze, jest mu wierna, gdy zbiednieje, rzuci mu się do gardła. Potrafi rujnować, ale nie budować.

Jeśli ktoś myśli, że można ją podnieść do obywatelstwa przez oświatę i moralizatorskie nauki, popełnia jeden z błędów Oświecenia: Kant też uważał, że zło bierze się z braku wiedzy. Hołota oświecona, dyplomowana i dostatnia nie przestaje być hołotą. Polityka rozdawnictwa nie jest lewicowa, lecz hołociarska.

Hołota może zmienić się w społeczeństwo obywatelskie, ale tylko przez otwarcie dróg awansu wynikającego z pracy. A więc tylko liberalizm jest wyjściem i w tym sensie jest on lewicowy. Nie ryba, lecz wędka. Plebejusz, który zobaczy, że ma wędkę i może złowić przynajmniej tyle samo, co wyżebrać u pana, zaczyna rozumieć, co to jest dobro wspólne. Ale tylko wtedy, gdy przyszłość jawi się choć trochę lepsza niż dzień dzisiejszy. W czasach zapaści i strachu hołota ufa, że tylko potęga pana przyniesie ocalenie.

STRACHEM I ZŁOTEM

Autokrata może utrzymać ów osłaniający go system tak długo, jak długo wystarczy mu najważniejszych narzędzi: strachu i złota. Strach można budzić na wiele sposobów, które kosztują najwyżej tyle, ile utrzymanie państwowej telewizji. Gorzej ze złotem, bo psucie pieniądza ma horyzont stosowalności. Na szczęście są „pożyteczni idioci”, jak władze Unii Europejskiej, skłonne do sprzedania demokratycznych zasad za pozór jedności. Nadchodzące miesiące, kiedy zadecydują się losy olbrzymiego funduszu odbudowy po pandemii, będą czasem próby. Jak dotąd tylko Parlament Europejski dziarsko pokrzykuje o praworządności, dobrze wiedząc, że decyzje podejmowane są gdzie indziej. Gdy zbierają się szefowie rządów, gotowi są za przykładem nieocenionej Angeli Merkel przymknąć oczy. Ale nawet takie źródła kiedyś wyschną, a

„demokracja hołoty” zawsze kończy się buntem. Autokrata ma jednak nadzieję, że stanie się to poza horyzontem jego życia. Nieraz ta nadzieja bywa złudna.

Do takiej właśnie „demokracji” dążą nasi dzisiejsi władcy, bo kusi ona poszerzeniem oddanego elektoratu, opanowaniem po jej myśli „choroby dwubiegunowej”. Na policyjny autorytaryzm ich nie stać, bo nie są pewni lojalności służb, narodu się boją, choć obsypują go pochlebstwami. Boją się też Zachodu, bo jeśli posuną się za daleko, postawią się poza Unią i jej obfitymi bankomatami.

Prezes i jego ludzie nie są wszechmocni, brak im zarówno odwagi, jak i środków, dlatego „demokracja hołoty” jest dla nich najlepszym wyjściem i dlatego od uzyskania władzy w 2015 roku dopieszczają swoją hołotę obfitym rozdawnictwem. Z tego samego względu wysiłki wyborcze tak Koalicji Obywatelskiej w 2019 roku, jak i ostatnio Trzaskowskiego nie mogły być skuteczne, bo wikłały się w obietnice jeszcze hojniejszego rozdawnictwa.

W takim wyścigu opozycja nie ma szans, bo rozdawnictwo władzy zawsze będzie wyżej cenione, bo już trwa, a opozycji może dopiero nastanie. Co gorsza, takie współzawodnictwo odwołuje się do tego, co w ludziach kiepskie i wygodnickie, bo najłatwiej brać, kiedy dają, nie troszcząc się o przyszłość.

Biorca rozdawnictwa nie degraduje się do hołoty przez samo korzystanie z 500 plus czy innych dopłat, staje się hołotą dopiero za sprawą uzależnienia od dotacji i utraty zdolności do samodzielnego życia. Dlatego – chcąc odbić rządzącym choć część elektoratu – trzeba odwoływać się nie do portfela, ale obywatelstwa.

LEPKA MAŹ WYGODNICTWA I ZANIECHANIA

Przez kilkanaście lat mieszkałem na małopolskiej wsi – tradycyjnie popierającej PiS – i wiem, że jest tam wielu rozumnych ludzi, którzy widzą, że coś jest nie w porządku, ale jeszcze nie umieją tego nazwać. Dociera do nich kłamliwa telewizja państwowa, dociera ambona, ale nie dociera opozycja.

Trzeba porzucić wielkomiejskie wygodnictwo i studio TVN, przychodzić na jarmark w Nowym Targu, na lokalny festyn w Myślenicach, na odpust do Kalwarii Zebrzydowskiej. Mówić ludziom prosto i zrozumiale: jak tak dalej pójdzie, nie wygrasz sprawy z lokalnym PiS-owcem, bo sędzia jest uzależniony. Jak tak dalej pójdzie, to wójt, którego wybrałeś, nie będzie miał nic do gadania, bo o wszystkim decydować będzie centrala. Jak tak dalej pójdzie, nikt nie rozliczy afer władzy, a jest ich coraz więcej. Zapewne niejeden raz mówiący o tym zostaną wygwizdani, a może nawet opluci, ale tylko w ten sposób można trafić do ludzi rozumnych, ale otumanionych propagandą Kurskiego i jego sfory. Próbował Trzaskowski, ale za mało i za krótko; też zresztą wikłał się w puste obiecanki.

Nie jest to droga prosta. Nasza demokracja – choć młoda – jest już chora. Przecież w miarę jej trwania powinien przynosić skutki rozwój edukacji, gospodarki, siły i autorytetu państwa, powinno rosnąć wzajemne zaufanie pomiędzy obywatelami i zaufanie obywateli do instytucji demokratycznych. A tak wcale nie jest. Zarys odpowiedzi przynosi zastanawiający brak oburzenia aferami obciążającymi ludzi władzy.

Pamiętamy, jak fala obywatelskiej złości na stosunkowo niewinną „aferę podsłuchową” rozwaliła rządy Tuska i Kopacz. Dziś mało kogo oburzają dużo obrzydliwsze afery PiS-u, by wspomnieć Banasia, wieże na ul. Srebrnej, kupowany za ciężkie pieniądze bezwartościowy sprzęt medyczny i wiele innych.

Podobnie ze wspomnianymi tu drobnymi, lecz znaczącymi oszustwami wyborczymi. To milczenie jest miarą destrukcji demokracji i zaawansowania na drodze ku dyktaturze. Tym bardziej czas najwyższy na wielką pracę u podstaw; inaczej „demokracja hołoty” lepką mazią wygodnictwa i zaniechania sparaliżuje wszelkie wysiłki i pozostanie tylko czekać na wybuch rozpaczy, kiedy zabraknie chleba, igrzysk, a nawet strachu.

BIEDERMANN I PODPALACZE

Odpowiedzią na pojednawcze nawoływania „symetrystów” jest prorocza sztuka Maxa Frischa Biedermann i podpalacze grana u nas przed półwieczem, dziś niestety zapomniana. W domu mieszczucha-safanduły lokują się nieproszeni goście, którzy stopniowo pozwalają sobie na coraz więcej. Pan Biedermann w imię kompromisu i świętego spokoju coraz bardziej im ustępuje, aż w końcu podpalają mu dom, co od początku było ich celem.

Owszem, demokracja to współpraca i kompromisy, dlatego trzeba współpracować mimo różnic. Ale jak zawrzeć kompromis z wrogami demokracji, którzy konsekwentnie dążą do jej zniszczenia? To jest właśnie najstraszniejsze i najgorzej wróży na przyszłość: demokracja oznacza partnerski dialog, a potem zawarcie kompromisu w imię wspólnego dobra. Gdy śmiertelnie zwaśnione plemiona zwierają się w boju, nie ma już mowy o demokracji, tylko o eksterminacji. Dlatego nie musimy się zgadzać, ale ponownie nauczyć się ze sobą rozmawiać, a nie opluwać.

Nie jest to wezwanie do symetryzmu, ale ratowania demokracji przed ostatecznym zdeptaniem w starciu plemion. Czy aby jednak nie poniewczasie?

Czy podziały i wzajemna zapiekłość nie poszły już za daleko?

Jeśli tak, to w niedalekiej przyszłości pozostanie nam tylko biadanie, że Polacy w latach 1980 i 1989 sami sobie wolność wywalczyli, a potem sami sobie ją odebrali? A może nie jest jeszcze za późno; „demokracja hołoty” nie jest jeszcze rzeczywistością, tylko nadciągającym zagrożeniem.

O tym, że nie od dziś borykamy się z podobnymi problemami niech świadczy wierszyk:

Możesz kpem być i cymbałem
Możesz dureń być siarczysty
Byleś z mocą i zapałem
Kraj miłował macierzysty!

I dalej:

My o jedno tylko szlemy
Modły k’niebu z naszej chaty
By nam buty mogły śmierdzieć
Jak śmierdziały przed stu laty.

Włodzimierz Tetmajer napisał go bowiem ponad wiek temu.

PIERWSZE POSTSOWIECKIE WYBORY W WOLNEJ POLSCE

Wybory prezydenta powinny być: tajne, bezpośrednie, równe i powszechne. Ostatnie na pewno nie były równe ani uczciwe właśnie przez presję państwa skłaniającą do „słusznego” głosowania. Powszechność też gwałcono przez wspomniane wcześniej utrudnienia.

Znalazło to wyraz w wyjątkowo licznych protestach wyborczych składanych do Sądu Najwyższego. Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych tego sądu w ekspresowym tempie prześlizgnęła się nad nimi, większość pozostawiając bez rozpatrzenia, wykonała też rytualny gest Piłata, twierdząc na swoją obronę, że protesty nie są poparte dostatecznymi dowodami, albo wykraczały poza ramy prawa, no i oczywiście zatwierdziła ważność wyborów.

Tego właśnie od niej oczekiwano, po to została powołana przez PiS-owską większość sejmową i przez tę większość obsadzona; nie znalazł się nawet w tej Sodomie jedyny sprawiedliwy, który by zgłosił zdanie odrębne. I to jest jeszcze bardziej zasmucające niż same wybory i ich rezultat: pokazuje bowiem przyszłość sądownictwa.

Prezydent Andrzej Duda złożył w czwartek 6 sierpnia przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym przerzedzonym nieco przez koronawirusa, ale chyba jeszcze bardziej za sprawą obawy przed paroksyzmem gorzkiego śmiechu w momencie, gdy elekt uroczyście obiecywał „dochowanie wierności postanowieniom konstytucji”.

Tak zakończyły się pierwsze postsowieckie wybory w Wolnej Polsce. Ale w swoim wystąpieniu po przysiędze prezydent powiedział, że „demokracja w Polsce jest silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej”.

Jerzy Surdykowski
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Odra” (11/2020)


Zdjęcie główne: Andrzej Duda, Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj, licencja Creative Commons

Reklama